Reklama

Różowe kapcie znają prawdę

"W moim magicznym domu"...

"W moim magicznym domu"...

Różowe kapcie znają prawdę

 Jest niedziela. Do pracy mam tym razem 220 km, tak więc muszę się zebrać i jechać. Taszczę walizkę z ciuchami na cały tydzień i kosmetyczkę wypełnioną akcesoriami pozwalającymi się „prezentować”. Wsiadam w służbowy samochód (dzięki Bogu i szefowi za niego) i jadę. Myśli zajęte już jutrzejszym dniem, spotkaniami, sprawami do załatwienia i telefonami do wykonania.

            W poniedziałek w pracy pojawiam się w stroju służbowym (popielata spódnica, błękitna bluzka i umiarkowanej wysokości obcasy), bo tak wypada. Poczucie obowiązku ponad wszystko! Żadnych ekscesów. Wjeżdżam do podziemnego garażu naszego szpanerskiego, korporacyjnego biurowca, otwieram drzwi kartą magnetyczną (wiszącą oczywiście na smyczy z nazwą korporacji) i jadę na ostatnie piętro, o czym informuje mnie automatyczny głos pani „windowej”. Tydzień będzie taki jak zawsze. Kilka telefonów do „ważnych osób”, kilka spotkań na szczycie i ja, przyodziana w eleganckie okulary i dyskretny chłód. Nocuję w hotelach, inaczej się nie da. W większości hoteli, rozsianych po całej Polsce, obsługa mnie zna i już wie, że będę późno, że pokój ma być dla palących (choć to takie niepoprawne politycznie i społecznie) i że w każdej chwili może się okazać, że jednak muszę zmienić termin rezerwacji, bo nigdy nie wiadomo, gdzie będę jutro.

Reklama

Ta osoba, która cały tydzień chodzi do pracy, jest opanowana, rozsądna i bardzo poważnie traktuje swoją pracę. Nie rozstaje się z laptopem i wydaje się być typowym yuppie.

           Ale potem przychodzi piątek. Jadę do domu (znów te same 220 km) … i wszystko się zmienia.

Eleganckie i bezosobowe pokoje hotelowe zostają gdzieś za mną, jakby w innym świecie. Samochód zostawiam na parkingu przed domem i wracam „do siebie”. „U siebie” jest w staroświecko wręcz urządzonym mieszkanku z grubym, puchatym dywanem i kuchnią w drewnie. Jest wielka „babcina” kanapa w kwiaty i drewniany kredens. Kiedy Hanna Banaszak śpiewała „W moim magicznym domu”, z całą pewnością miała na myśli właśnie ten. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, twarda profesjonalistka gdzieś znika, a pojawiam się JA.

Odbieram mojego ukochanego kotka (który tydzień spędza u mojej najlepszej na świecie mamy) i spędzamy leniwy, choć nie zawsze, weekend w domu. Cieszymy się promykami słońca, wpadającymi rankiem do naszej różowo-białej sypialni, zachwycamy się zapachem kawy i jemy śniadanie w łóżku.

Wtedy świat się zmienia. Spotkania na szczycie tracą znaczenie, ważni ludzie przestają być tak ważni, telefon służbowy ląduje w kącie, a ja cieszę się każdą chwilą.

Mieszkanko na cichym osiedlu małego miasteczka w niczym nie przypomina apartamentów z reklam. Jest przytulne i zupełnie niepodobne do tej osoby, która w poniedziałek jeździ windą na ostatnie piętro biurowca. W moim świecie Chopin opowiada o uroku pól wiosną. Frank Sinatra zaprasza do tańca, a w domu pachnie ciastem cynamonowym.

Cały tydzień przy łóżku stoją różowe kapcie, które cierpliwie czekają na swoją właścicielkę. A ona, kiedy wraca w piątek z wielkiego świata do swojego świata, rzadko się maluje, uwielbia prasować i czyta kryminały przy lampce wina, z kotem mruczącym na kolanach. Różowe kapcie nie znają służbistki w pełnym makijażu i na obcasach. One znają tylko przeciągającą się o poranku, szczęśliwą osóbkę, która nikomu nie musi nic udowadniać. Gdyby różowym kapciom ktoś powiedział, że ich właścicielka jest „osobą na stanowisku” z wypełnionym terminarzem, która jest zawsze akurat, to pewnie by nie uwierzyły. I dobrze, bo w ich świecie ta druga osoba nie istnieje. Ich właścicielką jest przecież ta szczęśliwa pani z kotem.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy