Reklama

Czy życzy pan sobie, żebym napluł w pański tort?

Ojciec wymyślał dla niego bajki, puszczał z nim latawce, grał w pchełki. Ale kiedy Tomasz oznajmił, że nie będzie naukowcem, Stanisław Lem długo nie mógł mu tego wybaczyć. „To dziwne, bo jego matka też ciosała mu całe życie kołki na głowie, że nie został, jak pan Bóg przykazał, lekarzem, tylko że coś tam sobie pisze” – mówi nam syn autora „Solaris”.

Gdybym rozmawiała teraz z pana ojcem, zapewne towarzyszyłaby temu lekka dawka niepokoju - Stanisław Lem był postrachem dziennikarzy.

Tomasz Lem: - Czasami się złościł, ale był wielkim poczciwcem. Marsowy Lem był zjawiskiem stosunkowo rzadkim. Atmosfera wywiadu zależała głównie od merytorycznego przygotowania dziennikarza. Osoby nieznające biegle twórczości ojca nie miały się czego obawiać, ale braki w wiedzy z zakresu nauk ścisłych rzeczywiście mogły zepsuć nastrój. Jeśli uznawał pytanie za niezbyt mądre, ignorował je i mówił o tym, co uważał w danej chwili za najbardziej interesujące. Robił to zresztą także wtedy, kiedy pytania były zupełnie sensowne.

Reklama

Wydawnictwo Literackie wznawia właśnie książki Lema. Pan też czasem do nich wraca?

- Nie tyle wracam, co właściwie wciąż w nich siedzę. Zaczęło się to wszystko jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy pomagałem ojcu uporządkować umowy wydawnicze. Teraz robię korekty kolejnych wydań albo wydań zupełnie nowych, np. e-booków. Przeglądam też wersje angielskie i niemieckie w poszukiwaniu błędów (innych języków na szczęście nie znam). Oczywiście, czytam też dla przyjemności, bo wyszukiwanie literówek trudno zaliczyć do rozrywek.

Którą książkę ceni pan najbardziej?

- "Głos Pana". Historia o zagadkowym sygnale z gwiazd jest tu pretekstem do sportretowania ziemskiej nauki z jej wszystkimi niedoskonałościami. Jest to dziwna powieść, bo mówi o granicach ludzkiego poznania, a ten temat zawsze mnie interesował.

Stanisław Lem miał 47 lat, kiedy pan się urodził. To było czternaście lat po jego ślubie z pana mamą Barbarą. Rodzice długo czekali na syna...

- Ojciec nie chciał mieć dzieci, głównie z powodu doświadczeń wojennych. Poza tym Polska lat 50. chyba rzeczywiście nie była idealnym miejscem na świadome powoływanie na świat potomka - biorąc pod uwagę realną groźbę wybuchu trzeciej wojny światowej. Na szczęście moja mama miała inne zdanie na ten temat.

Często żony pisarzy są ich łącznikiem ze światem zewnętrznym. Czy tak było również w przypadku pana rodziców?

- Bez mamy, która niestety odeszła wiosną tego roku, Stanisława Lema by nie było. Nie wiem, jak funkcjonował w czasach kawalerskich. Bo nie wyobrażam sobie, żeby przeżył choć jeden dzień bez asysty żony pełniącej funkcję ambasadora, doradcy i pełnomocnika. "Basiu, spytaj się", "Basiu, dowiedz się". Chodziło o rzeczy ważne i błahe. Faktem jest, że PRL nie ułatwiał egzystencji swoim obywatelom, ale Basia jako instytucja była niezbędna także w kontaktach rodzinnych. "Basiu, powiedz Tomkowi, żeby oddał słownik, który mu pożyczyłem" - takie zdanie mogło paść przy obiedzie, podczas którego przy stole siedzieli wszyscy zainteresowani. Nauczyłem się tego i sam zacząłem mówić: "Mamo, powiedz tacie", co było o tyle przydatne, że mnie ojciec przeważnie nie słuchał, a Basia miała autorytet.

Lem zamiast pierścionka zaręczynowego wręczył jej tort. Skąd tak niecodzienny pomysł?

- Mama nadała kiedyś ojcu tytuł Opiekuna Słodyczy. Prześmiewczy, ale znakomicie oddający jego stosunek do czekoladek, chałwy i marcepanu. On uwielbiał słodycze i chomikował je w najróżniejszych miejscach. W PRL-u - bo było o nie trudno, na starość - bo zakazano mu ich z powodu cukrzycy. Doszedł do takiej wprawy, że dopiero kilka lat po jego śmierci przypadkiem natknęliśmy się na olbrzymie, zakurzone pudełko czekoladek, całkiem już skamieniałych, o których widocznie zapomniał. A wracając do tortu: skoro słodycze to rzecz najwspanialsza na świecie, wydaje się oczywiste, że właśnie nimi należało podzielić się ze swoją wybranką, prosząc ją o rękę.

Rodzice byli zgodnym małżeństwem?

- W niedawno wydanych listach do amerykańskiego tłumacza Michaela Kandla ojciec udziela mu najróżniejszych porad, od pisarskich po życiowe. I padają tam znamienne słowa: "Jeśli żona ma inne zdanie i obstaje przy swoim, należy przyznać jej rację nie dlatego, że ją ma, tylko dlatego, że jest żoną". Trudno powiedzieć, żeby ojciec zawsze słuchał rad swojej żony, ale jej opinie traktował nadzwyczaj poważnie. Co oczywiście nie przeszkadzało rodzicom sprzeczać się o rzeczy ważne, takie jak wyjazd na stałe z Polski po zawieszeniu stanu wojennego, albo błahe - którędy pojechać, żeby w drodze z Wiednia do Krakowa wciąż nie wracać na to samo skrzyżowanie pod Bratysławą.

Pod koniec lat 50. pana rodzice zamieszkali na krakowskich Klinach, kiedy nie było tam jeszcze nic poza polami i łąkami. Tylko jedno kameralne osiedle. I tam już zostali. Jaki był wasz dom?

- Od piwnic po dach wypełniały go regały z książkami. Co nie wydawało mi się wtedy niczym nadzwyczajnym, bo o dwa domy dalej podobnie mieszkał profesor Jan Błoński (historyk literatury i krytyk, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego - red.). Żyliśmy tam we czwórkę: rodzice, babcia ze strony mamy i ja. Jeszcze dwa psy i kot. Latem woda przeciekała przez dach, zimą były kłopoty z ogrzewaniem. Po każdym większym deszczu w piwnicy powstawało mętne jezioro. Gdy rodzice kupili pierwszy samochód, należało wykazać się refleksem i wyjechać nim na ulicę, zanim się na dobre rozpadało.

Ojciec był fanem motoryzacji?

- Kochał wszystko, co mechaniczne: pozytywki na korbkę, modele robotów, maszyny elektrostatyczne, skaczące blaszane ptaszki. Ukoronowaniem tego królestwa były samochody. W niedawno wydanej korespondencji ze Sławomirem Mrożkiem panowie zaskakująco dużo uwagi poświęcają motoryzacji i udzielają sobie światłych rad, np. jak zmienić koło. Podczas jednej z wizyt Mrożka ojciec chciał zademonstrować tę nowo nabytą umiejętność. Ale samochód gościa spadł z podnośnika i powstała pokaźna dziura w błotniku, bo auto zrobiono z tworzywa sztucznego. Mama zeszła do garażu, żeby sprawdzić, co się tam dzieje, i zastała panów pokładających się ze śmiechu.

W waszym domu na Klinach bywało wiele osób?

- Ojciec był bardziej towarzyski, niż mi się dawniej wydawało. Często w naszym domu bywali pisarz Jan Józef Szczepański, jego najbliższy przyjaciel, profesor Jan Błoński, a także - choć rzadziej - Sławomir Mrożek. W latach 80. podczas stypendium w Berlinie ojciec poznał profesora Władysława Bartoszewskiego i panowie blisko się zaprzyjaźnili. Korespondował też regularnie z Aleksandrem Ściborem-Rylskim, autorem m.in. scenariusza do "Człowieka z marmuru". Było to przedłużenie ich bliskiej relacji, zupełnie niekorespondencyjnej, z młodości. Czytając listy ojca pod kątem ich ewentualnego wydania, a jest ich sporo, bo około dziesięciu tysięcy, wciąż natykam się na znajomości, o których nie miałem pojęcia.

Stanisław Lem słynął z niekonwencjonalnych zachowań, savoir-vivre miał w nosie. Bywało, że wprawiał rodzinę w zakłopotanie?

- Dosyć często. Nie wykluczam, że cierpiał na jakieś upośledzenie umiejętności społecznych. Domownicy siłą rzeczy musieli się do tego przyzwyczaić, natomiast w sytuacjach towarzyskich cierpła nam skóra, bo nigdy nie było wiadomo, co się wydarzy. Podczas uroczystych celebracji osiemdziesiątych urodzin zbliżył się do niego dziennikarz, trzymając w dłoni talerzyk z kawałkiem tortu. Ojciec żywił do niego uraz po krytycznym, jego zdaniem, artykule, toteż powitał go słowami: "Czy życzy pan sobie, abym napluł w pański tort?".

W relacjach z panem też był tak niekonwencjonalny?

- Mieliśmy znakomitą komitywę. Głównie dlatego, że bywał dziecinny. Gdy miał czas, grywaliśmy w pchełki na jego wyściełanym zielonym suknem biurku, na gwoździach wbitych po przekątnej gabinetu puszczaliśmy na linie kolejkę na Kasprowy Wierch, bawiliśmy się magnesami, latawcami. Bajki, które opowiadał, były jakby odległym echem "Cyberiady" i "Bajek robotów". Było w nich też coś z Juliusza Verne’a, bo występujące w nich krasnoludki o silnych dążeniach meliorystycznych (melioryzm to przekonanie o naturalnym dążeniu człowieka do dobra, które wiąże się z wiarą w to, że zło bierze się z niewiedzy lub błędu - red.) podróżowały balonem albo łodzią podwodną.

Ojciec kupował i gromadził zabawki na długo przed pana urodzeniem...

- Urocze są jego listy z lat 50., tzn. powstałe na kilkanaście lat przed moim przyjściem na świat, w których wyznaje Ściborowi-Rylskiemu, że z wycieczki zagranicznej przywiózł sobie kolejkę elektryczną, miniaturowe stacje, domki i drzewa, a także tor, po którym ścigały się malutkie samochody.

Kiedy pan dorósł, wciąż tak samo dobrze się dogadywaliście?

- Myślę, że ojcu trudno było pogodzić się z faktem, że przestałem się z nim bawić "po dziecinnemu", a zarazem przez dłuższy czas z dość oczywistych powodów nie byłem dla niego godnym partnerem do rozmów na interesujące go tematy wyższe.

Pracę maturalną napisał pan o "Cyberiadzie". Ojciec próbował się wtrącać?

- Nie pamiętam, co skłoniło mnie do pisania akurat o "Cyberiadzie" po polsku, w ramach międzynarodowej matury, którą przed laty zdawałem w Wiedniu. Ojciec spodziewał się po mnie pracy krytyczno- literackiej na poziomie uniwersyteckim, a ponieważ nie sprostałem jego wymaganiom, napisał własną wersję, a następnie domagał się, abym złożył ją jako swoją. Kiedy nie zgodziłem się na to, podjął pertraktacje przez mamę ("Basiu, wytłumacz Tomkowi"). I tutaj przydał się jej autorytet. Wprawdzie przyjął do wiadomości, że nie skorzystam z jego pomocy, ale jego żal, że ją odtrąciłem, trwał dosyć długo.

Zwracał się pan do niego w dość staroświecki sposób, w trzeciej osobie. Czemu?

- Trudno powiedzieć, może dlatego, że dzieliły nas prawie dwa pokolenia? Poza tym ojciec nie zajmował się mną zbytnio we wczesnym dzieciństwie. Panie - mama, jej siostra - mówiły o nim w trzeciej osobie. I tak już zostało.

Lem napisał autobiograficzny "Wysoki Zamek" o dorastaniu we Lwowie, ale w domu o doświadczeniu okupacji opowiadać nie chciał. Wojna była tematem tabu?

- Właściwie dopiero teraz dowiaduję się, czym była dla ojca okupacja. Wychował się w rodzinie zasymilowanych Żydów, nie znał jidysz ani hebrajskiego. To, że nie dla wszystkich był Polakiem, zrozumiał po wkroczeniu Niemców. Ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem, co najmniej raz groziło mu rozstrzelanie. Nigdy ze mną o tym okresie życia nie rozmawiał i wcale mu się nie dziwię.

Byliście kiedyś razem we Lwowie?

- On nie pogodził się z utratą tego miasta, choć nie w tym sensie, żeby domagać się rewizji granic. Ale po wojnie nigdy już do Lwowa nie pojechał.

W PRL-u kolejni włodarze lubili robić z pisarzy swoich "podopiecznych". Pana ojciec też był namawiany do takiej współpracy?

- Nie sądzę, aby takie propozycje padały wprost. Ale kiedy ekipa Edwarda Gierka doszła do władzy, chyba chciano ojca jakoś obłaskawić. Nic z tego nie wyszło. Zupełnie niedawno dowiedziałem się, że po podpisaniu przez niego jednego z listów protestacyjnych - chyba w 1976 roku przeciwko zmianom w konstytucji - zaczęto go inwigilować jako wroga socjalizmu. Tej szczytnej akcji nadano kryptonim "Astronauta".

W 1983 r. wyemigrowaliście najpierw do Berlina Zachodniego, a potem do Wiednia. Lem bał się represji?

- Wprowadzenie stanu wojennego odcięło ojca od zachodniej prasy, czasopism naukowych, zagranicznych wydawców. Odżyły w nim też traumy wojenne. Już podczas czystki antysemickiej w 1968 roku zastanawiał się nad wyjazdem. Zdaje się, że plany te pokrzyżowało moje przyjście na świat. Po 1982 roku obawiał się, że państwo będzie go szantażowało pośrednio, przez syna.

Znalazł się pan w obcym mieście i został zapisany do szkoły z wykładowym angielskim bez dobrej znajomości języka. Było ciężko?

- Z perspektywy czasu myślę, że odnalazłem się tam nieźle, bo nie straciłem roku. Amerykańska szkoła była świetna, ale Austria dość ksenofobiczna. Wolałbym tego doświadczenia nie powtarzać.

Jak ojciec czuł się w roli emigranta?

- Fatalnie. Wyznał kiedyś, że rozważał samobójstwo w fontannie przed pałacem Schönbrunn, bo mieszkaliśmy niedaleko. Odstąpił od tego pomysłu, stwierdziwszy, że wyglądałoby to nieestetycznie. Bywały okresy, kiedy chodził po domu w szlafroku, uznając, że ubieranie się nie ma sensu. Trochę jak ten lejtnant u Mrożka, który zastrzelił się przy wkładaniu oficerek i zostawił list pożegnalny: "Odechciało się wkładać i zdejmować". Krótko mówiąc, z powodu sytuacji w Polsce ojciec był w głębokiej depresji.

Stanisław Lem powtarzał, że nigdy do Polski nie wróci. Czemu zmienił zdanie?

- Nie tyle je zmienił, ile zmieniła się Polska. O niewracaniu mówił za Jaruzelskiego i Kiszczaka. Wrócił, kiedy na horyzoncie pojawili się Mazowiecki z Geremkiem. Upraszczam to, bo rodzice wrócili jeszcze przed wyborami w 1989 roku, ale zmiana wisiała już w powietrzu.

W Austrii uczęszczał pan na zajęcia w szkole pisania prowadzonej przez Jonathana Carrolla. Myślał pan wtedy o tym, żeby pójść w ślady ojca?

- Nigdy nie miałem takich ambicji, a późniejsza historia z pracą maturalną nauczyła mnie, że mając ojca zaglądającego przez ramię, bezpieczniej jest trzymać się od pisania z daleka. Carroll był popularnym nauczycielem i uroczym człowiekiem. Czy któryś z jego wychowanków został pisarzem? Nie wiem, ale obecność na jego zajęciach to na pewno nie był czas zmarnowany.

Potem na Uniwersytecie Wiedeńskim studiował pan fizykę i matematykę.

- W szkole średniej postawiłem na te dyscypliny, bo mogłem w nich konkurować z innymi bez biegłej znajomości angielskiego i niemieckiego. Choć głównym powodem było chyba to, że miałem bardzo sympatycznego nauczyciela fizyki. A potem, kiedy opanowałem angielski i niemiecki, okazało się, że jestem na najlepszej drodze, żeby zostać fizykiem lub matematykiem.

Kontynuował pan studia na Princeton University. Ojciec nalegał, żeby po zrobieniu dyplomu został pan w Stanach. Czemu tak mu na tym zależało?

- Był żal do mnie o powrót do Polski, bo miałem zostać naukowcem w Ameryce. To, że niektórzy rodzice pragną spełniać swoje ambicje za pośrednictwem dzieci, nie jest niczym nowym. Jednak zastanawiało mnie zawsze, dlaczego należał do nich mój ojciec: jego matka przez całe życie ciosała mu kołki na głowie, że nie został, jak pan Bóg przykazał, lekarzem, tylko że coś tam sobie pisze.

A co pana ojciec sądził o ekranizacjach swoich książek?

- Jedyną, którą przyjął bez zastrzeżeń, był "Przekładaniec" Andrzeja Wajdy. Z Andriejem Tarkowskim spierał się o "Solaris", nie bez pewnej racji utrzymując, że Rosjanin nakręcił "Zbrodnię i karę" w kosmosie. Nie wykluczam, że mogłyby mu się spodobać pierwsze odcinki niemieckiego serialu opartego na "Dziennikach gwiazdowych", ale produkcja ta powstała już po jego śmierci.

Oglądał filmy science-fiction?

- Chyba w 1978 r. jako dziesięciolatek zaciągnąłem ojca do kina na "Gwiezdne wojny". Byłem oczarowany, on nie bardzo, ale, obiektywnie rzecz biorąc, filmy science-fiction to przeważnie szmira. Wprawdzie ojciec wszelkie produkcje filmowe postrzegał jako rozrywkę lżejszego kalibru niż literatura, cenił jednak Bergmana i Buñuela - tego ostatniego za "logikę snu" i subtelne poczucie humoru.

Lem był futurystą, przewidział wiele zjawisk. Jak odnajdywał się w świecie, w którym wiele z jego wariackich pomysłów się urzeczywistniło?

- To prawda, że wiele prognoz ojca się spełniło, technologicznych i społecznych - niestety też. Mówię "niestety", bo ojciec był pesymistą i wieszczył rzeczy raczej przykre, często dla osłody okraszone humorem. To naprawdę dziwne, że ludzkość, jeśli tylko może wybrać gorszy wariant swojej przyszłości, przeważnie konsekwentnie z tego korzysta. Myślę, że teraz ojciec niepokoiłby się sytuacją międzynarodową i duchem lat 30., który od kilku lat straszy w Europie i na całym świecie. Ale przede wszystkim martwiłby się Polską, widząc jak okienko wolności i wszelakich swobód dane nam przez wielką historię zaczyna się powoli zamykać, do czego się sami zresztą walnie przyczyniamy.

------

Tomasz Lem - urodzony w 1968 r. w Krakowie, gdzie wciąż mieszka. Studiował fizykę i matematykę na Uniwersytecie Wiedeńskim. Absolwent fizyki na Princeton University. Jest tłumaczem, ma córkę Anię.

Iga Nyc

PANI 11/2016


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy