Reklama

Wesele

Wesele... dla singla?

Wesele... dla singla?

Wesele... instytucja tradycyjna, zawierająca powszechnie znane rytuały, dla romantyków (i państwa młodych) to oczywiście „Wielki Dzień”... Krzątanie, sprzątanie, budowanie korony (które jak ostatnio się dowiedziałam jest praktykowane tylko w niektórych regionach naszego kraju) oraz... pięć tysięcy innych rzeczy, które osobom niezainteresowanym wydają się niczemu nie służyć. Ale co ja tam wiem, nie brałam ślubu a co dopiero mówić o organizacji własnego wesela... więcej zatem niż pewne, że przemawia przeze mnie zgorzkniała stara panna.

Wesele jako instytucja tradycyjna nakłada na nas określone ramy, a jedną z nich – poza wyglądem (obowiązkowy kok, którego nigdy nie upnę ani też nie pozwolę, by ktoś inny mi tę krzywdę zrobił) – jest  fakt, iż na wesele należy udać się w parze. Inaczej nie przystoi – należy bowiem pamiętać o obowiązkowych tańcach, zabawach (chyba nie pójdę) i innych niezmiernie ważnych elementach tego obrządku, które jakoś nie przewidziały, iż w demokratycznym państwie istnieje grupa społeczna określana pieszczotliwie mianem „singli”. Otóż, jako, że mam szczęście się do niej zaliczać i zostałam wepchnięta w ramy obrządku weselnego, postawiona zostałam przed licznymi wyborami... z których niektóre, trzeba przyznać, są dla mnie jako kobiety przyjemne a zaczynają się one od polowania...

Reklama

Niezbędny jest bowiem nowy ciuch – bowiem nie można wyjść w sukience, w której się już raz było, a przecież i rodzinę należy reprezentować godnie. Pozwala to na nieustanne, wielotygodniowe wyprawy do sklepów celem upolowania okazji – na szczęście wesele stanowi tego rodzaju tradycję, która jest planowana z dużym wyprzedzeniem – no i oczywiście okazji jest mnóstwo. Równie dużo jest uroczych Pań (w większości w wieku tak młodym, że nie tylko czuję się staro, ale zaraz wydaje mi się, że tak wyglądam a moje siwe włosy wydają się być niezliczone), które albo patrzą na Ciebie z ukosa poirytowane samym faktem dokonania odwiedzin i przerwania jakże fascynującej rozmowy (to na pewno był Schopenhauer)... albo które za wszelką cenę chcą Ci pomóc w dobraniu rozmiaru lub koloru, na czym nierzadko kompletnie się nie znają. Efektem polowania jest często niezliczona ilość nowych ciuchów, w moim przypadku bielizny (ta przydaje się zawsze, szczególnie że połowa trafia jedynie do „kolekcji” cierpliwie czekając, aż z niej „wyrosnę”), które oczywiście stroju weselnego nie stanowią. Szafa pęcznieje, data tradycji zbliża się wielkimi krokami a ja cóż... oczywiście i równie tradycyjnie, gdyż zdarza mi się to za każdym razem, jeszcze nie mam sukienki. Ów „mały” brak jest często wytykany przez naszych rodzicieli (szczególnie płci żeńskiej), no przecież wesele za miesiąc a ja nadal nie mam się w co ubrać. Niezliczona ilość upolowanych okazji na niewiele się tu zda... W końcu zawsze podejmuję decyzję, że dokonam zakupu w sklepie internetowym... nie ma tłumów, kolejek, zajętych przymierzalni ani atrakcyjnych młodych pań, zawsze młodszych od Ciebie... Idealne miejsce na zakupy bez odczuwania swojego wieku, w końcu w wirtualnym świecie mogę być nawet supermodelką (ach!). Kolejne godziny spędzam zatem na stronach, polując – tym razem wirtualnie – na cudeńko, którego nikt inny nie miał, mając na względzie właściwe kolory (biel i czerń nadal odpadają), a panna młoda nie lubi czerwonego... – też odpada - w końcu to jej ślub, w zielonym wyglądam koszmarnie – odpada... W końcu znajduję, jest! Złota sukienka w rozmiarze xs, akurat dla mnie. Ale złota... to przecież kolor sylwestrowy. Przez kilka dni zastanawiam się nad wyborem, cicho licząc, że nikt mnie nie ubiegnie i w końcu podejmuję decyzję.... kupię! To przecież racjonalna decyzja – skoro kolor sylwestrowy to wykorzystam na Sylwestra, jako że nie będę bawiła się w tej samej grupie osób, przecież oczywiste jest, że skoro jestem jeszcze młoda to nie spędzę tego dnia z rodziną przez telewizorem. Dumna z siebie finalizuję zakup, sukienka przyszła... idealna... W tym momencie uświadamiam sobie, iż racjonalność mojego wyboru była obarczona pewną wadą... jestem singlem, więc na bal sylwestrowy raczej się nie wybiorę. Trudno... sukienka nie była droga, a w końcu wesele za trzy tygodnie... Za trzy tygodnie... i tu właśnie zadziałała moja niezawodna pamięć (którą często oszczędzam), otóż za tydzień muszę poinformować szanownych młodych z kim na wesele przybędę. No a przecież dalej jestem singlem i powiedzmy sobie szczerze – w ciągu tygodnia nic się nie zmieni... Po chwili lekkiej paniki postanawiam, że skoro mam sukienkę to muszę mieć i nowe buty, a skoro mnie nic nie poprawia humoru jako nowa para szpilek, to uznaję, że najwyższy czas się po nią udać! Chcąc zatem nie myśleć za wiele o tym, co za tydzień, udaję się do galerii na kolejne polowanie... Racjonalną myśl – no przecież nie możesz wydać kolejnej pensji na buty! – zagłusza równie racjonalna – przecież trwają wyprzedaże! – i tak ruszam na zakupy. Z resztą butów nigdy nie ma w szafie za dużo, a moim zdaniem prawo kobiet do posiadania niezliczonej ich ilości winno zostać zapisane w konstytucji (a moje w każdym razie na pewno). Po kilku godzinach polowania (oczywiście nie ma moich rozmiarów, o czym słodkim głosem, o minimum dziesięć lat młodsze nie-singielki kilkukrotnie mnie informują ) – są! Śliczne złote sandałki w mini rozmiarze, za super cenę (to taka cecha cen obuwia, nigdy nie jest za wysoka), a że musiałam na nie zaczekać, bo nie-singielka o mnie zapomniała i zniknęła niczym kamfora na zapleczu... Umęczona bieganiem siadam w kawiarni i zamawiam porcję lodów – gdyż nic nie poprawia mi nastroju jak słodycze, po których zjedzeniu przypominam sobie o złotej sukience. Czy ja, aby na pewno się w nią jeszcze zmieszczę? No więc do domu wracam na piechotę. Wbiegam po schodach (licząc, że czwarte piętro w kamiennicy wystarczy, aby spalić tę cudownie aksamitną porcję lodów) i wpadam do mieszkania... Uff.... sukienka dalej pasuje – panika opanowana, ale tylko przez chwilę... no przecież został mi tylko tydzień, o czym minutę później jeszcze zasapana dowiaduję się od mej rodzicielki, która pyta „z kim idziesz?” No właśnie... i znowu wpadam w panikę... Stoję przed lustrem w złotej sukience, nowych szpilkach i rozczochranymi włosami (efekt biegu po schodach w kamiennicy), mam trzydziestkę na karku i nie umiem odpowiedzieć na proste pytanie... z kim idę na wesele???!!! Postanawiam, że tylko racjonalność mnie uratuje i uznaję za stosowne przemyśleć możliwe do wyboru opcje. Ta, którą kiedyś miałam kompletnie runęła, więc nie warto o niej wspominać, gdyż wówczas moje opowiadanie musiałabym poświęcić kobiecej naiwności, no i napisałabym trzy tomy. Więc wyliczam w głowie... Pierwsza, poproszę kolegę z pracy... no przecież uczestnictwo w weselu to nic trudnego, kolega garnitur ma (w końcu to stój obowiązujący w mojej pracy), pokryję koszty podróży (to nie tak daleko)... W końcu dochodzę jednak do wniosku, że ten pomysł jest jednak chybiony... no przecież kolegę trzeba przenocować, a jak coś sobie pomyśli? A tak w ogóle, czy ja, aby na pewno w pracy mam takiego kolegę? Kompletnie bez sensu... na dodatek przypominam sobie bowiem o cioci Czesi, która każdego napotkanego mężczyznę pyta o zamiary - wobec mnie rzecz jasna... No i jak zapyta kolegę? Nie, pomysł zdecydowanie nie trafiony... nawet, gdybym takiego kolegę miała a uświadamiam sobie, że nie mam.  Druga... jest jakaś druga opcja? Jej znalezienie znajduje mi mnóstwo straconego czasu, po czym dochodzę do wniosku, że jutro idę do pracy – zatem czas spać - przemyślę to jutro. Pełna werwy wstaję rano, przecież singielka kocha swoją pracę i dlatego jest singielką... No dobra, dość sarkazmu. W toku babskich plotek – kawa w pracy, po którą należy się udać bowiem stanowi miejsce cudownych porannych spotkań, koleżanka podpowiada... a może wynająć kogoś? Wynająć? Pomysł wariacki... ale koleżanka już się rozkręciła, więc słucham opowieści dziwnej treści, jak to znajoma jej znajomej wynajęła na wesele pana... Pan był przystojny, szarmancki, miły, uprzejmy... więcej epitetów nie zapamiętałam, bo moja bujna wyobraźnia zaczęła mi niemalże z prędkością światła podsuwać obrazy ... W końcu, szturchnięciem przywrócona do rzeczywistości (a szkoda bo właśnie zaczęłam sobie wyobrażać, że na ślub idzie ze mną George Clooney), otrzymałam zapewnienie, że zdobędzie dla mnie ten numer. Nieprzekonana do wariackiego pomysłu, tuptam zamyślona z kawą korytarzem... a może jednak to jest rozwiązanie... ten George Clooney dalej mi się po myślach plącze... no przecież, gdyby go zobaczyła ciocia Czesia to by jej mowę odjęło... Sam wyraz jej twarzy, jaki stworzyła moja bujna wyobraźnia pozwala mi na uznanie, że pomysł jest wart uwagi.  No dobra, pomysł wariacki, ale co mi szkodzi... postanawiam zatem spróbować i z uśmiechem wchodzę do gabinetu, napotykając zdziwione spojrzenie mojego szefa (przecież kawa na pewno mnie tak nie rozbawiła). Godzinę później pozbawiam się złudzeń... Wynajęcie pana na wesele kosztuje jedynie moją miesięczną pensję... nie, abym była sknerusem, ale w przeliczeniu na ilość par butów... nie, zdecydowanie nie! W tym momencie nawet George Clooney zaczął jakoś kiepsko wyglądać (pewnie dlatego, że było boso)... no i jestem w punkcie wyjścia i nadal nie mam trzeciej opcji. W końcu biorę się do pracy, no po to przecież tam jestem i jak każda singielka winna jestem stereotypowo się jej poświęcić, postanawiając, że nad kolejną opcją pomyślę później...

Kilka godzin i cztery kawy później jestem w domu i nadal nie mam pomysłu, a termin wesela coraz bliżej... ale w końcu przypominam sobie słowa kolegi, który wspominał coś o ogłoszeniach w Internecie. Była to zapewne złośliwość pod moim adresem a anonse miały dotyczyć studniówek (podobno mówili o tym w telewizji, ale tego nie wiem, bo nie posiadam telewizora). Studniówki wskazują, że średnia wieku bynajmniej nie będzie mi odpowiadać (rany! to by dopiero było, gdybym przyszła na wesele z nastolatkiem!), ale kobieca ciekawość zwycięża, więc odpalam mojego laptopa i rozpoczynam poszukiwania... Oczywiście, i ku mojemu zdumieniu, ogłoszenia są, a jak... niektóre nawet wydają się inteligentne, inne zabawne... więc decyduję się odpowiedzieć na jedno.  Ale co tu napisać... i przede wszystkim, czy ja naprawdę tego chcę? - pytam siebie. I tak patrząc w ekran mojej magicznej maszyny (do tej pory nie rozumiem, jak w takim „czymś” mieści się tyle informacji), dochodzę do wniosku, że pomimo iż nie jestem przeciwniczką internetowych znajomości, tak nisko to jeszcze nie upadłam... Poszukiwania kończą się zanim tak naprawdę się zaczęły... a ja zniechęcona i zła postanowiłam sobie dać spokój, no przecież nie mogę w kółko zastanawiać z kim pójdę na wesele! Jak zadzwoni telefon i padnie pytanie, powiem po prostu „nie wiem”. Zaprzestałam zatem rozmyślać o partnerze na wesele, skupiając się na drobnych przyjemnościach i pracy, którą tak lubię, a która musi mi zastąpić to, czego obecnie niestety nie mam...

Nadszedł termin wesela – poszłam na nie sama, o czym w zakreślonym terminie poinformowałam państwa młodych... Wesele było fantastyczne, a ja – jako singiel – bawiłam się pewnie lepiej, niż niejedna para, a czy wyróżniałam się wśród innych... sama nie jestem przekonana, ile par stanowiło jedynie iluzję... Rzecz w tym, czy ramy, jakie nakłada na nas tradycja, skutkujące koniecznością podjęcia niechcianych przez nas zachowań, rzeczywiście muszą zostać zachowane? Chyba nie... Lepiej nie wpasować się w ramy i pozostać sobą, niż podejmować próbę założenia gorsetu, który nie tylko jest za ciasny, ale ma wyjątkowo nietwarzowy kolor sznurowadeł.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy