Reklama

Jak się nie poddać...

To ja zgotowałam nam tę presję, to ja rozpędziłam ten rollercoster, w którym znaleźliśmy się bez pasów bezpieczeństwa. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to wielkie pragnienie bycia mamą, strach przed mijającym czasem, komentarze lekarzy, ich zaniedbania oraz tę wszechobecną ogólnospołeczną presję tworzenia rodziny > 2.

To ja zgotowałam nam tę presję, to ja rozpędziłam ten rollercoster, w którym znaleźliśmy się bez pasów bezpieczeństwa. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to wielkie pragnienie bycia mamą, strach przed mijającym czasem, komentarze lekarzy, ich zaniedbania oraz tę wszechobecną ogólnospołeczną presję tworzenia rodziny > 2.

 

Mam 31 lat, wspaniałego męża, mini firmę, na przykładzie wyników której w szkołach można by pokazywać uczniom sinusoidę, dużo wolnego czasu i chęci do działania. Mam wszystko.

 

 


Historia zaczęła się przeszło dwa lata temu, kiedy po 5 latach mieszkania razem postanowiliśmy: czas na dziecko. Pamiętam bardzo dobrze wieczór, kiedy podjęliśmy tę decyzję. Kiedy usłyszałam od męża, że on o tym myśli i też chce przeszedł mnie dreszcz. Fizycznie poczułam - tak, jestem gotowa.

 

 

 

 

 

Pierwsze miesiące były miłym oczekiwaniem, liczeniem, sprawdzaniem i niestety również rozczarowaniem. Szczęśliwie moja natura pozwalała mi po rozczarowaniu łapać zapał na następny miesiąc. Niestety Matka Natura nie była już tak łaskawa.

Rozczarowanie z częstotliwością 1/miesiąc.

Chcąc nie chcąc zmierzałam w stronę, o której wiedziałam, że jest bardzo niebezpieczna: obsesja. Starałam się zachować zdrowy rozsądek, tłumaczyłam sobie, że nie mogę wciąż o tym myśleć, nie mogę się zablokować! Historie zasłyszane o koleżankach koleżanek, które po latach nieudanych starań decydowały się na adopcję i nagle w cudowny sposób zachodziły w ciążę, o tym, że jak przestanie się o tym myśleć.., że może się czymś powinnam zająć.., że czasem tak już jest.., że z rachunku prawdopodobieństwa.., i  z powodu miliona różnych wymówek… Wszystko miałam teoretycznie opanowane, ale pomimo praktyki, tylko teoretycznie.

Po roku starań (ach, jak książkowo!) udaliśmy się do ginekologa. Sprawa wydała się prosta: endometrioza, torbiele, włókniaki i operacja, która miała rozwiązać problem. Złość i rozgoryczenie były duże. Przecież systematycznie chodzę do ginekologa, robię wszystkie potrzebne badania, czemu nikt wcześniej tego nie zauważył? Czemu rok zmarnowaliśmy?... Na szczęście szybko sobie wytłumaczyłam, że najważniejsze, że jest przyczyna naszych niepowodzeń i w związku z tym, znając wroga damy sobie z nim radę.

Pamiętam, jak pakowałam się do szpitala na zabieg. Był niedzielny październikowy wieczór, odwiedzili nas znajomi. O ironio! Przyszli podzielić się radością, że będą rodzicami, że udało im się za pierwszym razem, że nawet nie wiedzieli, że są w ciąży przez pierwsze 2 miesiące. Wyściskałam ich serdecznie, ale kiedy poszli przepłakałam cały wieczór. Serce mi pękło. Tak bardzo im zazdrościłam!

Samego pobytu na ginekologii nie da się dobrze wspominać. Od jednego lekarza, który wykonywał USG usłyszałam radę, żeby od razu po zabiegu ustawić się w kolejce do in vitro, bo nie zajdę w ciążę w sposób naturalny. No to mi podniósł morale! Wyszłam z gabinetu cała w spazmach. Otóż lekarz, który mnie badał zaledwie przez 5 minut, który wymienił ze mną 3 zdania, który nie miał pojęcia przez co przechodzę i jak pragnę dziecka rzucił od niechcenia 'dobrą radę' i zasiał tym samym we mnie niepokój i zwątpienie. W chwilach słabości jego słowa wracały ze zdwojoną siłą i dudniły w mojej głowie zwłaszcza wtedy, gdy brakowało sił i nadziei.

Czułam się okropnie, czego kulminacją był pobyt na sali operacyjnej, kiedy na fotelu ginekologicznym całkiem naga leżałam z nogami zadartymi do góry a wokół kręciło się mnóstwo obcych osób. Wyglądali jak urzędnicy w kiepsko działającym urzędzie przed weekendem - nigdzie się nie spiesząc, nic nie mając do załatwienia, jakby wszystko mogło poczekać do poniedziałku, mijali mnie bez wzruszenia. Nikt mnie nawet nie przykrył, choćby na czas odpalenia tych wszystkich maszyn czy podania narkozy. Kury w stołówce szkolnej obrabia się w bardziej intymnej atmosferze.

Na szczęście głupi Jasiek naprawdę szybko i skutecznie ogłupia. Zasnęłam. Obudziłam się. Usłyszałam od męża, że jajnik, choć okrojony to uratowany i znów zasnęłam.

Po kilku dniach wróciłam do domu z nową koleżanką: Menopauzą, która została wywołana farmakologicznie. Uznano, że najlepiej dla mnie i mojego układu rozrodczego będzie odpocząć. Jeden zastrzyk i na miesiąc stawałam się Panią po pięćdziesiątce. I tak przez cztery miesiące. Odliczałam dni, a odliczanie dłużyło się wśród dziwnych napadów zimna, gorąca, smutku, potów, dziwnego zapachu, złości i tym wszystkim, o czym kobiety po pięćdziesiątce na szczęście nie wstydzą się już mówić.

Przetrwaliśmy.

Z wielką, przeolbrzymią nadzieją patrzyłam w przyszłość. W głowie jednak pozostawały słowa lekarzy, którzy sugerowali zajście w ciążę natychmiast, bo po roku endometrioza wróci. Tym samym, w jakże prosty sposób zaszczepili we mnie strach, że nie zdążymy.

Czas mijał, po hiperowulacji nie zostało nawet śladu i pomimo wielkiej nadziei i usilnych starań co miesiąc moja głowa uderzała mur. Nie umiem opisać bólu, jaki we mnie wzbierał, kiedy widziałam kobiety w ciąży, nie potrafię policzyć wieczorów, kiedy ryczałam do poduszki a mój mąż próbował mnie z tego wyciągnąć. Smutek, żal, rozgoryczenie i pretensje do świata przygniatały mnie coraz bardziej. Przygnębienie potęgował fakt, że widziałam silnego a bezradnego faceta, który starał siebie i mnie trzymać z dala od obłędu. Pamiętam, gdy pierwszy raz powiedział, że może nie będziemy w ciąży, ale na pewno będziemy rodzicami. Bo są inne sposoby… Wtedy nie byłam gotowa na takie myśli, ale powoli zdawałam sobie sprawę, że w końcu zacznę je do siebie dopuszczać, ale jeszcze nie wtedy, jeszcze miałam taką irracjonalną nadzieję.

Czas odmierzałam cyklami, miesiąc to było 28 dni: na początku tabletki wspomagające owulację, potem wizyta u ginekologa w celu jej oceny, potem seks, potem znowu ocena owulacji, odpowiedź na pytanie "czy pęcherzyk pękł ".  Zawsze pękał, więc zawsze była nadzieja. Było mierzenie temperatury, paski owulacyjne i cały ten cyrk. Ale temperatura zawsze spadała na dwa dni przed dniem 28. Odpowiedź na pytanie "czemu" wydawała się jedna: bo to się zdarza co piątej parze i często nie ma jasnej przyczyny.

Nie chcąc tracić czasu, nauczeni zmarnowanym rokiem podjęliśmy kolejną próbę i pojechaliśmy do kliniki leczenia niepłodności. Okazało się, że przy okazji sterowania moimi hormonami, jeden z nich wyrwał się spod kontroli. Tarczyca dała o sobie znać. Pan doktor stwierdził, że teraz działa ona jak dobry środek antykoncepcyjny. O ironio!

Reklama

 

 

Z nadzieją wielkości tabletki, która miała nam pomóc, przystąpiliśmy do ataku na nowego wroga. Cel: zbić TSH do normy i zdążyć w ciągu roku, bo czas mija. Jeszcze przed operacją, przez wiele lat miałam problem z tarczycą i zdążyłam zaobserwować niezwykłą zależność poziomu stresu i wysokości TSH.

No kobieto-mówiłam sobie- trzeba się uspokoić i wyciszyć. To Ci dopiero mądrość życiowa!

Kiedy ja byłam już kłębkiem nerwów, nie radzącym sobie na co dzień, oliwy do ognia dodawała tocząca się w tym czasie ogólnokościelna dyskusja o in vitro. Podczas omawiania tematu przez mądrych i facetów w sukienkach (sutannach) zawsze w tle pojawiała się Pani w białym fartuchu, mikroskop, igła i komórka jajowa. Czemu podczas rozmowy w tle nie było zdjęć rodzin i uśmiechniętych dzieci jak z reklamy? Czemu wciąż te igły? Przecież nie tak wygląda rodzicielstwo! A gdzie miejsce na obraz związków takich jak nasz - cichych domów, smutnych wieczorów oraz radości jaką daje macierzyństwo, każde macierzyństwo!

Pomimo nieustannie zwiększanej dawki leków poziom hormonu niebezpiecznie wzrastał, na tarczycy pojawiły się guzki, czas mijał a wraz z nim słabła nadzieja.

To było jak ściana. Doszłam do granicy. Sił, wytrzymałości, nadziei... Nie było sensu ponownie jechać do kliniki leczenia niepłodności, hormony były za wysokie a przy nich zajście w ciążę niemożliwe. Przez te dwa lata z radosnej optymistki stałam się zgorzkniałą nudziarą stroniącą od ludzi, tykającą bombą, której nawet własne towarzystwo przeszkadzało.

 

 

Zrezygnowałam.

Cykl mi się całkiem rozregulował. Już nie umiałam określić dni płodnych, nie poszłam do ginekologa na określenie owulacji. Ten jeden raz odpuściłam, nie widząc sensu. Na dodatek złapało mnie paskudne przeziębienie i intymność zgubiła się gdzieś w stercie zasmarkanych chustek. Zresztą o tę intymność "na zawołanie" też było coraz trudniej. Tylko dziwnym trafem temperatura nie spadła przed dniem 27. No ale przy przeziębieniu różnie to bywa.

Zbliżał się długi weekend listopadowy i coś nas podkusiło, aby pójść zrobić test do laboratorium, tzw. Betę. Dlaczego nie test domowy? Bo za każdym razem kiedy pojawiała się przeklęta 'jedna kreska' wraz z nią pojawiały się pytania, że może za wcześnie wykonałam test, że może to z nim jest coś nie tak, że nie wystarczająco czuły. No i postanowiłam robić test z krwi, aby nie katować się niepewnością.

Po wyniki poszedł mąż. Ja zostałam na korytarzu. Nigdy nie zapomnę momentu jak wyszedł z gabinetu. Nigdy nie zapomnę tego uśmiechu. Nigdy nie czułam większej radości. Nie musiał nic mówić. Pamiętam tę euforię, niedowierzanie i ścisk tarczycy, która w chwilach stresu dawała o sobie znać. Pamiętam, jak nic nie mówiąc staliśmy wtuleni w siebie śmiejąc się tylko. Po chwili przyszedł lęk, czy wszystko będzie dobrze, skoro z hormonami jak na karuzeli…

 

 


I nie wiem jak to możliwe, ale po miesiącu hormon, z którym tak nierówną walkę toczyłam, wrócił do normy. Choć wiele razy słyszałam: "w medycynie różnie bywa" nie wierzyłam, że tak cudownie samo się naprawi. Los zażartował sobie z mojego poukładanego, zerojedynkowego podejścia do ważnych spraw, dał mi pstryczka w nos - uświadamiam to sobie za każdym razem, gdy w ręce wpadnie mi wynik tarczycy, który dziwnym trafem wypada dokładnie na dzień poczęcia. Kiedy pokazałam go mojemu lekarzowi, skomentował: cud.

Dużo nauczyły nas te dwa lata. Wiem, co jest najważniejsze i potrafię się tym cieszyć. Każdy, nawet nieprzyjemny syndrom ciąży przyjmuję z ogromną radością, cieszę się nim, potrafię docenić to, co mam. Zdaję sobie sprawę, że to ja zgotowałam nam tę presję, to ja rozpędziłam ten rollercoster, w którym znaleźliśmy się bez pasów bezpieczeństwa. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to wielkie pragnienie bycia mamą, strach przed mijającym czasem, komentarze lekarzy, ich zaniedbania oraz tę wszechobecną ogólnospołeczną presję tworzenia rodziny > 2.

Zastanawiam się nad morałem tej historii. Głowy nie da się wyłączyć. Nie wszystko można obliczyć. Im bardziej nie chcesz myśleć o cytrynie, tym paradoksalnie więcej produkujesz śliny.

 

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy