Reklama

Jak żyć, kiedy żyć się nie chce...

     Uśmiechnęła się. Rozciągała kąciki ust tym bardziej, im mocniej zaciskał się na jej szyi niewidzialny wąż. Szkoda, że tak późno odkryła, że uśmiech jest tak świetną bronią przed ludźmi. Przez głowę przebiegła jej sarkastyczna myśl, że teraz uśmiecha się dużo częściej, niż kiedyś. Niż wtedy. I że gdyby kiedyś uśmiechała się tak często, zapewne miałaby więcej przyjaciół, a nie.. no właśnie, nie tylko jednego. I może wtedy… Dość. Kolega, spotkany przypadkiem w idiotycznym supermarkecie, przy idiotycznym stoisku z bułkami, zadający idiotyczne pytania „czy wszystko w porządku?” oddalił się. Zapewne do swojej kochanej żony, która już kupiła bułki, nie zastanawiając się, czy wziąć jedną, czy dwie. Na pewno kupiła ich z dziesięć, w końcu ma dla kogo. Patrycja również odeszła od stoiska. Przeszedł jej apetyt.

Reklama

    Przed drzwiami mieszkania podniosła z wycieraczki ulotki pobliskiego hipermarketu. Wyrzuciła je od razu, nie przeglądając. Od roku już nie oglądała takich rzeczy. Kiedy zrobiła to pierwszy raz po… kiedy zrobiła to pierwszy raz, wpadła w histerię. Grille. Jasna cholera, grille, przecież Paweł chciał kupić grilla. Mieli razem spędzać wieczory przed domem, śmiali się nawet, że wszyscy jedzą te karkówki, kurczaki, a oni przecież najbardziej lubią zwykłą kiełbasę z musztardą, więc są ekonomiczni i mogą kupić droższy sprzęt. Zajadali się tą musztardą jak nienormalni i dlatego Patrycja nie może już jej jeść. Staje jej w gardle niczym żywe wspomnienie tamtych chwil. I te zabawki. Na trzech stronach, jakby naprawdę nie mogli się zmieścić na jednej, a najlepiej wcale. Kiedyś chowała ulotki, bo inaczej Marysia nie dawała im żyć, aż nie obiecali którejkolwiek rzeczy z obszernej oferty promocji, które wcale promocjami nie były. Zła była i wtedy na te głupie gazetki, ale to była tak inna złość…

     Postawiła na kuchennym blacie niedokończone zakupy i zabrała się za sprzątanie. Szorowała idealnie czyste krany, porządkowała ustawione alfabetycznie płyny do czyszczenia podłóg, pucowała dywan na mokro, już trzeci raz w tym tygodniu. Kiedy złamał się jej paznokieć, wyszła na balkon i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się mocno, myśląc, jakie to niesamowite, że można wrócić do palenia po tylu latach, jakby nigdy nic. I wtedy zadzwonił telefon.

      To Magda. Zawsze uspokajał ją głos siostry, melodyjny, ciepły, jakby przytulała ją samymi słowami. Tym razem siostra opowiadała z przejęciem, że jej mąż jest w szpitalu, że miał wypadek, ale to tylko złamana ręka, więc tak naprawdę kwestia kilku dni i wyjdzie do domu, ale dzwoni, bo przecież w takim razie mąż po nią jutro nie przyjedzie, tak, jak się umawiali, może za tydzień. Patrycja słuchała, czując, jak narasta w niej poczucie niesprawiedliwości. Demoniczny  potwór, który właził w jej umysł, czuła go całą sobą, choć bała się do tego przyznać. Bo jeśli się przyzna, kim będzie..? W tym momencie w słuchawce rozległy się słowa, po których zapadła ciężka, gęsta, niezręczna cisza – „Nie masz pojęcia, jak się bałam, kiedy usłyszałam, że miał wypadek”. Zapewne głupi moment wzajemnego otępienia trwał ułamki sekund, ale dla Patrycji były to całe długie chwile. Przerwała płaczliwe przeprosiny siostry, tłumacząc, że ktoś dzwoni do drzwi, ależ naprawdę, nic się nie stało, rozumiem, no co Ty, każdemu może się zdarzyć, naprawdę muszę uciekać, pa! Wiedziała, że jeszcze sekunda, jeszcze dwie, a wąż, który znowu oplótł jej szyję, udusi ją.

    Osunęła się na ziemię, plecami dotykając chłodnej ściany. Z jej ust wydobył się niemy krzyk strachu. Strachu, jaki zrodził się z wielu na nowo odkrytych emocji - koszmarnej zazdrości, bolesnego żalu i miażdżącej tęsknoty. Tym razem zaczęła wyć od razu, bez wstępnych szlochów i smutnych łez, moczących policzki wolnymi potokami. Objęła głowę rękoma i skuliła się sobie, dotykając czołem zimnej podłogi. Dlaczego im się udało? Zapomną o tym już za tydzień i dalej będą sobie żyć swoim radosnym życiem, martwić się jedynką w szkole swojego dziecka i brakiem udek z kurczaka w ulubionym mięsnym. Czuła się taka samotna. Sama pośród całego świata, jakby była za jakąś niewidzialną szybą, pośród smutku i bólu, a dostęp do niej był niemożliwy. Bo… był niemożliwy.

     Podeszła do barku. Tak, alkohol kocha samotników. Szczęśliwi ludzie nie mają pojęcia o prawdziwym działaniu wina, zwłaszcza dwóch butelek. Wolno wlała czerwony płyn do kieliszka, po same brzegi. Etykieta, dobre – pomyślała. Na cholerę mi etykieta, kto ma mnie niby zobaczyć? Wobec kogo mam niby być kulturalna? Mogę się napić, zwymiotować na środku pokoju, zasnąć w tym i nikt nawet nie powie, że nie umiem się zachować. Nie ma mnie nawet kto obgadać… Popijając uspokajający trunek zastanawiała się, jak żyć. Jak żyć w świecie pełnym ludzi, gdzie każdy jest z kimś, każdy ma kogoś, kogokolwiek. A ona czuła ciężar swojej samotności, niczym wielki krzyż, każdego dnia coraz cięższy. Idąc do sklepu, zastanawia się, po co ma kupować jakiekolwiek mięso, skoro i tak nie będzie robiła obiadu. Dla siebie samej? Ani się nie chce, ani się nie opłaca. Wyjścia… tak, próbowała. Była dwa razy na spotkaniach ze znajomymi -  „chodź, będzie fajnie, rozerwiesz się trochę”. Nie było fajnie. Było okropnie, a ona modliła się tylko, aby znaleźć pretekst do wyjścia. Kiedy mąż koleżanki nie mógł się opanować i złapał żonę za tyłek, nie poczuła się zniesmaczona. Poczuła bolesne ukłucie na myśl, że oni tylko tak naprawdę czekają, aż ona pójdzie, aby znaleźć się sami. Zrodził się w niej niepokój i bunt, że to co dla niej jest oderwaniem się od smutnej codzienności, „rozrywką”, dla nich tylko czasem do przeczekania, bo wypada gdzieś zaprosić samotną Patrycję. „W końcu straciła męża i dziecko, no weźmy ją gdzieś, tak mi jej żal….” Zrobiło się niedobrze i wyszła, mamrotając pod nosem niewyraźne przeprosiny. Miała gdzieś, co sobie pomyślą. Miała gdzieś to, że przesadza. Wszystkich miała gdzieś.

    Kościół. O tak, tak, a pewnie, że była. Za namową siostry postanowiła się oczyścić, cokolwiek miałoby to znaczyć i pod wpływem impulsu, wracając z pracy, weszła do kaplicy. Usiadła w ostatniej ławce, złożyła ręce i próbowała szeptać, mówić w myślach, jakkolwiek odezwać się do tego całego Boga. Próbowała przełamać w sobie gniew, olbrzymią złość za zabranie jej wszystkiego, co kochała. Pomyślała, że może po roku, może już czas, aby zrozumiała, wybaczyła. I w te gorące starania, z wielką radością i hukiem orkiestry, weszła najpiękniejsza, najradośniejsza para młoda, jaką w życiu widziała. Najsłodsza na świecie dziewczynka o złotych lokach sypała płatki róż na podłogę świątyni, a matka, zapewne panny młodej, ocierała chusteczką kąciki pięknie wymalowanych oczu. Spojrzała zawistnie na szczęśliwą dziewczynę w śnieżnobiałym welonie i pomyślała: „Żeby ci czasem nie umarł”. Po czym, z przerażenia nad własnymi myślami, zemdlała na zimną posadzkę.

    Tak… Patrycja stwierdziła, że ciągle ucieka. Z urodzin, zwłaszcza dzieci, bo nie może na nie patrzeć, a kiedy czasem któreś używa zwrotu, jakiego używała Marysia, czuje niesamowity ból. Wątpliwa przyjemność. Z imprez firmowych, gdzie mężowie obściskują się po kryjomu ze swoimi nie-żonami, a żony z kolei wydzwaniają niespokojnie na wyciszone telefony. Ona mogłaby się ściskać, wcale nie po kryjomu, lecz całkiem oficjalnie, nikt by do niej nie dzwonił, nikt nie miałby pretensji, a jakoś wcale nie ma na to ochoty, Ani na te głupie imprezy. Lubi za to przebywać u siostry, ale ostatnio tego unika, odkąd Magda zaczęła ją namawiać na wstąpienie do jakieś durnego klubu, stowarzyszenia czy innego kółka, które jednoczy ludzi po stracie bliskich. Też coś, pomyślała, nikt z tych ludzi nie znał Marysi, nikt nie znał Pawła. Co z tego, że opowie im, że mieli już wybudowane połowę domu, a w planach wielką imprezę z okazji dziesiątej rocznicy ślubu. Co z tego, że dowiedzą się, że Marysia panicznie bała się malin, odkąd zobaczyła w jednym z nich wielkiego, białego robaka. I co z tego w końcu, że opowie im, że czuje się najbardziej samotną osobą na świecie, że zazdrości ludziom ich problemów, nawet takich, jak ten, że nie mają do pierwszego, albo, że dziecko ma zapalenie ucha. Że czuje się kompletnie wyizolowana od tego społeczeństwa, które za współczującym wzrokiem myśli tylko o tym, jak to dobrze, że nie są na jej miejscu. Przyjdą potem tacy do domu i przytulą mocno swoje dziecko, kupią żonie kwiaty, zupełnie bez okazji i powiedzą im, jak to się cieszą, że są z nimi. Nie, nie ma zamiaru na swoim przykładzie ulepszać świata. No i? Co z tego, że im to wszystko powie, nikt i tak jej nie zrozumie, tak, jak ona nie zrozumie ich. Bo ona nie chce zrozumienia. Chce swoje życie z powrotem. To wszystko, pomyślała, zasypiając. Wcale nie zwróciła uwagi na to, że wylewa wino na pościel.

     Ranek obudził ją delikatnymi smugami światła. Przetarła leniwie piekące od tuszu oczy, po czym wpadła w popłoch, szukając zegarka. Widząc, że jest już pół godziny spóźniona do pracy, zerwała się, ściągnęła szlafrok, po czym naga usiadła spokojnie na łóżku. No tak, przecież jest niedziela. Dzień, na który wszyscy czekają. Nie można iść spokojnie do parku, bo będą tłumy, nie można iść do pracy, bo jej firma tak sobie głupio ustaliła. Swoją drogą, ciekawe, że kiedyś nie wpadli na ten pomysł, kiedy jeszcze cieszyła się każdym wolnym dniem. Patrycja otrząsnęła się z tych myśli. Ruszyła do łazienki i spojrzała w lustro. Wielkie zacieki z tuszu do rzęs zaschły na jej policzkach, a włosy, posklejane od wina, smętnie wisiały wokół twarzy. Zaczęła się śmiać, aż dostała czkawki. Jeszcze nigdy nie wyglądała tak tragicznie, a do diabła, mając 36 lat ma już kilka porządnych imprez za sobą. Weszła pod prysznic, odkręciła kurek z zimną wodą i podskakując na jednej nodze, stopniowo przyzwyczajała ciało do niskiej temperatury. W końcu, czysta i orzeźwiona, wtuliła się w pluszowy ręcznik. Tak, takie pierdoły ciągle sprawiają mi przyjemność, pomyślała. Może dziś będzie jednak dobry dzień.

     Trzydzieści minut później była już gotowa do wyjścia. Zabrała piknikowy kosz i na przekór sobie, udała się do parku. Będąc na miejscu, rozłożyła koc na lekko wilgotnej od rosy trawie i rozpaliła mini grilla. To przecież jej zadanie na dziś. Zje kiełbaskę, z musztardą. Po prostu ją zje, jak inni ludzie, bez durnych filozofii, to przecież tylko kiełbaska. Kiedy aromat smażonego mięsa zaczął się rozchodzić, położyła się na kocu i patrzyła w niebo. Wszystko wydawało się być lepsze, tego dnia. Podszedł do niej mężczyzna. Uśmiechnęła się przyzwalając, aby usiadł. Rozmawiali chwilę, a Patrycja była wręcz zdziwiona, że może prowadzić tak luźną rozmowę, ot, o pogodzie, o parku, o niczym tak naprawdę, o niczym, które dla niej znaczyło tak wiele. I wtedy mężczyzna wyjął z torby przygotowaną na grilla karkówkę ze słowami, że na pewno lepiej jej to zasmakuje, niż jakieś tam tanie kiełbaski. Poczuła na szyi znajomą obręcz, a słońce jakby w sekundę zaszło za chmurami. Zostawiła kosz, koc i poszła do domu. Po drodze kupiła butelkę wina. Alkohol kocha samotników…

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama