Reklama

Poruszyć (nie)czułe struny

Najbardziej kontrowersyjny intelektualista we współczesnym świecie, człowiek ekscentrycznego słowa, mistrz polemiki i debaty, stawia czoło najsmutniejszemu doświadczeniu, jakie może spotkać miłośnika mowy – utracie głosu. Na łamach Vanity Fair Christopher Hitchens przyznaje się, choć nie otwarcie, do upadku pod ciężarem trywialnej prawdy: najłatwiej docenić nam to, co tracimy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jego wyznanie to swoisty apel.

Najbardziej kontrowersyjny intelektualista we współczesnym świecie, człowiek ekscentrycznego słowa, mistrz polemiki i debaty, stawia czoło najsmutniejszemu doświadczeniu, jakie może spotkać miłośnika mowy – utracie głosu. Na łamach  Vanity Fair Christopher Hitchens przyznaje się, choć nie otwarcie, do upadku pod ciężarem trywialnej prawdy: najłatwiej docenić nam  to, co tracimy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jego wyznanie to swoisty apel.

Pojmowany jako instrument muzyczny, ludzki głos uważany jest za najdoskonalszy instrument dęty.  Nic więc dziwnego, że nie znając nut, zadymione mając płuca (i mózgi), nie czując rytmu,  wydmuchujemy co popadnie, nie koniecznie zawsze zależnie od okoliczności.  Uprawiamy gadulstwo, z którego nic, oprócz dowodu na wrodzoną umiejętność artykulacji głosek, nie wynika.

My, Polacy, stoimy w korku na A4 i przeklinamy kasjerki w budkach za rosnące opłaty za użytkowanie najwolniejszej drogi szybkiego ruchu w kraju. Wysyłamy sąsiadów do piekła za zajęcie naszego miejsca parkingowego pod wspólnym (ale przecież znów -  tylko naszym!) blokiem. Kłócimy się z partnerem o to, kto ma wyprowadzić psa i po drodze wyrzucić śmieci. I zapominamy, że panie z budek na A4 oddają nam przysługę wykonując prawdopodobnie znienawidzoną przez siebie pracę, dwa dni wcześniej to my zajęliśmy miejsce sąsiada,  a nasz partner, zgodnie z jego  funkcją w równaniu tego związku, każdą sprawę w życiu i tak nam dopełnia. Nie takie jednak stwierdzenia, puenty i argumenty wychodzą z naszych ust, gdy je, zazwyczaj nieświadomie i z reguły automatycznie, otworzymy. Wychodzi błoto, paplanina i wadliwa struktura gramatyczna.

Reklama

I wychodzi, o zgrozo, brak wiedzy. Brak empatii, brak zadanych pytań i wysłuchanych odpowiedzi. Brak ochoty na zagranie według czyichś nut, bo my w całej swej geniuszowatości na temat siebie samych, innych melodii znać nie musimy. Funkcjonujemy przecież całkiem nieźle nawet w obcych krajach  i zwinnie kaleczymy obcą mowę, pyszniąc się przy tym umiejętnością komunikacji na poziomie umożliwiającym zrozumienie. Tylko zrozumienie czego? Poleceń, menu w McDonaldzie, przekleństw?

W literaturze medycznej struny głosowe to inaczej fałdy, usytuowane na chrząstkach i posiadające właściwości zbliżania się i oddalania, co umożliwia zwieranie się i rozszerzanie szpar głośni. Gdyby tak cały ów system zaaplikować do jakości produktów jego użytkowania, fałdy musiałyby przekształcić się w ostrza, często zresztą tępe, chrząstki w odłamki kości, a szpary w przepaście.  Między nami a naszymi rozmówcami, lub rzeczywistością  a naszym do niej komentarzem.

Odnosząc się do ludzkiego aparatu mowy, Hitchens jest głęboko przekonany, że istnieje ścisła relacja między słowem „cord”, który w języku angielskim oznacza strunę głosową, a jego homonimem „chord”, mającym ścisły związek z muzycznym akordem. Produkt naszego instrumentu dętego może być przecież dźwięczną wibracją wywołującą uśmiech, wzbudzającą miłość, wyciskającą łzy. Może być muzyką, a nie trzaskiem, melodią, a nie irytującym piskiem. Jesteśmy jedynym gatunkiem, który jest w stanie w pełni kontrolować jakość dźwięcznej komunikacji, użyć jej do wyartykułowania potrzeb nie tylko naszych prymitywnych instynktów, ale też tych, do których mówimy. Przepraszam, z którymi ROZMAWIAMY.

 

Gdyby artykuł Hitchensa był przyjęciem, a grono czytelników współbiesiadnikami, wzniosłabym toast za jego stwierdzenie,  że nie ma nic tak wartościowego, jak dobra rozmowa. Nic nie równa się  poczuciu, że mocna puenta została wyłuszczona i zrozumiana, że zręcznie bawiliśmy się ironią, że każda nudna lub zbyt oczywista uwaga byłaby fizycznie bolesna. I że pani z budki na A4 miała powód, by uśmiechnąć się wydając nam skandalicznie drogi bilet, a sąsiada już przeklinać nie musimy, bo byliśmy w stanie nastroić nasz (na)dęty instrument na kompromis. I to ZANIM zapukaliśmy do jego drzwi w celu obrzucenia go solidną dawką obelg.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy