Reklama

Byle do piątku!

W poniedziałek rano marzymy o piątku, w piątek jesteśmy szczęśliwi. Przez cały tydzień wyczekujemy weekendu, licząc dni, które nas od niego dzielą.

W poniedziałek rano marzymy o piątku, w piątek jesteśmy szczęśliwi. Przez cały tydzień wyczekujemy weekendu, licząc dni, które nas od niego dzielą.

            Pokażcie mi człowieka, który na dźwięk budzika w poniedziałek o szóstej rano wstaje i z uśmiechem na twarzy przygotowuje się do szkoły lub pracy.

            Jeśli już znajdziecie taką osobę, koniecznie zapytajcie, jak jej się to udaje. Dla wielu z nas, odnalezienie w sobie siły pozwalającej na podniesienie się z łóżka na początku tygodnia, jest trudniejsze niż wszystkie kaskaderskie wyczyny razem wzięte.

            Poniedziałek należy bowiem do tych dni tygodnia, których spokojnie mogłoby nie być, ale i to rozwiązanie nie należałoby do najrozsądniejszych, bo wówczas to wtorek stawałby się poniedziałkiem i tak dalej.

Ale dlaczego aż tak nie lubimy początku tygodnia?

            Może dlatego, że musimy wrócić do „codziennego” trybu życia po „niecodziennym” weekendzie? Nie możemy już leżeć do dziewiątej, otoczeni z każdej strony ciepłą pościelą, nie możemy pozwolić sobie na późniejsze śniadanie, którym się delektowaliśmy jeszcze tak niedawno, nie możemy też oddać się słodkiemu nicnierobieniu, choćby przez chwilę. W poniedziałkowy ranek jest inaczej: słyszymy budzik, przestawiamy go o pięć minut, potem okazuje się, że jesteśmy spóźnieni i wybiegamy z łóżka niczym sprinter na olimpiadzie z bloku startowego, następnie pochłaniamy coś, co ma być czymś w rodzaju śniadania, wlewamy w siebie ćwierć litra herbaty i biegniemy do szkoły lub pracy.

            A przez cały poranek prześladuje nas jedna myśl: to dopiero początek tygodnia. Dla wielu ludzi odstęp czasu między poniedziałkiem a piątkiem jest porównywalny do czasu trwania ery paleozoicznej.

Rzadko kto zapyta nas w poniedziałek: „Weekend się zbliża, masz jakieś plany?”, ale jeśli już takowa sytuacja zaistnieje, pogratulujmy pytającemu optymizmu.

            I choć poniedziałek całkowicie demotywuje człowieka, to wtorek zupełnie zmienia spojrzenie na rzeczywistość: faktycznie, do upragnionego piątku jeszcze sto lat, ale to już znacznie bliżej niż poprzedniego dnia. Nadal ciężko wstać z łóżka, ale nie trzeba się przynajmniej martwić o to, że weekend właśnie minął. A do kolejnego przecież tylko trzy dni. Pomimo niechęci znajdujemy jakieś światełko w tunelu tych wszystkich katastrof, jakie doświadczają nas we wtorek.

            Środa działa na ludzi w dwojaki sposób. Jedni cieszą się, że to JUŻ połowa tygodnia, drudzy – po optymistycznym wtorku zauważają, że to DOPIERO połowa i jeszcze raz tyle przed nimi. I faktycznie, w środowy poranek niektórzy gotowi są tylko narzekać, ale, uwaga, dobra wiadomość: już popołudniu odczuwa się coś w rodzaju przypływu optymizmu: skoro minęła już połowa dnia, a więc i połowa tygodnia za nami!

            Więc, jak mówią: bliżej niż dalej.

            Czwartek mija całkiem nieźle: jesteśmy już przyzwyczajeni do wczesnych pobudek, szybkich śniadań, a i przyświeca nam cudowna myśl: Piątek jest jutro!

            Dzięki niej jesteśmy w stanie wytrzymać wszelkie niezadowolenia naszych  przełożonych, wszelkie niemiłe uwagi ludzi, których codziennie mijamy. Dlaczego silimy się na uprzejmość wobec tych wszystkich wrednych typów? Ponieważ już jutro, po powrocie do domu, nie będziemy musieli nawet o nich myśleć. A już tym bardziej ich oglądać.

            Piątkowy poranek niewiele różni się od poprzednich. Ciągle nie chce nam się wstać, ale ta czynność przychodzi nam jakby łatwiej niż w poprzednich dniach. Przecież to już ostatnia wczesna pobudka w tym tygodniu! Może właśnie dlatego wszystkie poranne czynności odbywają się z taką lekkością i optymizmem?

            Popołudniu jesteśmy już najszczęśliwsi na świecie. Zaczął się weekend! Mamy wreszcie wolne! Co prawda, w domu także czeka na nas wiele obowiązków, ale kto by się nimi przejmował? Mamy „fajrant”. Już jutro będziemy mogli pospać odrobinę dłużej i przedłużyć sobie poranek.

            Jak widać, nie potrzeba nam wiele do szczęścia.

            W tym wszystkim jesteśmy zabawni, naprawdę zabawni. Ciągle zachowujemy się tak samo, narzekamy w poniedziałek i cieszymy się w piątek. Może nie zastawiamy się jakoś dogłębnie nad przebiegiem naszego tygodnia, ale mimo to ciągle dążymy do weekendu, wyczekujemy go. A gdy już nastąpi, zapominamy o tym, że niebawem znów przyjdzie poniedziałek. Bo kto by się tym przejmował?

            Na początku tygodnia jesteśmy wrednymi, zrzędliwymi stworzeniami, które stają się coraz milsze, coraz bardziej uprzejme, coraz bardziej optymistycznie nastawione do życia wówczas, gdy zbliża się weekend.

            Ale to nie znaczy, że mamy być z tego powodu na siebie źli. Może wystarczy zmienić nastawienie do własnej osoby - bądźmy trochę mniej poważni i trochę więcej się śmiejmy. Najlepiej sami z siebie.

            Z takim podejściem weekend przyjdzie znacznie szybciej.

            Wystarczy spróbować!



Reklama

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy