Reklama

Byle do przodu

Rozśmieszał nas jako Jurek Kiler, policjant z pechowego posterunku, czy niespełniony życiowo Adaś Miauczyński. - Wszystkie role były dla mnie ważne i do każdej podchodziłem z wielkim zaangażowaniem - ocenia swój dorobek.

Z Cezarym Pazurą spotykamy się w jego ulubionej pijalni czekolady w Wilanowie. Pretekstem do rozmowy jest dwudziestopięciolecie pracy artystycznej jednego z najpopularniejszych i najbardziej lubianych rodzimych aktorów.

- Pierwsi składacie mi życzenia z okazji mojego jubileuszu, bardzo dziękuję. Ale... czy mogę oddać bukiet żonie? - tembr głosu pana Czarka świadczy o pewnej dozie zakłopotania, może nawet nieśmiałości.

Zaskoczyliśmy pana?

- Nie spodziewałem się, że będę trzymał dziś w rękach najprawdziwszego szampana (śmiech). Wstrzymajmy się jednak z jego otwarciem do września, bo dopiero wtedy mija dokładnie 25 lat mojej pracy zawodowej.

Reklama

Ale przygotowania do świętowania już się rozpoczęły!

- To prawda. Przygotowania do trasy jubileuszowej trwały od kilku miesięcy. Pierwsze show mamy już za sobą. Miało ono miejsce 11 lutego w Toruniu. Publiczność wypełniła salę po brzegi i co chwilę nagradzała nas brawami. Po raz pierwszy na kabaretowej scenie wystąpił z nami Paweł Małaszyński. To był dla mnie wyjątkowy wieczór, ale już 17 marca wielki inauguracyjny występ w Warszawie w Sali Kongresowej, na który serdecznie wszystkich zapraszam.

A z kim na scenie świętuje pan 25 lat swojej pracy artystycznej?

- Na jubileuszowe występy zaprosiłem wielu znakomitych kabareciarzy. Będą mi towarzyszyć m.in. Piotr Bałtroczyk, Jerzy Kryszak, Grzegorz Halama, Paweł Małaszyński, Marcin Daniec, Ani Mru Mru, Kabaret Moralnego Niepokoju czy Kabaret Młodych Panów. Premierowe skecze napisali dla mnie Robert Górski, Maciej Kraszewski, Krzysztof Jaroszyński - zabawa powinna być więc przednia.

Nie za wcześnie na tego typu publiczne fetowanie?

- W zawodzie aktora czas liczony jest podwójnie - to tak, jakbym przepracował pół wieku w innej profesji. Żyję bowiem bardzo intensywnie i kiedy podsumowałem sobie ostatnie ćwierćwiecze, to aż złapałem się za głowę! Zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób udawało mi się organizować życie prywatne, przecież ciągle byłem na walizkach?! W drodze do albo z pracy. Mam za sobą ponad sześćdziesiąt filmów, kilka lat występów w teatrach i piętnaście na scenie kabaretowej. Ale dziś staram się znaleźć więcej czasu dla siebie i bliskich.

Może to kwestia większej dojrzałości, odpowiedzialności?

- Mężczyzna w moim wieku lubi, jak ja to mówię, stałe fragmenty gry. Czyli - w środę wieczorem siłownia, w czwartek spotkanie z przyjaciółmi. Dojrzałem już do tego, by cieszyć się poranną kawą, cyzelować i doceniać każdy fragment życia. Zatrzymać się, spojrzeć na wszystko z innej, niekiedy bardziej refleksyjnej strony. Mój przyjaciel, Rafał Olbiński powiedział mi ostatnio, że jak się jest w pewnym wieku, to człowiek nie ma czasu na rzeczy niepoważne. Kiedy mieszkałem w łódzkim akademiku naczelnym hasłem było: "byle do przodu!"

Po studiach też miał pan takie spontaniczne podejście do świata?

- Radykalnych zmian nie było (śmiech). Po odebraniu dyplomu większość moich kolegów dostała angaże w teatrach, a ja nie. Więc w Łodzi wsiadłem w pociąg, dwie godziny później stanąłem na Dworcu Centralnym w Warszawie. Na ramieniu miałem wielki, własnoręcznie uszyty brezentowy worek, a w nim kilka ubrań na zmianę, w kieszeni nie więcej jak pięć złotych. Rozejrzałem się dokoła, splunąłem pod nogi i powiedziałem: "Warszawa moja!" (śmiech).

W jaki sposób zaczął pan zdobywać stolicę? Siłą czy fortelem?

- Miałem cel, do którego uparcie dążyłem. A przy tym, co istotne, nie zapomniałem o słowach księdza z lekcji religii: "prawdziwą cnotą jest cierpliwość". Zacząłem pracę w Teatrze Ochoty Jana Machulskiego, spałem w tamtejszej garderobie, bo nie stać mnie było na wynajem mieszkania - zarabiałem, w przeliczeniu na ówczesne złotówki, 9 dolarów i 20 centów, takie rzeczy się pamięta. Nie poddałem się nawet wtedy, kiedy wzięto mnie na rok do wojska.

Pozwolono panu grać?

- Na szczęście tak. Z jednostki w Zegrzu, gdzie służyłem w jednej kompanii z Markiem Sierockim, przyjeżdżałem na przepustki, by - pod czujnym okiem eskortującego mnie kaprala - wykonywać swój ukochany zawód. Wyniesione doświadczenie z armii okazało się dla mnie zbawienne: pomogło mi stworzyć kreację w "Krollu".

To prawda, że zagrał pan w tym filmie przez przypadek?

- Rola kaprala Wiadernego była przeznaczona dla Mirka Baki. Traf chciał, że w tym samym czasie dostał on propozycję pracy w niemieckiej produkcji i zrezygnował z "Krolla". Znałem scenariusz, byłem nim zachwycony i ubłagałem reżysera, aby mnie zatrudnił. Pamiętam ówczesne dyskusje, kiedy film trafił na ekrany: wielu widzów było zaszokowanych nowatorskim podejściem do tematu. Wrzało jeszcze przez kilka miesięcy po premierze.

Nazwałby pan tę kreację rolą życia?

- Szczerze Panu powiem, że wszystkie role były dla mnie bardzo ważne. Do każdej kolejnej podchodziłem z wielkim zaangażowaniem i nawet moja mama martwiła się, że wypalę się, gdyż mocno przeżywałem to, co robię i w kogo się wcielam. To jednak dzięki głośnemu filmowi Władka Pasikowskiego zacząłem dostawać kolejne, ciekawe propozycje.

Zdarzyło się panu odmówić, a potem żałować swojej decyzji?

- Tylko raz. W "Dniu świra" miałem zagrać głównego bohatera, lecz stwierdziłem, że w tym filmie, zresztą najbardziej dojrzałym Marka Koterskiego, powinien pojawić się bardziej doświadczony i dojrzały aktor. Może powodowało mną smutne zakończenie tego filmu? A ja uważałem, że bohaterowie, w których dotąd się wcielałem, pozostawiali jakąś nadzieję, coś optymistycznego.

Które jeszcze role to kroki milowe w pańskiej karierze?

- Z zawodowego punktu widzenia przysłużyła mi się praca na planach "Psów", "Nic śmiesznego", "Kilera" i oczywiście "13 Posterunku" - w tym pierwszym polskim sitcomie, zresztą niezwykle ostro krytykowanym przez filmowe środowisko, mogłem grać tak, jak naprawdę chciałem. Często zastanawiałem się, dlaczego generowaliśmy w branży aż taką złość. Może dlatego, że nikt wtedy sitcomów nie kręcił?

Nie uważa pan jednak, że role komediowe przyczyniły się do zaszufladkowania pańskiego talentu?

- Absolutnie! Nie czuję niedosytu. Miałem możliwość wyżycia się w takim, a nie innym gatunku. Komedia, a właściwie tragikomedia, jest królową sztuk, daje nam śmiech przez łzy. Mam wrażenie, że swój komediowy talent wykorzystuję, nie tłamszę w sobie, daję ludziom radość w szarej, niekiedy ponurej rzeczywistości. Życie było i jest zbyt poważne. Cieszę się, że mam przeciwwagę.

A reżyseria wzięła się ze strachu przed aktorską rutyną?

- Nie. To miało być jednorazowe przedsięwzięcie. Tak bardzo spodobał mi się scenariusz "Weekendu", że założyłem na potrzeby tego właśnie filmu firmę producencką - Cezar 10. Mam patent na sprawdzanie, czy dany scenariusz jest dobry czy zły.

Proszę go zdradzić.

- Czytam je zawsze w nocy i kiedy w trakcie lektury odechciewa mi się spać, to wiem, że mam przed sobą dobry tekst. To najlepsza weryfikacja scenariusza. Zgadzam się z największym "śpiochem" pośród aktorów, Zbyszkiem Zamachowskim, który dzieli filmy na dwie kategorie: na te dobre i te dla wyspanych.

Czy na kolejne ćwierćwiecze spogląda pan z optymizmem?

- Aż tak daleko nie wybiegam w przyszłość. Marzy mi się tylko, aby inwestycje w rodzimy show- -biznes były opłacalne, aby ludzie, którzy inwestują w sztukę, nie tracili pieniędzy, nie bankrutowali. Wiem, że w Polsce nadal są mniejsze możliwości finansowe, ale nasi aktorzy naprawdę niczym nie ustępują hollywoodzkim gwiazdom. Mamy wspaniałych artystów.

Rozmawiał: Artur Krasicki

TeleTydzień 10/2011

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Cezary Pazura | aktor | jubileusz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy