Reklama

W brzuchu się mieści, a w głowie nie

Jest dla mnie do tej pory nie do pomyślenia, że człowiek człowiekowi może siedzieć w brzuchu. Jestem w drugiej ciąży i w głowie mi się to znowu nie mieści. W brzuchu tak, ale w mózgu słabo. Science fiction.


Do końca poprzedniej ciąży wydawało mi się totalną abstrakcją, że ktoś finalnie wyjmie ze mnie i przekaże mi dziecko tak na zawsze. "Oto twój bobasek, od dziś będzie częścią twojego życia. Jesteś odpowiedzialna za bobaska losy". Mnie - dziewczynie, co sweter krzywo zapina, depcze za długie jeansy, trzy tygodnie awiza z poczty nie odbiera, ciasta w życiu nie upiekła jak człowiek i generalnie nigdy niemowlęcia na rękach nie trzymała? To dziwne zjawisko. Przepiękne, chyba najlepsze co mnie spotkało. Ale jak nie ma obok mojej córki i przypomnę sobie, że faktycznie ją mam, to ciągle nie mogę uwierzyć.

Reklama

Matylda 11 listopada skończyła już trzy lata. Jest piękną, bardzo wrażliwą dziewczynką. Kocha Roszpunkę, swój milutki kocyk, robi dziwne prace plastyczne w przedszkolu i jeszcze dziwniej modyfikuje je w domu, lubi jeść tofu i rodzynki, uwielbia pojechane teledyski Bjork. Ma dwumetrowego ojca, co zwiastuje, że przerośnie mnie za jakieś dziesięć lat o głowę lub dwie.

Rozwija swoją kosmiczną logikę. Mówi na przykład, że jak będzie duża, to będzie lubiła imbir i kawę. Totalnie nie pojmuje czasu. Twierdzi, że wczoraj, jak była malutka, nie umiała mówić. Po popołudniowej drzemce wszystko, co było przed nią jest już totalnym wczoraj. Targuje się na ślepo. Mówię jej, że za pięć minut kończymy oglądać bajkę, a ona na to: "za dwie!".

W wyniku splotu różnych wydarzeń w czasie ciąży, jak i przez pierwszy rok życia małej, byłam sama. W sensie, że nie w związku. Byłyśmy we dwie niezależnym bytem. Miałam oczywiście wsparcie rodziny i przyjaciół, ale już drugiej nocy po powrocie ze szpitala byłam tylko ja, z miną pt. "Wszystko ogarniam, o nic się nie martwcie", i Macia - wiecznie głodna, śliczna, poczochrana przyssawka. Moje piersi zamieniły się w jakieś nieznane mi urządzenia, zaprogramowały się, nie miałam wiele do gadania. Na hormonalnym haju wykonywałam wszystkie czynności pielęgnacyjne non stop. Za każdym razem patrząc na nią jak na coś z kosmosu.

Kiedy zasypiała, kładłam się tak, żeby nie skrzypnąć łóżkiem i modliłam się, żeby ktoś wymienił mój cały kręgosłup na jakiś nowszy model. Może coś z domieszką elastycznego kauczuku, coś bezbolesnego, nie odczuwalnego jak rozżarzony pręt trawiący ogniem mój osłabiony gorset mięśniowy. Wszystko zaczęło się jednak układać jak w zegarku. Karmienia poustawiały się jakoś o regularnych porach, spacery przez zaśnieżoną Grójecką też. Mieszkałam wtedy na Placu Narutowicza i codziennie spacerowałam do Zawiszy po mango i awokado od pana z bazaru. Uruchomiły się pewne nowe systemy w mojej głowie, bardzo rozbudowana logistyka: najpierw ubrać siebie, potem dziecko, znieść kółka, potem dziecko; bieganie po schodach, bo nie można dziecka zostawić przecież samego ani na minutę.

Kiedy brałam prysznic, ona przez szybkę patrzyła na mnie. Zdrowa, kontaktowa, szybko zaczęła chodzić i mówić. Generalnie powinnam chyba przyznać sobie jakiś orderek za ogarnięcie tej sytuacji bez żadnych głębszych kryzysów, baby bluesa, depresji poporodowych i Bóg wie czego jeszcze. Hormonów mi chyba styknęło.

Jedyne, czego nie ogarnęłam, to tego, że czasami powinnam sobie bezkarnie coś odpuścić. Byłam czasem Helgą. Jeśli 20 minut po godz. 13. nakarmione dziecko nie spało, to we mnie coś się gotowało. Dzieciak zadowolony po prostu dłużej cieszył się jakąś aktywnością, a ja - niby wyluzowana - zaciskałam szczękę w obawie, że cały porządek rozsypie się i domino doprowadzi mnie do tego, że wieczorem nie zaśnie. To jest ten objaw kobiecej kontroli, pewnej pedanterii, który wydaje mi się dość niszczący. Przez nadmierną kontrolę zaczęłam odliczać czas spędzany z dzieckiem, co w jakiś sposób wbiło mnie trochę w czekanie na wieczorną kąpiel, usypianie i celebrowanie czasu dla siebie. Ten zresztą często sprowadzał się do dwudziestominutowego oglądania jakiegoś filmu, bo i tak opadałam bezwolnie, jak tylko kończyła się kolacja.

Dziś zdałam sobie sprawę z jakiegoś przewrotu, który mnie niezwykle ucieszył. Poczułam wreszcie jak ogromną przyjemność sprawia mi spędzanie czasu z tą dziewczyną. Miałam chęć odebrać ją z przedszkola po godzinie od zaprowadzenia jej tam. Chciałam wziąć ją na wagary do centrum Kopernika, zabrać do kawiarni i rozmawiać. Miałam oczywiście milion rzeczy do zrobienia i to się nie udało. Wcześniej, przy śniadaniu tłumaczyłam jej co to jest Dzień Kobiet, że się dostaje kwiatki jak się jest dziewczynką albo kobietą i ona poprosiła, żebym jej jakiś dała. Przed odebraniem jej z przedszkola kupiłam jej tulipana i zrozumiałam w końcu, że mieszkamy w domu z totalnie indywidualną osobą.

Myślę, że zawsze miałam do niej dużo szacunku, dla jej zdania, preferencji i chęci, ale wtedy poczułam już wręcz odrębność. Ten wszech-szacunek niestety trzeba jakoś równoważyć z kurtuazją, której musimy dzieci uczyć. Czasem chciałabym żyć w wiosce, gdzieś w naturalnym buszu i patrzeć jak rozwija się wśród natury, nie narzucać jej niczego od siebie. Obserwować i nie wpajać moralnych zasad życia międzyludzkiego. "Tego nie wolno, uważaj - nie rozlej, nie krzycz, jedz, śpij, przywitaj się ładnie, pożegnaj się, popraw sobie majteczki, pozbieraj papierki, podziękuj" itd. Wykluczenie uczenia takich rzeczy jest raczej w naszej rzeczywistości i strukturach nierealne. Musielibyśmy zamknąć się w jakimś bezstresowym aśramie, choć i tam obowiązują przecież zasady.

Jest za to możliwe prowadzenie naprawdę ciekawej rozmowy z takim młodym ludzikiem. Okazuje się że jak się wykluczy pewne działania, przede wszystkim zamknie laptopa, bajki, nie namawia do jedzenia, spania, smarkania i generalnie zrezygnuje się na wyznaczony przez siebie czas z podstawowych poleceń rodzicielskich, które nużą często nawet nas samych, zaczyna się kraina nam nieznana. Abstrakcja w wypowiedziach dziecka jest niezłym odlotem. Mamy do czynienia z niecodziennym poczuciem humoru i nawet świeżym spojrzeniem na nasze problemy, delikatnością ruchową, czułością. Zamiast wydawać rozkazy i zakazy, można się wsłuchać i spędzić zaskakująco rozkoszny czas.

Być może dla większości matek jest oczywiste to wszystko, co tu napisałam. Mam nawet nadzieję, że tak jest. Może do mnie dociera to dość późno, bo miałam obowiązek spięcia się na starcie, ale wiem, że polski wewnętrzny system martyrologiczny zmusza nas czasem do myślenia, że rodzicielstwo to jedno wielkie poświęcenie i ograniczenia wolności dorosłego człowieka. Ale moment, w którym w niewymuszony sposób zaśmiejesz się z autentycznie śmiesznego żartu swojego dziecka, zaczyna totalnie zmieniać podejście do tej wymagającej jednostki. To mnie cieszy i napawa niezwykłą ciekawością, co jest dalej.

Moja mama, ucząc mnie i siostrę relacji i komunikacji z ludźmi, zawsze powtarzała nam: "Zachwyć się panem", albo "Zachwyć się panią". Patrzyłyśmy na nią wzrokiem mówiącym: "Mamo, nie można wymusić zajawki na coś, ten pan / pani nas nie fascynują, chodźmy stąd". Z czasem jednak zaczynam to rozumieć, znajdować megafrajdę w faktycznym poznawaniu ludzi. Zdecydowanie jest to bardzo przydatna - że tak zimno nazwę - technika wychowawcza. Są przecież momenty, kiedy człowiek zmęczony dostaje od dziecka garść irytujących pytań i żądań. Ma wtedy ochotę wybiec nago na śnieg, krzyczeć i turlać się w szale, ale jak wspominałam wyżej, nie można dziecka zostawić samego. Wtedy dwa oddechy i nawet bardzo wymuszone zachwycenie się kimś otwiera przed nami zakamarki osobowości, których można by nigdy nie zauważyć.

A do tego uświadamiam sobie, że słowa matki, nawet te, których nie pojmujemy na danym etapie, kodują się i uaktywniają w odpowiednich momentach. To też daje mi do myślenia i w związku z tym końcu zaczynam słuchać się mamy.

Paulina Przybysz


Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Pinnawela | felieton | macierzyństwo | dziecko | przedszkole | ciąża
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy