Reklama

Bardziej lubię dawać, aniżeli brać

Mówi się o niej, że ma najcudowniejszy uśmiech na świecie. To prawda, aktorka pięknie się śmieje, a w dodatku często. Od dziecka jest szaloną optymistką i ten optymizm pomaga jej żyć.

Zwykle zabiegana, zapracowana. Na szczęście znajduje dwie godzinki, by spotkać się z "Tiną". Z zażenowaniem patrzy jednak na swój telefon, który co chwila dzwoni. Kiedy pytam, czy kiedyś go wyłącza, odpowiada, że rzadko. Ale ogrom zajęć i codzienne szalone tempo jej nie przeszkadzają. "Lubię to, co robię. Śmiało można mnie zaliczyć do osób szczęśliwych", mówi i promiennie się uśmiecha...

Pomyślałaś kiedyś: "Kurczę, jest piękniej, niż sobie wymarzyłam"?

Katarzyna Zielińska: Co jakiś czas mam taki etap w swoim życiu, również teraz. Potrafię cieszyć się każdą chwilą, każdym drobiazgiem. Wyniosłam to z domu, rodzice mnie tego nauczyli. Tata mi często powtarzał, że życie jest takie krótkie, dlatego trzeba cenić to, co się akurat ma.

Reklama

Czego cię jeszcze nauczyli rodzice?

- Pracowitości i szacunku do pieniądza. Byłam w czwartej klasie podstawówki, a już pracowałam w szklarni, którą tata i mama prowadzili. Wstawałam bardzo wcześnie, by jeszcze przed pójściem do szkoły podlać kwiaty czy wyrwać zielsko z pomidorów.

To dlaczego nie zostałaś kwiaciarką, tylko aktorką?

- Kwiaty wymagają dyscypliny, a ja jestem taka trochę nieokiełznana, potrzebuję dużo wolności, głównie w tym, co robię. Rodzice śmieją się ze mnie, że teraz to właściwie powinnam hodować suszki, bo nigdy nie ma mnie w domu i nie ma kto podlewać kwiatów doniczkowych. Dlatego kocham kwiaty cięte.

- Kwiaciarka to było marzenie małej dziewczynki... Potem marzyłam, by studiować handel zagraniczny. Kiedyś jednak wzięłam udział w konkursie recytatorskim, w którym jurorem był wielki aktor Jan Nowicki. To on mnie namówił, żebym zdawała do szkoły teatralnej.

Najcenniejsza rzecz, której nauczyła cię mama?

- Poznawanie świata przez... zapachy. Do dziś pamiętam zapachy z wczesnego dzieciństwa. Mama nauczyła mnie też, żeby więcej dawać z siebie, niż brać. Bo to branie i tak przyjdzie samo.

A bilans dawania i brania nie powinien wyjść na zero?

- Kiedyś też tak myślałam. Ale weźmy choćby relację: kobieta - mężczyzna. Gdy trafiasz na kogoś naprawdę kochającego, on będzie chciał głównie dawać. I nie będzie analizował, kto - on czy ty - dał więcej. Bo takie analizowanie to ciągła gra pozorów, udawanie. Uważam, że mamy za mało czasu, by żyć w wyimaginowanym świecie.

Najważniejsza w miłości jest...

- Szczerość i zaufanie. Trzeba również umieć słuchać siebie nawzajem. Dla kobiety istotne jest też, aby trafiła na mężczyznę, który nie będzie chciał jej poprawiać. Zaakceptuje ją taką, jaka jest, z różnymi wadami i dziwactwami.

Co takiego musi mieć mężczyzna, żebyś zwróciła na niego uwagę?

- Dobre oczy, w które można wpatrywać się godzinami. Także dystans do siebie i do życia. Bo to oznacza, że jest mądrym facetem i jego kompleksy nie zabiją związku.

Pochodzisz ze Starego Sącza, spokojnego miasteczka. Od kilku lat mieszkasz w wielkiej Warszawie.

- Lubię energię, jaką daje to miasto. I chociaż żyje się tu w wielkim pędzie, zupełnie mi to nie przeszkadza. Lubię też swoje bardzo kolorowe mieszkanie.

Przedpokój pomalowałam na malinowo, kuchnię na brzoskwiniowo. Pokój i sypialnia mają ściany w spokojniejszych kolorach. Wszędzie stoi u mnie dużo ciętych kwiatow. Teraz różowe tulipany, wcześniej cieszyły oczy żółte.

Kiedyś mówiłaś, że z rodzinnego domu przywieziesz fortepian.

- Chyba jednak tam zostanie. Chętnie na nim grywam, kiedy przyjeżdżam do rodziców. Tutaj kupię sobie coś mniejszego, może pianino.

Jesteś nie tylko aktorką. Śpiewasz, m.in. piosenki żydowskie. Dlaczego nie francuskie?

- Spotkałam na swojej drodze życiowej Sławę Przybylską, piosenkarkę, która "pokazała mi" muzykę żydowską. A potem Leopold Kozłowski, znany krakowski kompozytor, usłyszał mnie i powiedział: "Ta dziewczyna będzie śpiewać w moim zespole". I tak się stało.

Co cię tak zafascynowało w kulturze żydowskiej, że aż nauczyłaś się języka jidisz?

- Może sprawił to zapach Kazimierza (dawna żydowska dzielnica Krakowa, przyp. red.). Może pasja, z jaką żydzi oddają się sztuce...

Wolałabyś, żeby mówiono o tobie: "znakomita piosenkarka" czy "świetna aktorka"?

- Chyba jednak "świetna aktorka". Aktorstwo jest moją pierwszą miłością. Ale ze śpiewania nigdy nie zrezygnuję.

Największą popularność przyniosły ci "Barwy szczęścia". Widzowie polubili graną przez ciebie Martę. Potrafiłabyś, tak jak ona, wybaczyć zdradę?

- Nie wiem. Na szczęście nigdy nie byłam w takiej sytuacji.

A wierzysz, że można pokochać nie swoje dziecko, owoc małżeńskiej zdrady?

- Sądziłam, że to niemożliwe. Odkąd jednak gram Martę, która walczy, by córka jej niewiernego męża została przy niej, zmieniłam zdanie. Często podchodzą do mnie kobiety na ulicy i dziękują za to, że tak się zachowuję. Mówią, że są w podobnej sytuacji i że Marta pomaga im się odnaleźć.

No właśnie. Ludzie poznają cię, proszą o autografy. Sukces trochę ci przewrócił w głowie?

- Sukces? Raczej popularność. Nie odniosłam sukcesu. Ale rzeczywiście, kiedyś moja popularność, mierzona głównie rozpoznawalnością na ulicy, zaczęła mi się bardzo podobać! W porę jednak otrzeźwiałam i pomyślałam: "W porządku, ale trzeba zastanowić się, co dalej". Poza tym popularność trochę mnie krępuje...

Lecz z nią wiążą się pieniądze. Są one dla ciebie ważne?

- Nie najważniejsze. Skłamałabym jednak, gdybym powiedziała, że nie mają żadnego znaczenia.

A co jest w życiu najważniejsze?

- Zdrowie, poczucie bezpieczeństwa przy kimś bliskim i przyjaźń.

Beata Biały

Tina nr 10/2010

Tekst pochodzi z magazynu

Tina
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy