Reklama

MORZE

Pokusiłabym się o stwierdzenie, że kochał morze. Miłość jest przecież jak barwna plama o różnym nasyceniu kolorów, w zależności jak na nią spojrzeć.

Pokusiłabym się o stwierdzenie, że kochał morze. Miłość jest przecież jak barwna plama o różnym nasyceniu kolorów, w zależności jak na nią spojrzeć.

Pokusiłabym się o stwierdzenie, że kochał morze. Miłość jest przecież jak barwna plama o różnym nasyceniu kolorów, w zależności jak na nią spojrzeć.

Często zastanawiałam się jak nazwać to, co wiąże jego i wodę, i miłość to chyba jedyne słowo, które zgrzyta najmniej w tym całym układzie. Bo to był układ, na odległość nie do pokonania, tak nierzeczywistą, że aż niemożliwą. Układ, w którym morze pozwoliło się kochać miłością dziecinną, naiwną, platoniczną, a on zanurzał się w nim po same uszy, wyciągał ręce i nogi, najdalej jak się dało i niczym nakręcana zabawka, wiosłował aż do wymiany baterii.

Reklama

Chodziłam do niego trzy – cztery razy w tygodniu na czytanie. Nie od razu tak często. Najpierw musiałam nauczyć się pływać po jego krainach, grotach i unikać niebezpieczeństw wyrzucających mnie na brzeg, niespodziewanie, gdzie niczym umierająca ryba, usiłowałam zaczerpnąć powietrza.
Z początku patrzyliśmy na siebie jak dwa rekiny na granicy swoich rewirów. Wkraczałam na jego terytorium i liczyłam się z tym, że zostanę zjedzona. Ale jakoś uszłam z życiem, a z czasem nawet dostąpiłam zaszczytu i zostałam oprowadzona po królestwie.

Wiem, że to śmiesznie brzmi, ja stara krowa i mały bezbronny chłopiec. Może i byłam śmieszna?
Był małomówny, tak bardzo milczący, że kiedy przykładałam ucho do jego ust w nadziei, że usłyszę jakiś szept, zdawało mi się, że w zamian wydobywa się szum morza. Jak z muszli. Zupełnie jak z muszli…
Przychodziłam, więc cierpliwie, najpierw na głośne odczyty od –do, a potem to już żeby, chociaż posiedzieć, pobyć, powzdychać. Nigdy nie miałam w planie tylu wizyt, jakoś tak samo wychodziło. Człowiek widać sam z siebie potrzebuje jakiejś ciszy, ukojenia, co je szum morza niesie.

Jak czytałam, to wiadomo, o morzu, no bo, o czym innym mogłabym? Czy jak ktoś kocha, to można dotrzeć do niego inaczej niż przez tę jego miłość? Nie można, bo miłość jest jak piekny zamek z czarodziejskim ogrodem za grubym murem. Miłość jest jak raj, w którym jest wszystko, oprócz kusiciela. Ja byłam perłą, taką na wyciągnięcie ręki, takie połączenie bogactwa morza z chciwością świata. Patrzyłam z rozchylonych ust muszli i stamtąd snułam swoje opowieści. Aż pewnego dnia, zbyt ciekawa, wychyliłam się dalej niż zwykle i wypadłam przez za duże okno, wprost do jego dłoni. Odtąd podróżowaliśmy razem.

Niesamowite jest bogactwo dziecięcej wyobraźni. Zaskakujące jest, jak wyobraźnia dalece odbiega od rzeczywistości, bo było nie było, na ziemskich filarach opiera swe fantasmagorie. Obrazy wyobraźni są jak latawce fruwające gdzieś w przestworzach, przymocowane do kijka na plaży. Budujesz taki latawiec z kawałków rzeczywistości, a potem stopniowo rozwijasz nitkę wyobraźni, nadając mu niepowtarzalne kształty, kolory i kiedy rzeczywistość już go nie widzi, wyobraźnia bardzo dobrze określi jego bryłę.

Jego morze było jak latawiec, jak największy najpiękniejszy latawiec, laureat pierwszej nagrody prestiżowego konkursu dla latawców. I na tym latawcu wyobraźni, jak na desce surfingowej, pływał po morzu, raz w ciszy, raz w sztormie. Raz tylko chciałam osadzić jego latawiec w swoich realiach, ale potem nie mogłam pokazać się przez blisko miesiąc, więc zostawiłam jego morze takim, jakie je widział, mimo, że naprawdę nie widział go nigdy i nigdy go nie zobaczy.
Był uwięziony na tratwie w samym środku suchego lądu i niestety, żaden latawiec nie mógł tego zmienić. Bo wyobraźnia nie zmienia rzeczywistości, tyko kreuje nową nierzeczywistość.
Z czasem zaczął odpływać coraz dalej i głębiej aż znikał na kilka dni. Nie byłam w stanie go dogonić.  Bywał w miejscach, których ja nie byłam w stanie sobie wyobrazić.

Wiedziałam, że wkrótce odpłynie na zawsze, wszyscy to wiedzieliśmy, że nikogo tam nie zabierze, że będzie sam dzielny, odważny wojownik, że gdy zniknie, nie będzie nawet ruchomym punkcikiem na horyzoncie. A mimo to, kiedy wówczas przyszłam a jego już nie było, nie mogłam ukryć zdumienia, drżenia głosu i rąk.

Odpłynął, bo po dziecinnych zabawach przy brzegu z łopatką i wiaderkiem, przyszedł czas na dalekie podróże i nowe horyzonty. Odpłynął, a ja wierzę, że siedzi gdzieś na tronie, niczym Posejdon z trójzębem i dba, żebym nigdy nie zapomniała jak szumi morze i jak brzmi trzepot skrzydeł latawca na wietrze.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy