Reklama

Czasami bywam trudny

Doceniani za sztukę, którą tworzą. Uwielbiani przez publiczność. Nie zawsze dają sobie radę z życiem codziennym. Nadwrażliwi, neurotyczni, miewają fobie, lęki i obsesje. Wiadomo, artyści!

Z natury jestem ogromnie ciekawy świata, ludzi. I chyba to mnie ratuje - opowiada Marek Straszewski, fotograf. - Bo ta chęć poznawania jest silniejsza niż moja skłonność do zamykania się w sobie na granicy autyzmu.

Niedawno spędził urlop nad ciepłym morzem. Po raz pierwszy nurkował z kamerą. Pamięta moment euforii, kiedy nagle nadpłynęły barakudy. Robił im zdjęcia jak szalony, cieszył się niezwykłością obrazów migających przed oczami. Tak się w tym zatracił, że kompletnie nie zważał na ryzyko. Dopóki w rękach trzymał aparat, czuł się bezpieczny. - Potem zrozumiałem, że te barakudy stanowią metaforę odnoszącą się do mojego życia. Na ulicy w Nowym Jorku, kiedy otacza mnie tłum obcych ludzi, a ja mam zrobić sesję zdjęciową, czuję się podobnie jak pod wodą - opowiada Straszewski. - Wszystkie obawy, lęki i stres natychmiast znikają, gdy zaczynam patrzeć przez obiektyw. Od razu wiem, co robić, jestem skupiony, wydaję innym polecenia, podejmuję decyzje.

Reklama

Ma na swoim koncie wiele sesji do polskich i zagranicznych magazynów, współpracuje ze znakomitościami świata mody, współtworzy prestiżowe projekty. Słynie z tego, że jak nikt inny potrafi fotografować kobiety. W modelkach zawsze znajduje coś szczególnego, co sprawia, że zdjęcia są pełne emocji. - Żeby dobrze wykonać pracę, muszę najpierw wprawić się w stan maksymalnej koncentracji - zdradza Straszewski.

- Czasem nawet uprzedzam asystentów i z góry ich za to przepraszam, że mogę być nieprzyjemny, wytwarzam napięcie, podnoszę poziom adrenaliny. Wokół ekipa, hałasy, a ja czuję się tak, jakbym się zamknął z moim obiektem w dźwiękoszczelnej kuli. Sesja fotograficzna jest bardzo intymnym zbliżeniem z drugim człowiekiem, wchodzeniem w jego świat. Są chwile, kiedy dziwię się, skąd we mnie tyle odwagi, brawury, jak to się dzieje, że zdobywam się na rzeczy, na jakie bez kamery pewnie bym się nie odważył.

Dla Marka Straszewskiego fotografowanie jest sposobem komunikowania się z innymi, specyficzną rozmową, która pozwala uniknąć bezpośredniego kontaktu. To także metoda na bezkarne podglądanie bez nieprzyjemnych konsekwencji. Fotograf przyznaje, że prywatnie nie jest duszą towarzystwa, ma naturę samotnika. Raczej unika chodzenia na bankiety. Wielkie imprezy, tłumy ludzi, powierzchowne kontakty to coś, co go przytłacza. Woli kameralne spotkania, ale nawet wtedy lubi trzymać się na uboczu, obserwować. Należy do osób, które potrzebują czasu, żeby się oswoić, i nie każdemu pozwala poklepywać się po ramieniu.

Trochę mroczny i tajemniczy zawsze robił wrażenie na kobietach. W dodatku przystojny, inteligentny, wrażliwy, czarujący… I jeszcze zachowuje się tak, jakby nie był świadom tych atutów. - Przez całe życie walczę z nieśmiałością - wyznaje. - Nie jestem sam. Znam wielu ludzi, którzy mają podobny problem i przezwyciężają go w życiu zawodowym. Myślę, że źródeł tej przypadłości należy szukać w dzieciństwie. W moim przypadku na pewno nie bez znaczenia było to, że kiedy miałem trzy lata, przestałem mieszkać z mamą.

Wychowywał go ojciec, który założył drugą rodzinę. Marek wcześnie zamieszkał sam. W szkole był bardzo atrakcyjny dla kolegów, bo jako jedyny dysponował "wolną chatą". Chodził do liceum na Żoliborzu, powszechnie zwanego "Jedynką". Na fali przemian przyjęto tam wówczas paru nowych nauczycieli. Okazali się wspaniałymi pedagogami, szanowali indywidualność uczniów, cenili kreatywność, inspirowali do samodzielnego rozwoju. Marek jednak długo nie potrafił sprecyzować swoich zainteresowań. Miał wrażenie, że jest młodszy niż jego rówieśnicy, mniej dojrzały. Po maturze zdawał na etnografię, ale nie dostał się na studia. Groziło mu wojsko. Z obawy przed armią zdecydował się na radykalny krok. Półtora miesiąca spędził w szpitalu psychiatrycznym, symulował chorobę, żeby dostać rok odroczenia. Udało się.

W Polsce istniał wówczas obowiązek pracy dla mężczyzn, którzy nie są studentami. Gorączkowo poszukiwał więc zajęcia. Z kolegą zatrudnili się jako sprzedawcy i modele u znanego projektanta Bernarda Hanaoki. - To był mój pierwszy kontakt ze światem mody - opowiada Straszewski. - Wcześniej miałem dredy, kolczyki w uszach. Słuchałem punkrockowych zespołów, nosiłem glany i czarne swetry. Wyglądałem dość punkowo. A tu nagle zacząłem pojawiać się na wybiegu w eleganckich garniturach. To było nawet zabawne, ale nie trwało długo, bo w końcu dostałem upragniony paszport i wyjechałem do Paryża. Wspomina, że to było jak skok na głęboką wodę, wielki życiowy sprawdzian, który trwał całe sześć lat.

- Ten czas mnie ukształtował - zaznacza. - Dużo się o sobie dowiedziałem. Jak reaguję w sytuacjach ekstremalnych, do czego jestem zdolny, a czego nie zrobię nigdy. Były momenty, kiedy nie miałem co jeść. Nastawiłem się na przetrwanie: rozdawałem ulotki, statystowałem w filmach, smażyłem naleśniki. Fotografią modową zająłem się dość późno, kiedy miałem 25 lat. To było naturalne przejście z wybiegów dla modeli na drugą stronę obiektywu. Odkryłem swoją pasję.

Marek Straszewski nie tylko odniósł zawodowy sukces, ale i czuje się spełniony prywatnie. Jego życiowa partnerka Kinga pracuje jako dyrektor kreatywna i zarządzająca w agencji reklamowej. - Jest bardzo twórcza, inspirująca, potrafi zapalić mnie do wspólnego działania - opowiada fotograf. - Ma silną osobowość, więc zdarza się, że między nami iskrzy, ale nawet jeśli się czasem o coś spieramy, to zawsze ma to sens i dokądś nas prowadzi.

Od półtora roku Marek jest ojcem. - Na początku chyba byłem przerażony - wspomina. - Dziecko obudziło we mnie wiele lęków z mojego dzieciństwa, pojawiały się jakieś echa przeszłości, ale wiem, że jestem szczęściarzem, bo córeczka to moja wielka nadzieja i szansa.

Marek Straszewski ma świadomość, że bywa trudnym partnerem dla bliskich. Potrafi być egocentryczny albo nieobecny duchem. Ma problemy z okazywaniem uczuć. - Pełno we mnie sprzeczności - wyznaje. - Paradoksalnie to mi pomaga, bo będąc zamkniętym, jednocześnie jestem otwarty na nowe doświadczenia. Do tej pory przyglądałem się innym, teraz przyszedł czas na to, żeby spojrzeć na siebie.

Wystarczy, że na moim ciele pojawi się jakaś kropka, a już wpadam w panikę, że to może czerniak – opowiada Marcin Koszałka, operator, autor nagradzanych filmów dokumentalnych.

Ma znajomych lekarzy, do których od razu wtedy jedzie. Tłumaczą mu, że to nic takiego, ale im nie wierzy. Na wszelki wypadek dwa razy w tygodniu sprawdza sobie węzły chłonne.

– Hipochondria, histeria, dolegliwości nerwicowe – wymienia. – Wszystkie tropy prowadzą do mojej mamy. Ona nas szantażowała swoimi chorobami, tym, że w każdej chwili może umrzeć. Coś z tego przeszło na mnie. Są chwile, kiedy bywam nieznośny dla otoczenia, trudno ze mną wytrzymać. Mam nerwicę lękową. Do pewnego stopnia pomogły mi psychoterapie, ale całkowita eliminacja objawów jest niemożliwa i niecelowa. Bo przecież z tego wypływa moja twórczość. W końcu Woody Allen też ma nerwice…

Pierwszy raz ze swoją sytuacją rodzinną Koszałka zmierzył się jako student trzeciego roku wydziału operatorskiego katowickiej szkoły. Miał zrobić film na zaliczenie, ale nie wiedział o czym. Wtedy przypomniał sobie, czego uczyli go jego mistrzowie: że tematu trzeba szukać blisko. Umieścił kamerę w krakowskim mieszkaniu, które zajmował z rodzicami, i stworzył portret rodziny we wnętrzu. Powstał film „Takiego pięknego syna urodziłam”.

Wywołał burzę. Na ekranie mama kręci się po domu w papilotach, z papierosem, ciągle krzyczy i nieustannie oskarża syna o wszystko co najgorsze: „Ładnym był dzieckiem, kiedy się urodził. Miał trochę krzywe, ułańskie nóżki, ale z czasem mu się wyprostowały. A teraz? Jest kretynem, miernotą bez wyobraźni, idiotą, draniem, szubrawcem, pieprzonym szmaciarzem…

– W domu zawsze było ciężko, nerwowo – opowiada Koszałka. – Mama po prostu taka była. Wychowywała mnie przez krzyk, każde jej słowo było ostrzeżeniem. Mogłem zwariować, zabić ją albo siebie. Zrobiłem film. Cały rok namawiałem ją, żeby pozwoliła pokazać go publicznie, że nie chodzi tylko o nas, że ten obraz ma przesłanie społeczne. Kiedy się wreszcie zgodziła, musiałem odpierać ataki krytyków, że to ekshibicjonizm, że za pomocą kamery strzeliłem matce w serce. Najgorsze były zarzuty innych filmowców, że jestem skandalistą, że naruszam tabu. A ja powtarzałem i powtarzam, że artysta to człowiek wolny, ktoś, kto sam sobie wyznacza granice.

Do tematu rodzinnego Marcin Koszałka powrócił w filmie „Jakoś to będzie”, w którym opowiada o tym, jak się ożenił i jak mama wciąż ingerowała w jego życie. Trzecia część tej dokumentalnej sagi – i jak zapewnia autor ostatnia – powstała w tym roku. „Ucieknijmy od niej” dzieje się już po śmierci rodziców. To niezwykła rozmowa ze starszą siostrą, która nie wierzy w śmierć i wypiera ją ze swojego życia. Jako osiemnastolatka uciekła z domu i zerwała stosunki z matką. Koszałka porozumiewa się z nią za pomocą filmów nakręconych na oddziale paliatywnym. Budzi jej emocje, prowokuje reakcje. W pewnym momencie siostra patrzy prosto w kamerę. „Marcin, ty nie widzisz, że jesteś jakiś dziwny? – pyta. – Czy ty kogoś kochasz? Bo ja nie czuję, żebyś mnie kochał. Czy twoja żona czuje, że ją kochasz? A może chodzi ci tylko o to, żeby wyszedł z tego dobry film?”.

– Rzeczywiście, mam problem z okazywaniem uczuć – przyznaje filmowiec. – Bywam narcystyczny, zamknięty w sobie, mało się angażuję, nie poświęcam innym wystarczająco dużo czasu i uwagi. Żona znosi moją neurotyczność, podziwiam ją za to. Jest silną osobą, która bardzo mnie wspiera. To ona kieruje naszą firmą producencką. Załatwia wszystkie sprawy urzędowe. Bez niej dawno bym się zgubił albo utonął w długach. Czasami ma jednak tego wszystkiego dość i buntuje się. Wyrzuca mi wtedy, że nawet w najprostszych sprawach jej nie pomagam.

Koszałka przyznaje, że nie od razu potrafił być dobrym ojcem. Wobec niemowlaka miał dystans, za to teraz, kiedy córeczka ma osiem lat, nawiązuje z nią coraz głębszy kontakt i czuje miłość, jakiej wcześniej nie znał. – Może córka zostanie kiedyś filmowcem i zrobi film o mnie – rozmarza się. – Moje dwie obsesje to rodzina i śmierć – podsumowuje.

Z tematem śmierci oswaja się już od dawna. Zanim zaprosił siostrę w podróż do swojego filmu o odchodzeniu, nakręcił kilka innych obrazów. Przez rok towarzyszył z kamerą nieuleczalnie choremu aktorowi Jerzemu Nowakowi, który zdecydował się po śmierci oddać swoje ciało na cele naukowe. – Szczęśliwym trafem Jerzy Nowak wciąż żyje – opowiada Koszałka. – Ale film „Istnienie” stawia aktualne pytania i dotyka tabu. To mój sposób na przełamywanie lęku. Patrzeć z bliska na to, czego się boję.

Podobną motywację czuł przy kręceniu filmu „Deklaracja nieśmiertelności” opowiadającego o górskich wspinaczkach Piotra „Szalonego” Korczaka, jednego z najważniejszych twórców polskiego alpinizmu sportowego. – Kiedyś sam się wspinałem wyczynowo – opowiada Koszałka. – Miałem wielkie ambicje, chciałem być najlepszy. Kiedy to się okazało niemożliwe, wycofałem się. Nie ukrywam, że ten sport pociągał mnie ze względu na ryzyko romantycznej śmierci. Śmierć na skalnej ścianie wydawała mi się bardziej godna i honorowa niż ta w szpitalu pod kroplówką.

Marcin Koszałka jako operator zadebiutował w „Pręgach” Magdaleny Piekorz, teraz chciałby stanąć przed kamerami jako reżyser. – Trochę boję się pracy z aktorami – wyznaje. – Małgośka Szumowska namawia mnie, żebym spróbował. Tak się dzieje, że przyciągam do siebie ciekawych twórców. Do mnie nikt się nie zgłasza z komercyjnymi projektami. Nad reżyserskim debiutem muszę się zastanowić. Może będzie to kolejny temat tabu, który wszyscy woleliby wymazać. Film o burdelu w Auschwitz… I znów wybuchnie skandal.

Mieszkam blisko, to moje tereny – wyjaśnia Andrzej Smolik. Na spotkanie przyjeżdża rowerem. – Jestem przerażony – opowiada. – W mojej kamienicy zaczyna się kilkumiesięczny remont i osuszanie budynku. Od rana kucie, stukanie. Jak ja to wytrzymam?!

Właśnie kończy pracę nad kolejną autorską płytą. Lato spędzi w mieście, chce wszystko domknąć do końca wakacji. Zapowiada, że w odróżnieniu od poprzednich projektów tym razem będzie dużo oryginalnych brzmień z lat 50., nostalgiczny big-band i duża orkiestra smyczkowa.

– Śpiewają m.in: Emmanuelle Seigner, Gaba Kulka i Victor Davies. Całość spięta nowoczesną formą – wyjaśnia Smolik, który jako producent muzyczny współpracuje z wieloma wykonawcami. A oni sobie tę kooperację bardzo chwalą. Bo jest spokojny, niekonfliktowy i stara się uruchamiać w ludziach potencjały. Z czym ma problemy?

– Artystyczna praca nie ma początku ani końca – tłumaczy muzyk. – Większość czasu spędzam zamknięty w czterech ścianach studia nagraniowego. Kiedyś zdarzało mi się mylić dzień z nocą albo wpadać w pracoholiczny ciąg. Byłem tak skupiony na tworzeniu muzyki, że cała reszta przestawała dla mnie istnieć. Momentem otrzeźwienia stawał się telefon od starszej siostry. – Ona potrafi postawić mnie do pionu, zawsze czułem przed nią respekt – śmieje się Smolik. – Mogę na nią liczyć, bo w przeciwieństwie do mnie jest osobą twardo stąpającą po ziemi i umie wiele załatwić. Mnie się zdarzało zapomnieć o płaceniu rachunków, aż straszono mnie windykacją. A sprawy w urzędach zawsze zostawiam na jutro. Na szczęście pomagają mi najbliżsi, moja dziewczyna i menedżerowie.

Andrzej jako dziecko różnił się od rówieśników. Na podwórku nie grał w piłkę i nie interesował się futbolem. Lubił łazić po okolicznych lasach. Godzinami przesiadywał nad brzegami stawów i bajor, nad morzem lub w opuszczonych fortyfikacjach wojskowych na wydmach, których nie brakowało w Świnoujściu. Z kumplami obserwował węże i jaszczurki. Niektóre okazy łapał i katalogował. – Do dziś mi to zostało, uwielbiam płazy i gady – przyznaje.

Od dzieciństwa grał na instrumentach, które kupowali mu rodzice. Rodzina matki była bardzo muzykalna, nikogo więc nie dziwiło, że odziedziczył talent. Było jednak oczywiste, że z grania nie da się żyć i powinien mieć jakiś poważny zawód. Trafił do wyższej szkoły morskiej. – Znalazłem się wśród tysiąca innych chłopaków, chodziliśmy w mundurach, panowała surowa dyscyplina. Dość prędko zacząłem się z tym źle czuć – wspomina.

To wtedy ze zdumieniem zauważył, że najtwardsze, najbardziej brutalne typy z otoczenia miękną przy dźwiękach muzyki. – Dla nich byłem być może jednym z nielicznych ludzi, przy których otwierali swoje serca. Muzyka może stać się azylem, ucieczką od własnych problemów. Pozwala zagłębić się w wymyślony świat, odciąć od tego, co tu i teraz – tłumaczy. Będąc artystą, mógł się odrealnić i nie myśleć o konsekwencjach. Na czwartym roku studiów zamiast na praktyki pojechał do Jarocina. A potem na przesłuchanie do zespołu Wilki. – I tak wyrzuciliby mnie z uczelni, ale byłem pierwszy. Tuż przed dyplomem sam zrezygnowałem – wspomina.

Muzyka stała się jego zawodem. Osiągnął sukces, zyskał popularność, ale jak sam przyznaje, nie za bardzo potrafił skupić się na materialnej stronie życia. – Jak miałem pieniądze, to bardzo prędko je przepuszczałem. Dopiero teraz zaczynam myśleć, żeby zabezpieczyć sobie tyły. Nawet spotkałem się z agentem od ubezpieczeń emerytalnych – śmieje się Smolik.

Z niepokojem przygląda się muzycznej scenie. Mody i trendy są sezonowe, szybko mijają. Brakuje autentycznych postaci. – Wiele razy byłem świadkiem, jak innym artystom wydawało się, że to, co tworzą, jest czymś wyjątkowym. A jednak prędko popadali w zapomnienie. Takie porażki są brutalne, bo co wtedy robić? Ja nic innego nie umiem. Całe życie myślałem, że będę do końca żył z muzyki, tymczasem to nic pewnego.

Do tej pory szukał ludzi podobnych do siebie. Tworzyli środowisko artystyczne, to mu dawało poczucie bezpieczeństwa. – Zawsze bałem się kompletnej izolacji, bo ona prowadzi do kalectwa – tłumaczy. Alkohol jest obecny w jego życiu, ale stara się pić umiarkowanie. – Najpierw jedziesz wiele kilometrów samochodem w trasę – opowiada. – Potem jest próba, a wieczorem koncert. Po takim graniu trzeba odreagować. Zawsze pojawia się ktoś, kto proponuje drinka. Tak było, jest i będzie.

Od czternastu lat Andrzej Smolik związany jest z fotografką Anną Głuszko. – Przeżyliśmy ostatnio poważny kryzys, nawet rozstaliśmy się na jakiś czas – mówi. – Wiem, że życie ze mną może być trudne, ale są też dobre strony, które w końcu przeważają. Dziś już rozumie, że decydując się na bliską relację, musi znaleźć czas na bycie razem. Stara się oddzielić pracę od prywatności. Jego studio nagrań mieści się w tym samym budynku co mieszkanie, ale kiedy wraca do domu, już nie słucha głośno muzyki. – Kiedy jest się muzykiem, łatwo stracić dystans – tłumaczy. – Gdy grasz koncert, mózg zaczyna inaczej pracować, odrywasz się od codzienności, wchodzisz w inny wymiar. Czujesz odlot, euforię. Tylko że potem bardzo trudno wrócić. Tego trzeba się nauczyć.

Magda Rozmarynowska

PANI 8/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy