Reklama

Kropla życia.

Wyszła za miłośnika koni. Kochał je za ich moc, zryw, dzikość, nieokiełznaność i szybkość. Czuł się jak kowboj, jak szeryf, który ma całkowitą władzę nad światem… No może nie nad całym ale przynajmniej nad tym, którym on trzęsie. Te konie budziły w nim pierwotne instynkty. Burzyła się w nim krew gdy mógł poczuć ten pęd powietrza i wiatr targający jego włosy… a raczej ich resztki…
- Choć, pomożesz mi wybrać kolor tapicerki! Wy kobiety znacie się na tym najlepiej!- powiedział a ona wyczuła w jego głosie nutkę pogardy.
Kupuje kolejną zabawkę. Do swojej stajni. Ciekawe ile koni tym razem… Mechanicznych. Tak, te były dla niego najbardziej odpowiednie. Beznamiętne, tak jak ich właściciel. Chociaż, gdy tak głębiej się nad tym zastanawiała, to dochodziła do wniosku, że on je na swój sposób kocha… Pewnie dlatego, że one zawsze okazywały wdzięczność. Ten facet uwielbiał to uczucie… równie żałosne jak on sam…
- Może pozostań przy czarnej. Z elementami czerwieni, żeby nawiązywała do koloru karoserii…
- E, nie. Lepiej czerwona z czarnymi elementami. Żeby było widać ten wypas, rozumiesz???
- Nie. Zrobisz jak zechcesz. Tylko po co mnie w ogóle pytasz?
Tak, „wypas” liczył się najbardziej. To ulubione słowo jej męża. Powtarzał je pewnie niczym mantrę. Zamiast modlitwy. Bo w Boga już dawno nie wierzył. Nie z jakichś szczególnych przyczyn. Bardziej dlatego, że teraz wstyd było się przyznać że wierzy się w to „opium dla mas”, jak mówił Stachu na ostatniej imprezie. Więc przestał się przyznawać, bo on nie jest przecież masą! Masy nie stać na Ferrari. Głupio było w nic nie wierzyć. Jego matka nauczyła go, że przed snem trzeba się modlić. Więc musiał w coś znowu uwierzyć. Teraz wierzył w „Wypas”, „Szmal” no może jeszcze w „Szpan"…
Usiadła na sofie w stylu Ludwika IV i podciągnęła pod siebie nogi. Wpatrywała się w krople tworzące na szybie malownicze wodospady. Piękne… Takie naturalne i spontaniczne. Bez wielkich nakładów, niepowtarzalne i dzikie.
Jak ON. Pamiętała pomimo upływu czasu, ten dzień, gdy w środku wiosennego spaceru złapał ich deszcz. Do akademika był jeszcze spory kawałek. Środek nocy a nocny autobus kursował tak rzadko, że często wracając z różnych imprez żartowali, że jest tylko widmem… I wtedy on przypomniał sobie, że w jednym z bloków mieszka jego kolega z roku. Odnaleźli klatkę. Zadzwonił domofonem. Matka kolegi wyraźnie się nie ucieszyła. Kolega zresztą też. Ale zszedł po kilku minutach i pożyczył mu ten rower. Gdy go mu wręczał dodał tylko „jesteście szurnięci. Wiecie?” I wszedł do klatki. A oni śmiali się perliście z tej całej sytuacji i jego miny… Potem on wsiadł na rower a ona okrakiem na bagażnik. Spróbowali ruszyć, kilkakrotnie i niezbyt cicho… Jakiś starszy jegomość otworzył okno i kazał im się wynosić bo wezwie policję… Więc się wynieśli. Deszcz ciągle padał a oni byli kompletnie przemoczeni. Nie wie dlaczego unosiła wysoko nogi gdy on przejeżdżał przez kolejną kałużę… Jakie to miało znaczenie? Przecież i tak była kompletnie przemoczona… I taka szczęśliwa… choć ten rower nie miał żadnych koni… ani krwisto czerwonej tapicerki…
Krople deszczu uderzały w okno. Skupiła się na jednej z nich. Właśnie spoczęła na szybie. Nie. Spoczęła to nie było właściwe słowo. Bo ona nie przystanęła ani na chwilę. Niespokojnie pędziła ku przeznaczeniu. Zaczęła spływać po tafli szkła finezyjnym wężykiem. Po drodze spotykała kolejną kroplę i połączyła się z nią tworząc większą strużkę. Tak naturalnie, spontanicznie. Razem byli silniejsi, więksi. Tworzyli bardziej spektakularny wodospad. Po drodze zbierali mniejsze kropelki. I rośli w siłę.
Boże… starła z policzka słoną kropelkę… Jak w życiu….
Wstała do i podeszła do okna. Otworzyła jedną kwaterę… Upatrzyła sobie jedną kroplę. To był jej mąż. Wielka, wręcz ogromna… Zaczęła spływać. Szybkim gestem brzegu dłoni starła wszystko co było na jej drodze. Oprócz jednej małej kropelki. To ona. Potem pomogła im się połączyć. Bez naturalności i spontaniczności. Z rozsądku. I stali się jednym strumieniem… który niczego po drodze nie zbierał… „dzieci wrzeszczą i wszystko niszczą”… dźwięczało jej w uszach. I strużka robiła się coraz cieńsza… Nie wspomagana drobnymi kropelkami traciła na swojej spektakularności i początkowej potędze… aż przestała płynąć…
Deszcz zacinał i jej cała twarz oraz włosy były zupełnie przemoczone… Jak wtedy, gdy była taka szczęśliwa. Zwilżyła usta.  Znów poczuła smak szczęścia…
- Zamknij to okno! Zwariowałaś?! Ten marmur nie lubi wilgoci!
Otarła twarz ścierając z niej szczęście. Zamknęła okno i serce. Może ma rację. Chyba zwariowała…

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy