Reklama

Japonia to jest fascynujący kraj!

Dobrze ją poznała, ale w domu Japończyka do tej pory nigdy nie była.

Jako nastolatka, wyjechała pani do Japonii. I odniosła tam spory sukces...

Maria Sadowska: - To prawda. Wyjechałam tam od razu po maturze, podpisałam kontrakt z wytwórnią EMI Toshiba. W Japonii w tamtych czasach były na topie śpiewające blondynki, najlepiej w typie szwedzkim - więc wystarczyło mnie tylko przefarbować (śmiech)! Czy zrobiłam zawrotną karierę? Byłam tam przez "sekundę", może dwie, bardzo popularna. Moje zdjęcia trafiały na okładki pism, składanki z moimi piosenkami sprzedały się w wielotysięcznych nakładach. Problem w tym, że ja chciałam śpiewać ballady jazzowe, a oni woleli słuchać muzyki dance. Natomiast sama praca była cennym doświadczeniem, które do dziś mi się przydaje. Japonia też wywarła na mnie ogromne wrażenie.

Reklama

Jak zapamiętała pani ten egzotyczny dla nas kraj?

- Na początku przeżyłam szok - u nas była jeszcze szarzyzna i pustka, a tam kolorowo, nowocześnie. Tokio - gdzie głównie przebywałam - aż tętniło życiem. Zapamiętałam je jako miasto tysiąca świateł. Miasto, które nigdy nie zasypia. Pamiętam, że kiedy nie mogłam spać, to nocami jeździłam ulicami na rolkach! Czułam się tam absolutnie bezpieczna.

Naprawdę? Pomimo tak dużego napływu ludzi z całego świata z różnych kultur i religii?

- Nie nazwałabym Tokio tyglem kulturowym, jakim jest np. Nowy Jork. Japończycy wciąż głęboko tkwią w swojej "bajce" i równocześnie bardzo dużo "ciągną" z Europy, gdyż są zafascynowani Zachodem. Choćby te dziwne stroje! Zanim poleciałam do Japonii, miałam o niej wyobrażenie: korporacja, a więc nuda. Byłam pewna, że wszyscy chodzą pod krawatem. A oni zawsze szalenie kolorowo i wariacko się ubierali. Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy szef wytwórni płytowej, z którą podpisałam kontrakt, zjawił się na naszym spotkaniu z zielonym irokezem, w pstrokatych, pomarańczowych spodniach. Poważny pan po czterdziestce, a nie zbuntowany młodziak. Mają totalną swobodę w ubiorze, która nie przekłada się na swobodę w sferze duchowej i obyczajowej.

Pani też jest barwną osobą, i też zawsze podkreśla to strojem. Była więc pani wśród swoich?

- Świetnie się tam czułam. Zawsze byłam przeciwnikiem szarości, stawiałam na mocne kolory. Japończycy też lubią bawić się modą, przekraczać jej granice. I to z pewnością nas łączy.

A może miała pani okazję zobaczyć na własne oczy, jak wygląda codzienne życie jakiejś zwykłej japońskiej rodziny?

- Niestety, Japończycy nie są tak otwarci jak my w Polsce. Zresztą ich życie toczy się niezwykle intensywnie: albo są w pracy, albo w mieście. W kontrakcie, który podpisałam z wytwórnią, "dostałam" kierowcę, który był do mojej dyspozycji... 20 godzin na dobę! Często go pytałam: "Słuchaj, a co z twoim życiem prywatnym? Co z twoją dziewczyną, z rodzicami?", a on wskazywał zawsze na samochód: "Tutaj jest całe moje życie". Mimo że byłam w Japonii 14 razy i zawarłam pewne przyjaźnie, nigdy przez nikogo nie zostałam zaproszona do domu. Nawet przez swoją menedżerkę, z którą pracowałam 2 lata! Mnie wydawało się to dziwne, bo w Polsce, jeśli chcesz kogoś poznać, to zapraszasz go siebie - a Japończycy spotykają się tylko w klubach!

A co udało się pani zwiedzić?

- Świątynie. Dziś, gdy oglądam film "Między słowami", wracają do mnie te wspomnienia.

Rozmawiała Ewa Baryłkiewicz


Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Maria Sadowska | Japonia | podróże
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy