Reklama

Anna Seniuk: Nigdy nie jest za późno, by marzyć

​Z dzieciństwa pamięta tułaczkę, gdy całą jej rodzinę wypędzono ze Stanisławowa. Czy z tego może być pożytek? Tak, dystans. Do pracy: kochała aktorstwo, ale przecież zrezygnowała z roli Jagny w Chłopach, by pojechać w podróż poślubną. Do miłości: oświadczyła się półżartem i proszę, wyszło z tego niezłe wspólne życie. I do choroby: po diagnozie raka wkroczyła pod rękę z profesorem na salę operacyjną, by walczyć. Taką Annę Seniuk, życzliwie patrzącą na życie, oglądamy teraz w serialu Leśniczówka.

Trudno nam się umówić na spotkanie. Bo pani Anna Seniuk jest bardzo, ale to bardzo zajęta. Jeszcze więcej zachodu mamy z autoryzacją. Ze zdumieniem słucham, że moja bohaterka po prostu... nie ma kiedy przeczytać wywiadu, którego mi udzieliła. Od rana do wieczora coś robi. Zastanawiam się, czy i ja będę w wieku 75 lat tak rozrywana i czy pani Anna nie chciałaby kiedyś odpocząć?

Wsiada pani do taksówki, a kierowca: "Dokąd jedziemy, pani Magdo"? 

Anna Seniuk:
Zdarza się. Ale zdarzyło mi się również, gdy wsiadałam do taksówki w Krakowie, że kierowca ze zdumieniem zawołał: "Ojej, ale się pani z...". Spojrzałam na niego, speszył się i dokończył elegancko: "...zmieniła". A w Warszawie pewien taksówkarz długo przyglądał mi się w lusterku wstecznym, pytam wreszcie: "Dlaczego pan mi się tak bez przerwy przygląda? O mało nas nie rozjechali parę razy". A on na to błyskawicznie: "Patrzę, jak ten czas szybko leci". "Panu też leci", odpaliłam ze śmiechem. Ale bywało też, że ktoś z nieskrywanym zdumieniem zapytał: "To pani żyje?". Kiedy dociekałam, skąd to pytanie, usłyszałam: "Bo nie widać pani w telewizji". Bo wie pani, jak aktora nie ma w telewizji, to znaczy, że umarł. (śmiech)

To dlatego przyjęła pani rolę w nowym serialu Leśniczówka? Bo przecież niechętnie występuje pani w serialach. 


- Może nie niechętnie, po prostu rzadko. Nieczęsto trafia się ciekawa propozycja. Ponadto mam dużo zajęć, gram w Teatrze Narodowym, uczę w Akademii Teatralnej. A serial to jednak uwiązanie. Zdarzyło mi się też odrzucić kilka ról filmowych, ale nie żałuję. Ukułam nawet takie powiedzenie: "Im mniej gram, tym więcej żyję". Bo chciałabym jeszcze nacieszyć się życiem.

I pani to mówi? Ledwo znalazła pani czas na wywiad! 


- Bo mój kalendarz jest zapełniony. Niedawno miałam dwie premiery w teatrze, wyreżyserowałam dwie opery, jeżdżę na spotkania, no i muszę jeszcze znaleźć czas dla wnuków. I choć się w życiu naharowałam, gdyby ktoś mi powiedział, że od jutra nie pracuję, tobym się rozsypała! Jestem jak rozpędzony rower, który jedzie, ale gdy się zatrzyma, to gruchnie i już się go nie pozbiera. I dlatego się cieszę, że ciągle pracuję, a jednocześnie nie muszę tego robić "do zdechu", jak mawiał Witkacy. Pozwalam sobie czasem usiąść i popatrzeć na świat, zauważyć rzeczy, które do tej pory mijałam. Szczególnie na spacerze z moimi młodszymi wnukami - jedno ma 3,5 roku, drugie półtora - kiedy trzeba pozbierać liście i patyki, dotknąć kory, nazwać drzewo i ptaka. Człowiek w pędzie traci kontakt z naturą. Moja bohaterka w Leśniczówce to lekarka, która, jeżeli się da, ogranicza chemię w leczeniu pacjentów i stara się najpierw pomóc "po bożemu", czyli naturalnymi metodami.

Podobno pani tata chciał, żeby była pani leśniczym? 

- Marzył o tym. Był nauczycielem przyrody. Chodził ze mną i moją starszą siostrą na spacery, to były zachwycające wycieczki. Do dziś znam nazwy roślin, wiem, które są pod ochroną, a które nie, rozróżniam drzewa, tropy zająca, lisa. Przyrody uczyłam się nie z książek, ale "na dotknięcie ręki". Hodowałam patyczaki, nie brzydziłam się żaby, nie bałam się myszy. 

Mieszkaliście niedaleko lasu?  

Reklama

- Mieszkaliśmy w wielu różnych miejscach, rodzina przyjechała ze Wschodu jako - wtedy to się niewinnie nazywało - repatrianci, ale naprawdę zostaliśmy po prostu wypędzeni. Długo nie mogliśmy znaleźć swojego miejsca. Co dwa, trzy lata zmieniałam dom, szkołę, koleżanki. Ojciec ciągle szukał lepszej pracy, lepszego mieszkania. Żyliśmy na walizkach.

W książce Magdaleny Małeckiej-Wippich Anna Seniuk. Nietypowa baba jestem powiedziała pani: "Ja nie mam rodzinnych stron, zostałam wyrwana z korzeniami, rzucona w obcy świat". 

- Bo to prawda. Urodziłam się w Stanisławowie, miałam dwa lata, kiedy moja rodzina została wygnana. Pamiętam wagon bydlęcy, którym jechaliśmy do domu cioci-babci Małgorzaty Magerlowej pod Oświęcimiem. Jechaliśmy "luksusowo", bo mieliśmy cały ten wagon do dyspozycji. Nie wszystkim tak się poszczęściło. Ale tata w czasie wojny pracował w gorzelni, zamiast pensji miał deputat spirytusowy i sądzę, że tym spirytusem wiele rzeczy mógł załatwić. Jechaliśmy pociągiem chyba dwa tygodnie. Pamiętam jeszcze moich dziadków, którzy z perspektywy dwuletniego dziecka siedzieli na półkach gdzieś pod sufitem. Wydawało mi się wtedy, że fruwają pod dachem, wysoko, jak na obrazach Chagalla. Na środku wagonu stał piecyk i wszędzie nasze skrzynie z rzeczami i kufry, solidne, drewniane. Do dziś mam jeden z nich. No i maszynę do szycia Singera, na której w stanie wojennym szyłam ubranka dla dzieci i pieluchy. Wie pani, że dalej można na niej szyć? Wystarczy tylko naoliwić! 

Dużo zachowało się tych rodzinnych pamiątek? 

- Większość niestety zaginęła podczas przeprowadzek. Ale mam pamiątki po dziadku Fryderyku jeszcze z I wojny światowej. Był wcielony do austriackiego wojska i zostało mi po nim jego zdjęcie na koniu, piękne, w sepii. Oraz zapalniczka z łuski pocisku. Mam też niezwykły sztambuch po mojej cioci-babci - ogromny, ciężki, w drewnianych okładkach, dzieło jej pierwszego męża. Jeszcze do niedawna trzymałam w kufrze batystowe i taftowe suknie mojej babci, aż wreszcie któregoś dnia zaniosłam je do szkoły teatralnej do magazynu kostiumów. Pomyślałam: "I tak już ich nie włożę". I teraz mają drugie życie. Babcia, gdyby wiedziała, że jej suknie trafiły do teatru, chyba zemdlałaby ze zgrozy! 

Powiedziała pani, że życie było wielką wędrówką... 

- Tak, bo u cioci-babci Magerlowej było nam za ciasno i szukaliśmy innych miejsc. Dla mnie to było szczęśliwe dzieciństwo. Pamiętam, że kilka lat mieszkaliśmy w cudownym miejscu. Dostaliśmy służbowe mieszkanie w pałacu Potockich w Zatorze, w którym mieściła się szkoła rolnicza. Ojciec został jej kierownikiem. Ogromny park, niedaleko płynęła Skawa. Do nocy bawiłyśmy się z siostrą w parku, łaziłyśmy po drzewach, chowałyśmy się w chaszczach i nad strumykiem, dopóki mama nie wołała: "Bożenko, Haniu, do domuuuuu!". Nie wiem, czy moi rodzice wspominali ten czas też tak różowo, bo to były przecież najgorsze lata stalinizmu. Ale w miasteczku mieszkały dwie osoby, z którymi się przyjaźnili - proboszcz i aptekarz - więc była czwórka do brydża i tak sobie umilali wieczory. Gdy uczyłam się w trzeciej klasie podstawówki, wyprowadziliśmy się. Ojciec szukał pracy bliżej Krakowa. I tak wylądowaliśmy w Krzeszowicach. Do liceum zaczęłam chodzić już w Krakowie. I znowu następna przeprowadzka.

Wreszcie dotarliście do mety? 

- W pewnym sensie. Kraków stał się moim miastem rodzinnym, bo najdłużej tam mieszkałam. Tu przeżyłam swoje pierwsze miłości, pierwsze łzy, pierwsze rozpacze i młodzieńcze dramaty. Tu można było spotkać na ulicy Mrożka, Skrzyneckiego, Demarczyk, Szymborską, chociaż wtedy nikt nie wiedział, że to przyszła noblistka. I tajemniczą staruszkę z laską, o której mówiono, że była kochanką Wyspiańskiego. Zakochałam się w Krakowie. Miałam nawet zamiar pójść na historię sztuki. Pamiętam, jak pewnego dnia, jeszcze w liceum, weszłam do pustego kościoła i zobaczyłam konserwatorów pracujących na rusztowaniach. W ciszy i skupieniu odnawiali jakieś malowidła. Pomyślałam sobie, że to idealny zawód dla mnie. Wyobrażałam sobie siebie w kościele albo w muzeum pochyloną latami nad jakimś malowidłem lub nitką w obrazie. 

A jednak została pani aktorką. 

- W naszym liceum był konkurs recytatorski i zgłosiły się tylko dwie dziewczynki, to było liceum żeńskie. Koleżanki mnie wypchnęły na scenę: "Przecież mówiłaś na polskim wierszyk Asnyka, idź!". Zdobyłam pierwsze miejsce, co nie było trudne, miałam tylko dwie konkurentki. I poszło. Mama, jako polonistka, przygotowywała mnie do egzaminów. Zdałam. 

To rzadkość, żeby zdać na aktorstwo za pierwszym razem! Mama musiała być dumna, z pani i z siebie. 


- Nigdy mnie nie chwaliła. Miała zasadę: "Powiem ci, co robisz źle, będzie z tego więcej pożytku". Krótko mnie trzymała, więc mam na sobie pancerz, który nie tylko pomaga mi znosić krytykę, ale spokojnie się nad nią zastanowić, bo może rzeczywiście trzeba czasem coś poprawić. W naszym zawodzie - tak się mówi - trzeba mieć wrażliwość motyla, a skórę słonia.

Chyba tej krytyki nie było za dużo, bo słyszałam, że dwóch dyrektorów teatrów walczyło, u kogo ma pani dostać angaż. 

- Rzeczywiście dostałam jednocześnie dwie propozycje pracy: w Teatrze Rozmaitości i w Starym Teatrze w Krakowie. Zdecydowałam się na Rozmaitości. Szłam już, żeby podpisać umowę, ale postanowiłam wcześniej powiedzieć o tym Zygmuntowi Hübnerowi, dyrektorowi Starego Teatru, i podziękować za jego ofertę. Zadał mi tylko jedno pytanie: "A podpisała pani umowę?". Odpowiedziałam, że jeszcze nie. Wyciągnął jakiś papier: "Proszę się tutaj podpisać, a teraz dziękuję bardzo, jest pani u mnie". 

Podobno mężczyźni do teatru chodzili "na Seniuk". Słyszałam, że jeden nawet ukradł pani zdjęcie z witryny. 

- Zdjęcie wisiało w szklanej gablocie przed Starym Teatrem. Wielbiciel zbił szybę i zabrał je. Hübner zażartował nawet, że następnym razem obciąży mnie kosztami. 

Porzuciła pani Kraków dla Warszawy. Nie miała pani dość przeprowadzek? 

To się stało przypadkiem. Dostałam dobrą propozycję od dyrektora teatru Ateneum Janusza Warmińskiego, miałam grać z Andrzejem Sewerynem, w reżyserii prof. Jana Świderskiego. Poza tym chciałam pójść na swoje, miałam już dwadzieścia osiem lat, a ciągle zajmowałam kącik w pokoju, który dzieliłam z mamą. Zdecydowałam się podpisać angaż na jeden sezon. Ale... zakochałam się! Przyjechałam w 1970 roku, a trzynastego lutego 1971 wzięliśmy z Maciejem Małeckim ślub. 

Miłość spadła jak grom z nieba? 

- Wpadłam po same uszy, ale nie na pierwszym spotkaniu. Maciek, który był już znanym kompozytorem, przyniósł piosenkę. Chciał, żebym ją zaśpiewała, zostawił mi nuty. Powiedziałam jednak, że "nie czuję" tej piosenki. Za pół roku spotkaliśmy się przy nagraniu do Teatru Telewizji i tam miałam zaśpiewać kilka piosenek. Nie jestem piosenkarką, więc wciąż myliły mi się takty i rytmy. A wtedy Maciej próbował mi pomóc, więc pokazywał ręką, kiedy mam zacząć kolejną frazę. To dyrygowanie rozpraszało mnie jeszcze bardziej. "Niech pan idzie do reżyserki. Jeśli znowu pójdzie mi źle, to poproszę pana o rękę" - powiedziałam. Pomoc okazała się jednak niezbędna. Następnego dnia zadzwonił do mnie: "Ponieważ pani mi się wczoraj oświadczyła, chciałem spytać, czy propozycja jest nadal aktualna". Przypomniałam sobie tę grę słów "poproszę o rękę". (śmiech) Spotkaliśmy się u Fukiera i ustaliliśmy datę ślubu. Po kilku randkach powiedział, że naprawdę chciałby mnie poślubić. Po drodze wpadł do jubilera, kupił kwiaty i na ulicy szarmancko ukląkł przede mną. 

Nie był zazdrosny? Była pani pierwszą polską aktorką, która pokazała biust. 

Żeby być dokładną: prekursorką była Hania Skarżanka, której w Młodości Chopina w finałowej scenie zdzierano bluzkę, tyle że ona natychmiast się okrywa. Ja pierwsza pokazałam biust w całej okazałości. Dziś to zupełnie normalne, ale wtedy wybuchł skandal. To był film Kardiogram, ponury dramat, reżyser przekonał mnie, że taka scena jest niezbędna, więc jako zdyscyplinowana aktorka zgodziłam się. Zdjęcia ukazały się w prasie. I to tuż przed naszym ślubem. Na spotkanie z przyszłymi teścia mi szłam z duszą na ramieniu. Ale zachowali się z klasą, udawali, że nic o tym nie wiedzą.

Emilia Krakowska mówiła mi, że zrezygnowała pani z roli Jagny w Chłopach, bo pojechała pani w podróż poślubną. W dodatku kostiumy były już uszyte! 

- Z wielu rzeczy w życiu rezygnowałam, taki zawód. Wtedy akurat pomyślałam: "Ról mogę mieć wiele, a podróż poślubna jest jedna". I pojechaliśmy do Bułgarii. Wtedy były jeszcze takie czasy, że nie mieszkało się przed ślubem. Wprowadziliśmy się do wspólnego mieszkania dopiero jako małżeństwo. 

Warto było zrezygnować z roli dla miłości? 

- Pewnie, że tak. Z miłości robi się szalone rzeczy, tylko nie należy tego potem żałować. Miłość jest wystarczającym usprawiedliwieniem każdej zwariowanej decyzji. (śmiech) 

Ale dzisiaj nie jesteście razem. Dlaczego się rozstaliście? 

- Pani wybaczy, ale to jest już nasza prywatna historia. Chociaż uchyliłam rąbka tajemnicy w książce mojej córki Anna Seniuk. Nietypowa baba jestem. Wspólnie jednak spędzamy święta, wszystkie uroczystości. Poza tym mamy dwoje dzieci, czwórkę wnuków, zawsze będziemy rodziną.

Para artystów to dobry pomysł na związek? 

- Hołduję zasadzie, że aktorką jestem w teatrze. A potem wychodzę i jestem żoną, matką, babcią. Ról uczyłam się w teatrze albo jak już dzieci poszły spać. Dlatego mój syn Grzegorz miał wrażenie, że aktorstwo nie wymaga pracy. I też postanowił zostać aktorem. Ale potem przyznał, że bardzo się mylił. (śmiech) 

Ucieszyła się pani, że Grzegorz chce zostać aktorem? 

- Ucieszyłam się, że ma w ogóle pomysł na życie. Bo długo szukał, studiował na wielu uczelniach. Nie zdradził się jednak, że chce zdawać do szkoły teatralnej. Przed egzaminem - byłam w komisji - dowiedziałam się, że jest jakiś Małecki. Poprosiłam asystenta, żeby sprawdził, co to za Małecki. "Grzegorz", powiedział. "Zerknij w papiery, podaj mi imiona rodziców", poprosiłam. "Maciej i Anna", przeczytał. No to wzięłam teczkę i wyszłam ze szkoły. 

W jednym z wywiadów powiedziała pani: "Gdybym była mądrzejsza, to grałabym zdecydowanie mniej". Coś ważnego w życiu umknęło pani przez pracę?


- Umknął mi czas z dziećmi. Często musiałam zostawiać je w sytuacjach, kiedy na pewno mnie potrzebowały. 

Aktorka może zapewnić dzieciom normalne dzieciństwo? Zamiast wieczorem wykąpać, poczytać książkę, wychodzi do teatru, bo gra spektakl. 

Gdy Grześ i Magda byli mali, miałam urlop macierzyński. Poza tym mój mąż komponował w domu. Zawsze był dobrym ojcem - karmił dzieci, kąpał wieczorem, opowiadał bajki. Ale i tak stawałam przed wyborami: czy powinnam podjąć się roli? Bardzo często odmawiałam, a wakacje to był święty czas dla rodziny. Z tego powodu powiedziałam "nie" samemu Wajdzie.

Dziś pani nadrabia jako babcia? 

- Tak, ale nadrabiam też jako mama. Przytulam te moje stare dzieci, choć bardzo się na to zżymają, że traktuję je jak maluchy. Ale myślę, że zapamiętają tę moją spóźnioną czułość. Lepiej późno niż wcale. 

Takie refleksje przychodzą zwykle w momentach poważnej choroby. Nie pomyślała tak pani 25 lat temu, gdy zachorowała na raka piersi?

- Kiedy usłyszałam diagnozę, byłam w szoku. Na szczęście trafiłam na mądrego lekarza, profesora Andrzeja Kułakowskiego, który potrafił wszystko spokojnie wytłumaczyć i zaopiekował się mną. Powiedział, że rak to jeszcze nie wyrok. Pamiętam, jak rano szliśmy na operację. "Dobrze pani spała?", zapytał. "Nie zmrużyłam oka", odpowiedziałam. "O, to teraz się pani wyśpi. Parę godzin trwa narkoza", roześmiał się. Wziął mnie pod rękę i wkroczyliśmy na salę. 

Gdy wali się świat, nie myśli się racjonalnie. Jak sobie pani z tym poradziła? 

- Miałam dwójkę dzieci. W ogóle co to znaczy: "zawalił się świat"? Byłam tylko chora. Wyszłam z tego. Potem spotykałam się z amazonkami i opowiadałam o sobie. Namawiałam też inne kobiety na systematyczne badania profilaktyczne. Chciałam uratować jeszcze parę osób.

A panią kto wspierał?

- W chorobie człowiek zawsze jest sam. Starałam się nie obarczać nią rodziny. Żyłam tak, jakby nic się nie stało. Kiedy szłam do szpitala, powiedziałam tylko, że wracam za tydzień.

Jest pani wierząca. Zadawała pani pytanie Bogu: "Dlaczego ja"? 

- Nie, to głupie pytanie. A dlaczego nie ja? Modliłam się o siłę. Myślę, że ludziom, którzy są wierzący, jest łatwiej na świecie. Kiedy jest trudno, mają mimo wszystko spokój wewnętrzny, nie dręczy ich potworna samotność.

A gdzie pani ucieka, gdy jest pani źle? 

- Nie mam czasu, żeby gdzieś uciekać! 

Myślałam, że do swojej wiejskiej chatki. Niedawno kupiła pani dom 400 km od Warszawy. 

Któregoś dnia grałam gościnnie spektakl Pierwsza młodość w Przemyślu. Myślałam, że będziemy nocować w jakimś hotelu, tymczasem zawieziono nas do pensjonatu daleko za miastem. Byłam wściekła. Ale kiedy przyjechaliśmy na miejsce, zobaczyłam stylowe zabudowania i piękny park. W salonie paliło się w kominku. I nagle uświadomiłam sobie, że o takim miejscu marzyłam. Do rana siedziałam w fotelu, patrząc w ogień. Potem wciąż tam jeździłam. To prawie moje rodzinne strony, bliżej do Stanisławowa, a do Lwowa tylko kilkadziesiąt kilometrów. Któregoś dnia, rozmawiając z Marią, właścicielką pensjonatu, powiedziałam, że chciałabym tu mieszkać. Jesienią znalazła chatę. "Jest piękna, stuletnia, z bali, na wzgórzu, otoczona sadem. W kuchni zachował się zabytkowy gliniany piec, jeszcze czynny! A w środku zamieszkały motyle, dużo motyli! Przyjeżdżaj!", powiedziała. 

Pojechała pani? 

- Nie mogłam, miałam dużo pracy. "Kupuj", zdecydowałam. Przyjechałam dopiero na wiosnę. Oniemiałam. Bo dom zawalił się niedługo po tym, jak go kupiłam. Razem z Marią go odbudowałyśmy. Dziś jest piękny. Otoczony malwami, słonecznikami, opleciony dzikim winem. Nieopodal stoi kapliczka, zbudowana na pamiątkę objawienia, które tu się wydarzyło, i studnia z uzdrawiającą wodą. Lubię chodzić po sadzie, napracować się w ogrodzie, a potem rozpalić w kominku. Tata wychowywał mnie na chłopaka, umiem więc narąbać drewna, rozpalić ognisko, naprawić stół. 

I nie przeszkadza pani, że tam świat się kończy? 

- A może zaczyna? Ta chatka to spełnienie marzeń. Pierwsza młodość, w której grałam przed laty, to opowieść o dwóch starszych kobietach, które postanowiły spełnić swoje marzenia. A ja byłam dobrze po sześćdziesiątce, kiedy kupiłam ten domek. Okazuje się, że w każdym wieku można marzyć. Nigdy nie jest na nic za późno. 

Zobacz także:

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: aktorka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy