Reklama

„Zobacz, ocean (...) on nic nie musi. Może zrobić co chce, ale nic nie musi...”

Życie to z pewnością dla większości ludzi na świecie największy cud Boży; cud stworzenia. Niestety z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że znam kilka osób, które – nie przymierzając – najchętniej porzuciłyby ten dar, czy też w ich mniemaniu przekleństwo, w cholerę. Bo wbrew kampaniom z rodzaju tych „Ratujmy Życie”, każdy z nas toczy nieustannie swoją własną kampanię życia, jednakże bardzo często negatywną, a nawet tragiczną w skutkach. I bez względu na to, w jakiego Boga się wierzy, jakiej orientacji się jest, jaki kolor skóry się ma, czy ile się zarabia – nie zawsze docenia się to, co się ma. Bo i jak, skoro gdy się wali to wszystko naraz?

Życie to z pewnością dla większości ludzi na świecie największy cud Boży; cud stworzenia. Niestety z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że znam kilka osób, które – nie przymierzając – najchętniej porzuciłyby ten dar, czy też w ich mniemaniu przekleństwo, w cholerę. Bo wbrew kampaniom z rodzaju tych „Ratujmy Życie”, każdy z nas toczy nieustannie swoją własną kampanię życia, jednakże bardzo często negatywną, a nawet tragiczną w skutkach. I bez względu na to, w jakiego Boga się wierzy, jakiej orientacji się jest, jaki kolor skóry się ma, czy ile się zarabia – nie zawsze docenia się to, co się ma. Bo i jak, skoro gdy się wali to wszystko naraz?

 

Przez wiele lat zastanawiałam się, jak to jest, że życie zaczyna się doceniać najczęściej dopiero wtedy, gdy ma zostać nam ono odebrane. Takiego objawienia doznają najczęściej ci, którzy przeżyli jakąś ciężką chorobę lub po prostu przez kilka sekund byli dosłownie cal od śmierci. Po wielu błędnych odpowiedziach na to pytanie odnalazłam tę, która w moim przypadku okazała się najprawdziwsza i zgodna moją własną prawdą.

Otóż ludzie, którzy stali na krawędzi rozumieją, że nie ma żadnego „później”, ani „potem”. Wszystko, co odłożyli na nieokreślone „kiedy indziej” po prostu nie istnieje. I przez bardzo długi czas denerwowały mnie psychologiczne slogany typu „najważniejsze jest tu i teraz”, bo jak niby mogło być najważniejsze, skoro w przyszłym tygodniu egzamin albo upragniony wyjazd? No przecież to przyszły tydzień, to nie dziesięć lat, to nie następne stulecie. Przyszły tydzień, to przecież nadal część mojego życia. Sądzę, że takich osób myślących jak wówczas, jest bardzo wiele. Dzieje się tak z pewnością za sprawą przekonań, w których egzystujemy, którymi się otaczamy, które w sobie utrwalamy bądź które zostały nam przekazane i wgrane na dysk twardy mózgu, jak program komputerowy. I choć oczywistym jest dla każdego fakt, że śmierć jest nieprzewidywalna, okazuje się, że trwamy w zapomnieniu i obojętności, względem czasu, który nam pozostał. O ile inaczej gospodarowalibyśmy nim, o ile bardziej go doceniali i o ile lepiej żyli, widząc nad własną głową zegar, jak w teledysku do piosenki „Savin’ Me” Nickelback...? Myślę, że odpowiedź sama się nasuwa.

Reklama

Ale przecież to wszystko nie jest takie proste. Nie mamy żadnego kalendarza, który odmierzałby ilość życia jakie nam pozostało, a codzienność rządzi się swoimi prawami. Są przecież rachunki do zapłacenia, pies i kot do nakarmienia, poczta do odebrania, obiad do ugotowania... Trzeba zadzwonić do mamy, odebrać młodszą siostrę z przedszkola, iść na spotkanie zarządu albo wywiadówkę. Czujemy się w obowiązku wykonywać pewne czynności, kolekcjonując tym samym potrzeby i różne rzeczy, które trzeba zaspokoić i zrobić, a wręcz musi się. Przez całe życie, powtarzano mi pewne słowa, a mianowicie, że „najpierw obowiązki, a później przyjemności”. Teraz wiem, że to bzdura. Nic tak nie niszczy człowieka od środka, jak poczucie obowiązku. Postanowiłam więc, że zamienię słowo „obowiązki” na „chęci”. Jasne, nie wszystko robi się z entuzjazmem. Szczerze mówiąc, wcale nie lubię i nie cieszę się na myśl, że co miesiąc oddaję obcym ludziom całkiem sporo pieniędzy za moje wynajęte mieszkanie, czy zakupy w sklepie na rogu. Ale nie czuję się do tego zmuszona, bo od kilku lat żyję ze świadomością, że mam wybór. Ktoś powie: „Przecież nie masz wyboru, bo jak nie zapłacisz to Cię wywalą”. A no, wywalą. Ale to nadal jest wybór, moi drodzy. Mam do wyboru ciepłe, jasne mieszkanie lub skądinąd ławkę w parku lub miejsce pod mostem. Pod mostem mieszkać nie chcę, a i ławka nie jawi mi się jakoś szczególnie, przez co sama ta myśl napawa mnie chęcią zapłacenia rachunków. Ważne jest jednak, by sobie uświadomić, że wszystko to, z czym na co dzień się spotykamy, wszystkie rzeczy, które przeżywamy, wszystkie emocje, które nami targają, są wynikiem – mniej lub bardziej – uświadomionej chęci i decyzji, którą dzięki niej podjęliśmy. Często mówi się, że bogaci ludzie w naszym społeczeństwie „po prostu mają w życiu szczęście”, albo – równie często – mają tzw. plecy. Jeśli komuś w życiu się powodzi, to na pewno on ma więcej możliwości; jest lepiej urodzony, umie się lepiej ustawić, ma gadane albo... wstawcie, co chcecie. Bo tak jak napisał w swojej książce Janusz Leon Wiśniewski „Lepsi mają mieć lepiej. Lepsi z urodzenia, lepsi z pochodzenia, lepsi z własnej pracy. Także ci lepsi jedynie przez konstelację szczęścia lub przez przeznaczenie”. Ja jednak jestem osobą dorosłą, a co za tym idzie świadomą i odpowiedzialną za własne życie i wiem, że „ci lepsi ode mnie” nie oznaczają wcale, że ja jestem od nich gorsza. Od wielu miesięcy, żyję w głębokim przekonaniu, że każdy może stać się lepszy. Że każdy człowiek na tej planecie może być szczęśliwy, jeśli tylko wystarczy mu odwagi i chęci, by przejąć ster nad własnym życiem. Bo przecież... Wystarczy chcieć.

 

 

K.J. Leittmann

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy