Reklama

„Góra jest rywalką, z którą przegrywają”. Gdy oni zdobywają szczyt, one boją się o ich życie

Gdy oni zdobywają kolejny szczyt, one są pochłonięte codziennymi obowiązkami i drżą o ich życie. - Partnerki i żony himalaistów w ferworze codziennych obowiązków musiały się przyzwyczaić do myśli, że są same, a gdy partner czy mąż wróci, za chwilę znowu będzie planował kolejną wyprawę. Góra jest silną rywalką, z którą przegrywają – jest z nią trochę jak z kochanką – mówi Katarzyna Zdanowicz, dziennikarka i autorka książki o żonach himalaistów „Zawsze mówi, że wróci”.

Natalia Grygny, Interia: Miała już pani okazję zobaczyć film "Broad Peak" w reżyserii Leszka Dawida?

Katarzyna Zdanowicz, dziennikarka, autorka książki "Zawsze mówi, że wróci":

- Jeszcze nie, ale to jeden z pierwszych filmów na mojej liście do obejrzenia, bo historią państwa Berbeków żyła cała Polska. Tragedia na Broad Peak rozgrywała się na oczach całego kraju. Mając w pamięci przekazy medialne i mając świadomość, z jakimi emocjami mierzą się żony i partnerki himalaistów, ciekawi mnie, jak przeniesiono tę historię do świata filmu.

Reklama

Jednym z haseł promujących jest zdanie: "Miejsce w historii ma swoją cenę". Pani - jako autorka książki o żonach himalaistów - zyskała zapewne nowe spojrzenie na tę kwestię.

- W przypadku himalaistów, to hasło jest w stu procentach trafne. Pytanie tylko, jaką cenę ma nasze życie. Do momentu pisania książki nie patrzyłam na himalaistów przez pryzmat ich rodzin, a przez to, jak zdobywali szczyty, a ich sukcesy niosły się nie tylko po Polsce, ale i po świecie. Solidaryzowaliśmy się z nimi jako widzowie, jako dziennikarze przekazujący informacje. Dopiero gdy zaczęłam rozmawiać z partnerkami i żonami himalaistów, zaczęłam patrzeć na ich osiągnięcia, wyczyny i odwagę z zupełnie innej perspektywy. Przekonałam się, jak wielkim wysiłkiem jest to okupione. Z jednej strony fizycznym i sportowym, aby osiągnąć swój cel, z drugiej - wysiłkiem psychicznym i wysiłkiem całej rodziny, która również uczestniczy w tej ekstremalnej pasji.

W jedyną rolę kobiecą wcieliła się Maja Ostaszewska, która zagrała żonę Macieja Berbeki, Katarzynę Dyakowską- Berbekę. W rozmowie z Onetem aktorka przyznała: "To wybitnie męski film (...)Nie miałam wielu scen, by pokazać cały wachlarz tego, co przeżywała Ewa. (...)Bardzo chciałam pokazać Ewę silną i wrażliwą zarazem. Bo taka była. Zakochała się w Maćku himalaiście i fascynowała ją jego pasja. Podkreślała, że nigdy nie czuła, że żyje w cieniu gór. (...)Tak, Ewa miała w sobie coś niezwykłego". Co niezwykłego mają w sobie partnerki czy żony himalaistów? Stworzyła pani ich portret, ale nie zbiorowy. Bo każda z kobiet opowiada swoją historię, dzięki czemu możemy spojrzeć na ten świat himalaizmu ich oczami.

- Partnerki i żony himalaistów mają w sobie niesamowitą umiejętność przekraczania granic tolerancji - zarówno w związku, jak i w rodzinie. Bo to, co nam się wydaje niemożliwe, dla nich takie się staje. Nie wszystkie partnerki i żony żyły w cieniu góry, ale bardzo często to pasja partnera dominowała życie rodzinne. Dopóki partner czy mąż był czynnym himalaistą, rodziny były współuzależnione od wspinaczki, problemów, zbiórki środków potrzebnych do zorganizowania ekspedycji. Żyły zgodnie z cyklem wypraw. Dlatego uważam, że te kobiety mają niezwykłą umiejętność przekraczania granicy - nie w miłości, ale tolerancji.

Gdzie leży granica między jego samorealizacją a jej tolerancją? To jedno z pytań, które stawia pani w książce.

- Kobiety wielokrotnie udowadniały, że są w stanie wiele poświęcić, by scalić rodzinę i nie zburzyć jej. Naginały swoje potrzeby kosztem partnera, który w głowie ma tylko jedno: gdzie udać się na kolejną wyprawę. W trakcie pracy nad książką często zastanawiałam się, kto jest silniejszą postacią. Nie w kontekście siły fizycznej, ale siły psychicznej.

Zobacz również: Ikona himalaizmu i jej tragiczny los. 30. rocznica śmierci Wandy Rutkiewicz

Udało się to pani rozstrzygnąć?

- Stawiam na kobiety. To one godziły się na te wyprawy i zostawały same z masą różnych obowiązków i świadomością, że być może - oczywiście nikt tego nie powie na głos - on nie wróci. Krzysztof Wielicki powiedział kiedyś, że w góry "idzie się po śmierć". Partnerki i żony himalaistów w ferworze codziennych obowiązków musiały się przyzwyczaić do myśli, że są same, a gdy partner czy mąż wróci, za chwilę znowu będzie planował kolejną wyprawę. Góra jest silną rywalką, z którą przegrywają - jest z nią trochę jak z kochanką. Uczucie pomieszania lęku z samotnością towarzyszyło im niemalże przez cały czas... Oczywiście niektóre z nich odchodziły, rozwodziły się, bo nie wytrzymywały takiego ciągłej niepewności i napięcia.

Bo ten był trochę jak wspinaczka - nieprzewidywalny...

- Mężczyźni-himalaiści, o których opowiadały, byli liderami, lodowymi wojownikami w blasku fleszy. Zejście z takiego szczytu z powrotem do życia rodzinnego jest czymś, czego chcą, ale nie potrafią się na ziemi odnaleźć. Adrenalina ciągle ich pcha do przodu: muszą mieć kolejny wyjazd, wyznaczać kolejny cel. Czasami nie da się połączyć tej przestrzeni i trzeba dokonać wyboru.

Góra albo codzienne życie?

- Albo poświęcam się swojej pasji, albo chcę się skupić na swojej rodzinie. Gdyby nie te kobiety, to moim zdaniem tych rodzin już dawno by nie było.

W opowieściach przenika się codzienne życie, które istnieje w dwóch równoległych światach. Jedno z nich toczyło tysiące kilometrów od domu, podczas wyprawy na górski szczyt, a drugie - w Polsce. Tutaj była praca, obowiązki, zajmowanie się dziećmi.

- Dokładnie tak. Dlatego z mojego punktu widzenia to nie tylko przekraczanie granic miłości, ale i wspomnianej tolerancji wobec drugiego człowieka. Na ile jesteśmy w stanie się godzić, ugiąć, zepchnąć nasze potrzeby na dalszy plan?

Pani Ewa Kurtyka przyznała wprost: "Wojtek był skoncentrowany tylko na górach. To była jego jedyna miłość".

- Ewa Kurtyka żyła w cieniu góry i ona o tym oficjalnie mówi. Ich małżeństwo się rozpadło. Ewa w wieku 40 lat nie chciała już być samotna. Jej historia jest bardzo skomplikowana, ponieważ samotność była jej nieodłączną towarzyszką od czasów dzieciństwa. Wychowywała się bez ojca. Jej mama w 1943 roku związała się z Niemcem, przez co została społecznie potępiona i oceniona tak, jakby dopuściła się zdrady narodowej. Za związek z Niemcem zapłaciła wysoką cenę. Trafiła do obozu, z którego wyszła pokiereszowana, nie dając Ewie matczynego ciepła. A potem bohaterka mojej książki związała się z Wojciechem Kurtyką, bo - jak powiedziała - nie miała wzorca męskości. Była w nim szalenie zakochana, imponował jej swoimi dokonaniami. Nie był to jednak partner do wspólnego życia, do dzielenia się drobnymi historiami, które budują naszą codzienność.

Zobacz również: Himalaistki. Opowieść o kobietach, które pokonują każdą górę

Z kolei Katarzyna Wielicka walczy o miejsce kobiet w tym męskim świecie himalaizmu. Przyznała, że "nie zamierza być tylko żoną wielkiego Krzysztofa Wielickiego".

- Tutaj  widać pewną różnicę pokoleniową w podejściu do tematu. A gdybyśmy odwrócili tę kwestię i zapytali: czy kobieta mogłaby się wspinać, a mąż mógłby zostać w domu z obowiązkami, pracą i gromadką dzieci? Czy byłby z tego powodu szczęśliwy? Może narażę się panom, ale uważam, że nie wielu byłoby stać na takie poświęcenie. Niewielu przekroczyłby swoją granicę tolerancji dla partnerki, by ta mogła realizować swoją pasję. Kiedy Katarzyna Wielicka chce jechać na wyprawę, to pierwszą osobą, która jej tego odradza jest... jej mąż.

Dlaczego mówi "stop"?

Bo to bezsensowny pomysł. Krzysiek wiele razy pytał ją "po co ci ta wyprawa?".  Spodziewałam się innej reakcji. W końcu kto jak nie Krzysztof Wielicki, wybitny himalaista, powinien najbardziej zrozumieć potrzeby Kasi. Przecież sam tego doświadczył, wspinał się, jeździł na wyprawy, sam wie jak ogromna to pasja.

Himalaizm to spotkanie z żywiołem twarzą w twarz. Chyba większość z nas śledzi wszelkie medialne relacje, gdy Polacy zdobywają szczyt. Tylko że my śledzimy je w telewizji czy online, a tam wraz z osobami zdobywającymi szczyt wspina się widmo porażki, widmo tego, że coś może pójść nie tak i skończyć się tragicznie.

- Do tego dochodzi również syndrom rywalizacji. Mówimy, że to jedna wielka rodzina, co nie jest do końca prawdą. Bo w momencie, kiedy ekipa znajduje się u podnóża góry, włącza się wyścig : kto szybciej zdobędzie szczyt. I nie ma się co dziwić, bo blask fleszy spada tylko na tego, kto będzie pierwszy. Nie mówimy o całej wyprawie i o tym, kto w niej uczestniczył, ale o jednostkach. Tylko o nich jest głośno. Dlatego u himalaistów, którzy zdobywają tę samą górę na tej samej wyprawie jako drudzy czy trzeci może się pojawiać rozczarowanie, które później znów wyzwala adrenalinę, by udać się na kolejną wyprawę i udowodnić, że oni będą najlepsi. Zmieniły się też czasy - kiedyś wyprawy były trudniejsze. Pamiętam moją rozmowę z Elżbietą Dąsal, która o śmierci swojego męża Mirosława "Falco" Dąsala dowiedziała się z telewizji.

Zobacz również: Katarzyna Zdanowicz o swojej karierze. "Nie bałam się wyzwań"

"Był za młody na śmierć. Do dzisiaj zadaję sobie pytanie: "Dlaczego?". Pogodziłam się z losem nie dlatego, że tak chciałam, tylko musiałam. Żeby móc dalej żyć bez niego" - powiedziała.

- Siedziała na kanapie i oglądała program, który był dedykowany wyprawom i nagle usłyszała, że na Mount Everest zeszła lawina i wszyscy zginęli. Cała polska ekipa... To był szok. Elżbieta całą noc przepłakała. W śmierć Falco uwierzyła jednak  dopiero wtedy, kiedy ktoś osobiście do niej zadzwonił. Niesamowite  jak do końca próbujemy żyć nadzieją. Do końca wypieramy z siebie złe informacje.

Która z tych rozmów okazała się dla pani najtrudniejsza?

- Wszystkie, w których zginął mąż, partner. Wydawało mi się, że czas leczy rany. Nie do końca. Od śmierci Falco minęły już 33 lata. Kiedy przywoływałam tamten tragiczny dzień, Ela miała szkliste oczy. Odkopywała zakopane wspomnienia. Trudna była też rozmowa z Agnieszką Korpal, byłą dziewczyną Tomasza Kowalskiego - młodego chłopaka, który zginął na grani Broad Peak w Karakorum w 2013 roku. Od tej śmierci minęło dziewięć lat. Agnieszka  ułożyła sobie życie, ale są to na tyle bolesne wspomnienia, że gdy zaczynałyśmy o tym mówić, pojawiały się łzy i silne emocje. Bywały momenty, że musiałyśmy przerwać rozmowę.

Czas nie leczy ran? Wydaje mi się, że czasami nawet w jakimś stopniu nie pozwala się pogodzić z tym, co się wydarzyło...

- Tomasz Kozłowski, psycholog powiedział mi kiedyś takie zdanie "Do śmierci rodziców jesteśmy przyzwyczajeni, bo tak skonstruowany jest świat. Najpierw odchodzą rodzice, później dzieci. Śmierć partnera, czy dziecka jest najtragiczniejszym wydarzeniem, jakie może spotkać człowieka, bo to innego rodzaju miłość. Nigdy nie jesteśmy na to gotowi." Poza tym jako społeczeństwo nie potrafimy rozmawiać o śmierci. Osoba w  żałobie często słyszy pustymi frazesy: "wszystko będzie dobrze". Bzdura. Nic nie będzie dobrze, bo od momentu, gdy ktoś przeżył śmierć partnera, jego życie całkowicie się zmienia. Czy będzie takie samo? Będzie inne. Nawet jeśli upłynie 5 czy 10 lat.

Ostatnio gdzieś natknęłam się na stwierdzenie, że "śmierć jest niemodna". Dlatego tak trudno o niej rozmawiać?

- Jesteśmy jako społeczeństwo pozamykani na wiele tematów. Często nie potrafimy też przejść przez żałobę. Nie rozmawiamy o starcie, chowamy w sobie emocje, o czym opowiadały bohaterki mojej książki. W ostatnich latach trochę się to zmieniło. Jest większy dostęp do psychologicznej pomocy. Ale kilka, czy kilkanaście lat temu partnerki, czy żony himalaistów musiały mierzyć się z tym tematem same. Wdowy są również strasznie napiętnowane. Zwłaszcza jeśli nie ubierają się na czarno, a na kolorowo - jako protest, że w ich życiu nic się nie stało. Czasami zapominamy o emocjach dzieci. Jest takie określenie "zapomniani żałobnicy" - wydaje nam się, że gdy dziecko milczy to znaczy, że pogodziło się ze śmiercią ojca. Kolejna bzdura. Wszystkie nieprzepracowane emocje, wychodzą w dorosłym życiu.

Elżbieta Pawlikowska powiedziała pani, że odetchnęła, gdy "Maciek Pawlikowski przestał się wspinać". Przestała się bać w 2009 roku, gdy wziął udział w ostatniej wyprawie w Himalaje.

- Przyznała, że wtedy na nowo odzyskała męża. Nie bez powodu dzieci himalaistów nie idą w ślady rodziców. Powód? Strach, jaki przeżywały, gdy tata wyjeżdżał na kolejną wyprawę. W napięciu czekały na telefon, jakikolwiek znak, że wszystko jest w porządku i tata żyje. Dzieci nie lgną do gór, żeby oszczędzić bólu matce, która latami martwiła się o ojca i swojej rodzinie.

Swoją historią podzieliła się również Anna Solska-Mackiewicz. Opowiada historię swoją i Tomasza Mackiewicza, który zginął na Nanga Parbat w Pakistanie - to była jego siódma wyprawa na ten szczyt. Opowieść pani Anny to miłość, tęsknota, mierzenie się z hejtem po tej tragedii i poczuciem winy, ale też niezwykła opowieść o tęsknocie za bratnią duszą, która poszybowała gdzieś na Nanga Parbat.

- Podziwiam Annę Solską-Mackiewicz za to, że przetrwała hejt, z jakim musiała się zmierzyć. Odnoszę wrażenie, że Polacy zawsze wszystko wiedzą najlepiej i chociaż nie uczestniczą w życiu kogoś, bardzo lubią się wypowiadać i oceniać, nie zdając sobie sprawy, jak słowa mogą krzywdzić. Historia Anny i Tomasza Mackiewiczów jest inna od pozostałych. Z Anną spędziłam długie godziny na rozmowach. To niesamowicie i ponadprzeciętnie wrażliwa osoba. Ten poziom wrażliwości Ani połączył ją z Tomaszem. Niektórzy zarzucają jej, że historia ich miłości jest na pokaz, żeby zarobić kolejne pieniądze na jego śmierci. Byłam w jej domu wielokrotnie - nie ma kąta, gdzie nie byłoby pamiątki po Tomku. On patrzy z każdej ściany. Od tego wypadku minęło trochę lat, a gdy pojawia się kwestia "otwarcia na świat czy zbudowania nowej relacji", Ania przyznaje, że może i by chciała, ale nie umie. Dorównać tej miłości i takiemu uczuciu będzie szalenie trudno.

Tak jak pani wspomniała: eksperci do spraw wszystkiego...

- Ten hejt, który się na nią wylał, był straszny. To chyba też taka lekcja dla nas wszystkich. Nie oceniajmy zbyt pochopnie różnych sytuacji i osób, bo można zrobić wiele złego. Komentarze po śmierci Tomka były wymierzone w Anię - były  mocne i drastyczne, jakby komentujący żyli z nimi na co dzień i mieli możliwość śledzenia każdego ich kroku. Zadziwiające, że na  podstawie paru zdań z przekazu medialnego  potrafimy budować tak dużo opowieści wyssanych z palca, nie wiedząc o czyimś życiu właściwie nic.

Z ogromnym hejtem spotkała się również francuska alpinistka Elizabeth Revol, która na szczyt Nanga Parbat weszła z Tomaszem Mackiewiczem. Musiała się zmierzyć z piętnem "cudownie ocalonej" - bo ona przeżyła, a on nie.

- Jest takie powiedzenie, że wspinająca się ekipa powinna zachowywać się jak żołnierze. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Muszą sobie pomagać. Katarzyna Wielicka doskonale opisała, jak wyglądają ekstremalne warunki w górach.  Zdarza się, że przejście jednego metra - co z naszej perspektywy nie wydaje się czymś niezwykłym - zajmuje czasami kilkadziesiąt minut! Gdy dodamy do tego inne warunki atmosferyczne, podjęcie decyzji czy schodzimy sami, czy ratujemy partnera, który nie ma sił i jest odwodniony, ma omamy i nie może iść razem z nami... trwa sekundy. W górach często nie weźmiemy współtowarzysza na plecy, bo warunki są za trudne. Byłabym daleka od oczerniania i osądzania ludzi, którzy zeszli z góry cali, a pozostawili kolegów. Śmierć partnera zostaje z nimi do końca życia.

I zaczyna się inna wspinaczka, emocjonalna. Cena ekstremalnej pasji ?

- To historie, które na zawsze pozostają w pamięci. Są bolesnym doświadczeniem. Cenę płacą całe rodziny. Przypomnę historię himalaisty Marka Łukaszewskiego, który do Polski wracał z Afganistanu miesiącami. To były lata 80.  Jego koledzy stanęli na wysokości zadania. Obolałego i połamanego znosili go na specjalnie zrobionych saniach i zrzucali z półek skalnych. Proszę sobie wyobrazić, jaki to był wysiłek dla ekipy. Gdy dojechał z Afganistanu do Polski, był cały zrośnięty krzywo. W szpitalu w Polsce musiał być na nowo połamany. Lekarze nie dawali mu większych szans na powrót do sprawności. Rehabilitacja trwała miesiącami. Udało się. Marek stanął na nogi i co zrobił? Znów pojechał w góry. Mimo że jego żona Aćka tygodniami przeżywała dramat, czy uda mu się z tego wykaraskać.

Da się zatem pogodzić miłość do gór i miłość do kobiety? Codzienność ze wspinaczką i organizacją wyprawy?

- Nie da się. Takie jest moje zdanie. To zupełnie tak, jakby próbować połączyć bycie świetną mamą, fantastyczną żoną z  karierą zawodową. Zawsze jakaś płaszczyzna na tym cierpi. Pytanie, co w danym momencie jest dla nas najważniejsze. Gdy himalaiści wybierają się na wyprawę, to jej organizacja pochłania czas. Wyprawa staje się najważniejsza. A budowanie rodziny czy związku od podstaw w tym silnym pędzie adrenaliny do gór uniemożliwia połączenie tych dwóch płaszczyzn. One są połączone, ale w dużej mierze dzięki kobietom. 

***

Zobacz również:

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Katarzyna Zdanowicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama