Reklama

Smok uradowany Chiny część IV

Część IV

Część IV

24 lipca 2011 r.

Chyba się powtórzyłam w jakimś mailu, jak mam czas to piszę na zapas i zapisuję w roboczych, potem wklejam do tego, co już piszę. Trudno, najwyżej sobie poczytacie 2 razy.

Dzisiaj rejs po rzece Li w planach:). Co prawda nasz szef powiedział, że lepiej w weekend się tam nie wybierać, bo bywa "busy" – rzeka oczywiście – ale co tam. Pojedziemy zanim rzekę otworzą:))). Zbiórka przed hostelem o 6.30. Nasz szef odprowadził nas na stację i wsadził do odpowiedniego autobusu, nie wiem tylko po co, przecież same sobie dałybyśmy świetnie radę:))). Wcześniej zadzwonił i zabukował nam łódkę, podobno tylko dla nas. Bilet do Yangdi kosztował nas 9,5 Y – godzinka drogi. Ponieważ to był lokalny środek lokomocji, byłyśmy jedynymi przedstawicielkami rasy białej i oczywiście przedmiotem zainteresowania całego autobusu. No, prawie całego:). Zbieracz opłaty za przejazd nie za bardzo wiedział, jak nas sklasyfikować, myślał, że jesteśmy z zorganizowaną grupą Chińczyków, ci widocznie się do nas nie przyznali, jednak pieniędzy od nas nie wziął. Ignorował nas totalnie. Współpasażer wytłumaczył mu, że widocznie ktoś za nas już zapłacił. Tak powiedział zbieracz po kilku telefonach. A na koniec... przyszedł do nas i pobrał normalną opłatę, jak od reszty pasażerów. I po co sobie komplikować życie?

Reklama

Nad rzekę Li przyjechaliśmy wcześnie, przed 8, ale tłumy Chińczyków już powoli napływały, aczkolwiek rzeka jeszcze była pustawa. Z autobusu odebrał nas jakiś Chińczyk, przekazał innemu taszczącemu trzy butelki po coli benzyny i... ruszyłyśmy, a raczej spłynęłyśmy:). Sam rejs nie trwał zbyt długo, niewiele ponad godzinę, ale widoki były fantastyczne, a przyjemny chłodek jeszcze bardziej. Widziałyśmy nawet woły wodne, co prawda odwróciły się do nas zadkami, ale mamy zdjęcia przynajmniej zadków. Przepłynęłyśmy obok znanego (Chińczykom) widoczku, który utrwalony jest na 20Y. Podobny, nie powiem:)). Kiedy wyszłyśmy na brzeg, rzeka wyglądała już jak autostrada i podobnie było na niej głośno. Chwała Panie, że nie przyjechałyśmy teraz. To byłby chyba slalom gigant.

A na brzegu sprzedawcy rybek, krabów, wszystkiego, co pływa, pełza i można zjeść – smażonego w cieście na głębokim tłuszczu:) i niesamowita ilość ludzi. Wszędzie pełno turystów, ale chińskich turystów. Znowu jesteśmy atrakcją, Chińczycy z ukrycia cykają nam zdjęcia, chichocząc się przy tym, co niemiara, albo otwarcie proszą o zrobienie sobie z nimi zdjęcia. Nie protestujemy, bo w gruncie rzeczy robimy dokładnie to samo:). Widać jednak, że ludzie tutaj są mniej przyzwyczajeni do turystów, bo często się za nami odwracają i zaczepiają. Oczywiście, nie mówię o sprzedawcach, dla których turyści to chleb powszedni: dosłownie i w przenośni.

Ledwo dochodziłyśmy do dworca autobusowego i nie zdążyłyśmy się nawet rozejrzeć, który autobus jedzie do Yangshuo, gdy kierowca jednego z nich, który już wyjeżdżał z dworca, dawał nam znaki, że mamy wsiąść. My na to, że nie jedziemy do Guilin tylko Yangshuo, ale odpowiedział, że przejeżdża przez, i mamy wsiadać. Na to doskoczyły babki, dosłownie wrzeszcząc, że on na pewno nie jedzie do Yangshuo, mamy nie wsiadać, one nam pokażą prawidłowy... Zawahałyśmy się tylko chwilę, ale ta chwila wystarczyła, żeby doskoczyły i inne, i oczywiście każda zachwalała swój autobus, JEDYNY, który jedzie na pewno do Yangshuo:). Jedna babka, to nawet mnie chwyciła za ramię i zaczęła ciągnąć w niewiadomą stronę. Rozpoczęła się regularna pyskówka między babkami, babkami a kierowcą, nami a babkami. W końcu wrzasnęłam na nie po polsku i się ciut wystraszyły. Ryzyk –fizyk schroniłyśmy się w autobusie, którego kierowca był pierwszy:). Autobus przyjechał do Yangshuo:))) Dziwny ten naród... Dziewczyny poszły się zdrzemnąć, a ja jeszcze trochę pokręciłam się po mieście i w końcu udało mi się sfotografować dziecko w "roboczym" ubranku. Otóż tutaj, do pewnego wieku, zanim dziecko nie nauczy się korzystać z toalety, nie zakłada mu się pieluszek, ale ubranie z dziurą w odpowiednim miejscu. To może być tylko połowa ubrania z przodu, z tylu zawiązywana na tasiemki. To mogą być spodenki bez wewnętrznej strony. W każdym razie, wygląda to śmiesznie. Pewnie jest praktyczne: mama idzie na spacer, dziecko sobie siusia czy wali kupę nawet bez zatrzymywania się. Rozumiem na powietrzu, ale widziałyśmy tak ubrane dzieci również na lotnisku. Co się dzieje, jak taki smyk uwali kupę na środku poczekalni? Chciałabym to zobaczyć. Większe dzieci wysadzane są po prostu do studzienek ściekowych, a jeśli takiej nie ma w pobliżu, to tam gdzie mu się zachce. Choćby na środku ulicy:))

Skoro dzisiaj była rzeka, to przepis tematyczny na cos pływającego:)))

Filet rybny w cieście ze szpinakiem.

Składniki:

500 gramów filetu z soli lub halibuta (lub dowolny filet), pociętego w 1,5 cm kostkę,

2 szklanki świeżego szpinaku – bez łodyżek i pociętego w cienkie paski,

olej.

Marynata:
1 łyżeczka soli,

2 łyżeczki sherry,

szczypta białego pieprzu.

Ciasto:
0,5 szklanki mąki pszennej,

0,5 szklanki mąki kukurydzianej,

2 łyżeczki proszku do pieczenia,

0,25 łyżeczki soli,

2/3 szklanki wody.

Sposób przygotowania:

Połączyć składniki marynaty i wymieszać z rybą. Wstawić na 1 godzinę do lodówki. Na głębokim oleju (bardzo gorący – ok. 350°C) smażyć szpinak, aż będzie ciemno zielony i chrupiący. Wyjąć i osączyć z tłuszczu. Połączyć składniki ciasta i mieszać, aż powstanie jednolita, rzadka masa. Przed samym smażeniem ryby, dodać do ciasta szpinak i dobrze wymieszać. Wymaczać rybę w cieście i smażyć, aż stanie się lekko brązowa. Podawać natychmiastJ

25 lipca 2011 r.

Hej, rano dziewczyny poszły się wspiąć na Szczyt Zielonego Lotosu (to już drugie podejście) a ja sobie poleniuchowałam i zeszłam z łóżka dopiero o 8.30. Potem wybrałam się do miasteczka. Ponieważ Chińczycy – mam wrażenie – nic nie robią tylko siedzą - usiadłam i ja:). Dobra metoda obserwacji:). Usadowiłam się na krawężniku przy ulicy – niezły punkt obserwacyjny. Za sobą miałam targ, wiec i zapaszki były typowo chińskie... Nie wiem, jak Chińczycy potrafią wysiedzieć tyle czasu w kucki, nawet, jeśli siedzą na całych piętach, to i tak podziwiam... Kobiety w Chinach często chronią twarz od słońca wachlarzem, aby zawsze była mleczno biała. Często chodzą też z parasolkami przeciwsłonecznymi, a kosmetyki do twarzy podobno wszystkie mają jakieś składniki wybielające... Nikogo też tu nie dziwi widok mężczyzny z damską, haftowaną parasolką czy wachlarzem. Wyglądają, jak na mój gust, co najmniej śmiesznie... Cała reszta najczęściej ma wszelkiej maści kapelusze na głowie: spiczaste, okrągłe, duże, małe. Widać też, że Chińczycy są narodem dbającym o tężyznę fizyczną:). W parkach dużo ludzi uprawia tai – chi, grupową gimnastykę albo taniec. Wygląda to trochę komicznie: każda grupa przynosi swój sprzęt grający i pląsa sobie do swojej muzyki. Trzeba jednak przyznać, że ruchy mają dosyć zgrane.

Na targu dzisiaj widziałam żaby, przyjechała panienka wyglądająca na buisnesswoman, kupiła kilka i... wyobrażam sobie, jak będzie je ze smakiem zajadać... Targ wcale nie jest tani, nie ma cen, więc dla nas najczęściej są z kosmosu... Wczoraj Mariola kupowała 2 kiście winogron białych i 1 fioletowych (podobno droższe) i zapłaciła coś około 10 Y. Przed chwilą obok mnie Chińczyk kupował CAŁĄ torbę FIOLETOWYCH i... zapłacił też 10 Y. Za wszystko. No cóż... Pokręciłam się jeszcze trochę po parku, poszłam zjeść do naszej garkuchni – tym razem poprosiłam panią, żeby mi wszystko wymieszała z ryżem. Łącznie z jajkiem, a nie dawała wszystko osobno. Miałam też ochotę na grzyby, ale jak na złość w koszyczku obok innych warzyw grzybków nie było. Pani kazała zaczekać i za chwilę przybiegła z garścią świeżo chyba wyrwanych skądś grzybków z korzeniami:)))). W sumie mogą być, jakie to grzyby nie mam pojęcia. Teraz czas sjesty...

Na razie w parku widziałam tylko 2 psy. Reszta pewnie się gotuje. Nasz szef powiedział jednak, że nie mamy się martwić tym, że przez przypadek zjemy czworonoga, bo restauracje, które je podają – informują o tym fakcie wystawiając szkieleciki psów na zewnątrz... Tyle, że my w RESTAURACJACH nie jadamy... Skąd mam wiedzieć, czy kurczak w naszej garkuchni przypadkiem nie szczekał?...

W parku mijają mnie ludzie w... piżamach. No, bo czym innym można nazwać ten strój? W każdym razie u nas to jest piżama. U nich może strój codzienny...

Hej ponownie:)

Po południu wzięłyśmy rowery – tym razem różowe zostały już wypożyczone, zostały nam stare, niebieskie za 10 Y każdy. Wybrałyśmy się w tym samym kierunku, co ostatnio, ale potem odbiłyśmy w lewo na... jakąś nazwę po chińsku:)). Tym razem ścieżka była o wiele mniej uczęszczana, niż ta na Moon Hill, więc jechałyśmy sobie wzdłuż poletek ryżowych, między górkami, ścieżką dosyć wąską i wyboistą, aż dojechałyśmy do głównej autostrady i przez chwilę jechałyśmy w sobie tylko nieznanym kierunku... pod prąd:). Jedynie z tej przyczyny, że po prawidłowej stronie świeciło słońce, a w to popołudnie tak dawało się we znaki, że wolałyśmy ryzykować zderzenie czołowe, niż prażyć się jak orzeszki na patelni. Wygląda jednak na to, że nikomu nasza jazda pod prąd nie przeszkadzała... Postanowiłyśmy spróbować innej drogi do Yangshuo, więc skręciłyśmy w ciut mniej uczęszczaną i ta była dosyć przyjemna – z cieniem po prawidłowej stronie:))). Nagle zza zakrętu wyskoczyła babka, wrzeszcząc, że do Yangshuo trzeba teraz odbić w lewo. Pierwsze naiwne oczywiście babki grzecznie posłuchałyśmy, i po chwili miałyśmy trekking i safari w jednym. Później okazało się, że to dosyć skuteczna praktyka stosowana przez miejscowych, aby naganiać klientów do "bamboo" – czyli spływu tratwami wzdłuż rzeki. A nuż delikwent się skusi, tym bardziej, że już jest wymęczony wyboistą ścieżką i musiałby zawrócić z miejsca, gdzie babka go zawróciła. Więc macha ręką i się godzi. My byłyśmy twarde i nie machnęłyśmy ręką na jawne oszukiwanie, i tym bardziej się nie zgodziłyśmy. Ominęłyśmy "przystań" i kierując się jedynie zmysłem orientacji, pojechałyśmy w stronę, gdzie wydawało nam się, że Yangshuo będzie. W pewnym momencie Ewa źle obliczyła prędkość i... wpadła do rzeki wraz z rowerem, z wysokości metra. Nie wiem, jakim cudem, ale nic jej się nie stało, nawet się nie drapnęła. Wyciągnęłyśmy rower, później chciałyśmy wyciągnąć biedaczkę, ale okazało się, że na nodze nie ma buta... Tkwił gdzieś w mule i wcale nie tak prosto było go odnaleźć... Przeklinałyśmy w duchu babę, która nas tu skierowała. Jednak nie wszyscy byli tacy interesowni – często wieśniacy pracujący na polu wskazywali nam kierunek ręką, był on prawidłowy i bez "bamboo" wiec uśpili naszą czujność... Kiedy już dłuższy czas jechałyśmy dobrą, wygodną drogą, nagle przed nami wyrósł człowieczek i zaczął okropnie krzyczeć, że Yangshuo w lewo. I pobiegł przodem, Głupich nie sieją.... Niczym nie nauczone ... pojechałyśmy, a właściwie poszłyśmy za nim, bo ścieżka była coraz węższa. Chłopek przed nami szedł, podskakiwał, coś tam sobie mruczał i podśpiewywał, niezwykle z siebie kontent. Na początku jednak zastrzegłyśmy "NO bamboo" – potaknął, więc byłyśmy spokojne. Tymczasem doszłyśmy do rzeki i ... Facet co prawda nie zaproponował nam spływu do Yangshuo, ale z uszczęśliwioną miną pokazał, że dalsza część drogi do Yangsuo jest... PO DRUGIEJ STRONIE RZEKI i on, bardzo chętnie nas przeprawi:)))) wraz z rowerami. Nie chciało nam się wracać wyboistą ścieżką, więc zgodziłyśmy się... cel osiągnięty. Chciał 10 Y – utargowałyśmy na 5 Y. Cwaniak, ale mimo wszystko sympatyczny:). Na zakończenie, kilka ciekawostek z naszego przewodnika:))) Chiny dokonują trzy razy więcej egzekucji, niż wszystkie kraje świata razem wzięte. Prawie 400 tys. dzieci zostało nazwane "Igrzyska Olimpijskie" w momencie, gdy kraj przygotowywał się do igrzysk w Pekinie w 2008 roku. Super, nie? No i mały przepisik na zupkę jedzoną po drodze:))

Zupa ostro – kwaśna:

Składniki:

6 suszonych grzybów mu-err pociętych w cienkie paski,

1 paczka tofu (ok. 120 gramów) pocięta w cienkie paski,

200 gramów chudej wieprzowiny pociętej w cienkie paski,

1/2 szklanki pędów bambusa pociętych w paski lub marchewki pociętej w paski lub startej na grubej tarce,

2 łyżeczki ciemnego sosu sojowego,

20 pąków lilii porwanych ręką na 2-3 kawałki) - z tym może być problem:))),

5 szklanek rosołu z kurczaka,

3 łyżki mąki kukurydzianej wymieszanej z 1/4 szklanki wody,

sól i pieprz do smaku,

2 jajka, rozmieszane,

1 łyżka oleju do smażenia,

Sos:

1 łyżka jasnego sosu sojowego,

3 – 5 łyżek octu winnego,

1/2 łyżeczki czarnego pieprzu.

Ponadto:

1 mała dymka pocięta w 3 cm kawałki,

1 łyżka oleju sezamowego.

Sposób przygotowania:

Potnij wszystkie składniki. Wymieszaj składniki sosu. Wymieszaj paski wieprzowiny z ciemnym sosem sojowym, odstaw. W garnku rozgrzej 1 łyżkę oleju, włóż wołowinę, smaż mieszając, aż zmieni kolor, dodaj grzyby, (lilie), pędy bambusa (lub marchewkę), smaż mieszając 1 minutę. Wlej rosół, zagotuj, wlej sos, dodaj ewentualnie 1-2 łyżki octu winnego. Gotuj przez 1 minutę, dodaj tofu. Zamieszaj, dodaj mieszankę mąki kukurydzianej z wodą, dokładnie wymieszaj. Gotuj, aż zupa lekko zgęstnieje i wyklaruje się. Dopraw do smaku solą i pieprzem. Wyłącz gaz, okrężnym ruchem wlej powoli jajka, poczekaj 10 sekund, energicznie wymieszaj. Wlej zupę do miseczek, posyp pociętą dymką, skrop olejem sezamowym. Zupa gotowa do podania.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy