Reklama

Dialog mistrzów: Gabriel García Márquez i Mario Vargas Llosa

Dwaj młodzi pisarze, dziś niekwestionowani giganci literatury: Gabriel García Márquez oraz Mario Vargas Llosa spotkali się w Limie 5 i 7 września 1967 roku. Przez kilka dekad zapis ich rozmowy krążył w nieoficjalnej formie i czekał na wydanie. W tym czasie obaj pisarze zdążyli zostać przyjaciółmi i osiągnęli światową sławę. Ich przyjaźń nie przetrwała, oddani sobie przyjaciele zerwali znajomość. Dzisiaj możemy przeczytać zapis tamtej rozmowy - we właśnie wydanej w Polsce książce "Dwie samotności. Dialog mistrzów".

W 1967 roku Gabriel García Márquez wydał właśnie w Buenos Aires powieść "Sto lat samotności", dziś uznawaną za jedno z najsłynniejszych dzieł XX wieku. Z kolei Mario Vargas Llosa został laureatem prestiżowej nagrody im. Rómulo Gallegosa za książkę "Zielony dom. Spotkali się w Limie po kilkunastu miesiącach prowadzenia intensywnej korespondencji i wspólnym udziale w dwutygodniowej konferencji naukowej.

W kilkugodzinnej rozmowie poruszyli tematy ludzkiej samotności, roli powieściopisarza w społeczeństwie, genezy, prawdy i fantazji w "Stu latach samotności". Snując rozważania o kondycji powieści w Ameryce Łacińskiej, zastanawiali się nad istotą tak zwanego boomu latynoamerykańskiego w literaturze, zjawiska, które wybuchło w owym czasie, stając się symbolem przebojowej tożsamości kontynentu.

Reklama

Przeczytaj fragment tej rozmowy:

Mario Vargas Llosa: Coś, co mnie zaskoczyło w twoich książkach, to fakt, że niemal wszyscy bohaterowie Stu lat samotności noszą te same imiona i że te imiona się powtarzają. Mężczyźni nazywają się José Arcadio lub Aureliano, a kobiety - Urszula. Czemu? Taki był plan czy samo tak wyszło?

Gabriel García Márquez: A jest tutaj ktoś, kto nie nosi imienia po własnym ojcu?

MVL: Ale ja mówię o tym dlatego, że przeżyłem niemałe zaskoczenie, gdy mnie przedstawiłeś swojemu młodszemu bratu. Nosi takie samo imię jak ty - Gabriel...

GGM: Widzisz, tu chodzi po prostu o to, że ja byłem najstarszy spośród dwanaściorga rodzeństwa, wyjechałem w wieku dwunastu lat i wróciłem dopiero jako student. W tym czasie urodził się mój brat, a mama stwierdziła: "No cóż, pierwszego Gabriela już z nami nie ma, ale ja chcę mieć jakiegoś Gabriela w domu". Uważam, że naszą powinnością jest zaakceptować rzeczy tak, jak je postrzegamy, nie starać się ich tłumaczyć. Mógł­bym tu nieskończenie długo wyjaśniać wszystkie te kwestie, które w Stu latach samotności wydają się tajemnicze i niezwykłe, tymczasem zawsze mają one swoje wyjaśnienie w najzwyczajniejszych realiach - choćby właśnie to, że mój najmłodszy brat też zwie się Gabriel.

MVL: W takim razie mamy ustalone dwa elementy stanowiące fundament pracy pisarza: osobiste przeżycia i podstawy kulturowe, czyli lektury. Ale w twoich książkach, obok olbrzymiej fantazji, nieprzebranej wyobraźni i opanowania warsztatu pisarskiego, jest jeszcze coś, co wywarło na mnie ogromne wrażenie: fakt, że prócz tych realiów nieco wizjonerskich, prócz codziennych realiów rodzinnych, o których mowa w Stu latach..., są tam również realia historyczne i społeczne. Innymi słowy, wojny pułkownika Aureliana Buendíi w jakiś sposób przedstawiają lub trawestują pewien okres kolumbijskiej historii. I nie chodzi tu o świat całkowicie wyimaginowany, ale o odniesienia do bardzo konkretnych realiów.

Macondo to miasteczko, w którym dzieją się owe rzeczy niezwykłe, to również miasteczko, w którym czytelnik rozpoznaje znaną mu swoistą latynoamerykańską problematykę. Macondo to miasteczko, gdzie znajdują się plantacje bananów, które przyciągają najpierw awanturników, a potem zagraniczną kompanię. W jednym z rozdziałów opisałeś, moim zdaniem po mistrzowsku, problem eksploatacji kolonialnej w Ameryce Łacińskiej. Byłby to nowy element twojego utworu. Chciałbym, żebyś nam to jakoś wyjaśnił.

GGM: Historia kompanii bananowych jest całkowicie prawdziwa. Problem w tym, że istnieje pewne rzadkie zjawisko w latynoamerykańskich realiach, a nawet w przypadkach takich jak owe kompanie, tak bolesnych, tak trudnych, że aż mają tendencję do przekształcania się w coś nierealnego. Wraz z kompanią bananową zaczęli przybywać do miasteczka ludzie z całego świata i doszło do zjawiska niezwykłego: w tej niewielkiej mieścinie na atlantyckim wybrzeżu Kolumbii w pewnym momencie mówiono wszystkimi językami. Ludzie nie rozumieli się między sobą; ale panował tam taki dobrobyt - albo raczej to, co za dobrobyt uważano - że zapalano banknoty, tańcząc cumbię*. Cumbię tańczy się z zapaloną świeczką, a tu zwykli wieśniacy i robotnicy z plantacji bananowych zamiast świeczek zapalali banknoty, bo w konsekwencji doszło do tego, że wieśniak z kompanii zarabiał na przykład dwieście pesos na miesiąc, a burmistrz i sędzia miejski - sześćdziesiąt. W tej sytuacji nie było władzy rzeczywistej, bo władzę dawało się kupić: kompania bananowa, już przy najmniejszym napiwku, przy byle łapówce wsuniętej do ręki, stawała się panem sprawiedliwości i organów władzy w ogóle.

Z czasem wszyscy, cała zbiorowość, zaczęli zdawać sobie z tego sprawę. Robotnicy dopraszali się rzeczy podstawowych, bo usługi medyczne sprowadzały się do serwowania niebieskich pigułek każdemu, kto przychodził z jakąś dolegliwością. Ustawiano wszystkich w szeregu i pielęgniarka każdemu kładła na język niebieską pigułkę. Nie mów mi, że nie ma potężnej dawki poezji w niebieskiej pigułce... Stało się to czymś tak powszechnym i tak normalnym, że dzieciaki ustawiały się w kolejce przed przychodnią, dostawały niebieskie pigułki, po czym wypluwały je i zabierały ze sobą, żeby ich używać jako żetonów do gry w loteryjkę. W pewnym momencie z tego właśnie powodu domagano się poprawy usług medycznych, zbudowania latryn w osiedlach dla robotników, bo jedyne, czym dysponowali, to przenośny klozet, jeden na pięćdziesiąt osób, wymieniany na Boże Narodzenie...

Mało tego: frachtowce kompanii bananowej docierały do Santa Marta, zabierały ładunek bananów i wiozły go do Nowego Orleanu, po czym wracały puste. A że kompania nie wiedziała, jak opłacać te powrotne rejsy, wpadła na prosty pomysł: transportowano towary dla sklepików kompanii po to, żeby nie musieć wypłacać robotnikom pieniędzy, za to wręczano im czeki, które mogli wymieniać na produkty w kompanijnych sklepikach. Czyli: dostawali bony i mogli kupować tylko w sklepikach kompanii bananowej, w których sprzedawano jedynie to, co dostarczały frachtowce kompanii. Robotnicy domagali się zapłaty w pieniądzach, a nie w bonach do wykorzystania w sklepikach. Zorganizowali więc strajk i doprowadzili do paraliżu, a rząd, zamiast sprawę załatwić, wysłał wojsko. Zebrano wszystkich na stacji kolejowej, gdyż spodziewano się, że przyjedzie jakiś minister, żeby załagodzić konflikt, po czym wojsko otoczyło robotników i dało im pięć minut na wycofanie się. Nikt się nie wycofał i doszło do masakry.

Chcę tutaj powiedzieć, że tę historię opisaną w książce poznałem dziesięć lat po fakcie, ale kiedy rozmawiałem o niej z ludźmi, jedni twierdzili, że było tak, a drudzy, że całkiem inaczej. Jedni mówili: "Byłem tam i nic nie wiem o ofiarach, ludzie się rozeszli w spokoju i absolutnie nic się nie stało". A inni, że owszem, były ofiary, sami je widzieli, komuś zabito wujka - i uparcie się tego trzymali. Problem w tym, że w Ameryce Łacińskiej na mocy dekretu zapomina się o wydarzeniu kosztującym życie trzech tysięcy ludzi... To, co brzmi fantastycznie, zostało wydobyte z najzwyklejszej codziennej rzeczywistości. (...)

MVL: W takim razie mamy już pewną wizję materiału, na którym pracowałeś, materiału, z którego korzysta pisarz: przeżycia osobiste, podstawy kulturowe, fakty historyczne, fakty społeczne. Największym problemem jest przekształcenie całej tej materii, wszystkich tych ingrediencji - w literaturę... Przepuszczenie ich przez język i przekształcenie w rzeczywistość wyobrażoną.

GGM: To problem czysto warsztatowy.

MVL: Więc dobrze, chciałbym, żebyśmy porozmawiali przez chwilę o problemach warsztatowych, językowych, o technikach, jakie musiałeś...

GGM: Widzisz, ja zacząłem pisać Sto lat samotności, mając szesnaście lat...

MVL: Wobec tego może lepiej porozmawiajmy o twoich poprzednich książkach. Zacznijmy od tej pierwszej.

GGM: Rzecz w tym, że przecież tą pierwszą było właśnie Sto lat samotności... Zacząłem ją pisać i nagle zorientowałem się, że to zbyt obszerny "pakiet". Chciałem sobie usiąść i zacząć pisać dokładnie to samo, co potem napisałem.(...)

MVL: Ale czy kiedy miałeś lat siedemnaście i już miałeś zamiar napisać tę właśnie książkę, czułeś się pisarzem? Kimś, kto poświęci się wyłącznie pisaniu? Czułeś, że literatura będzie twoim przeznaczeniem?

GGM: No cóż, wydarzyło się coś, co - dopiero teraz to sobie uświadamiam - zaważyło na mojej decyzji o zostaniu pisarzem. My - to znaczy moja rodzina i wszyscy - wywodzimy się z miasteczka Aracataca, gdzie mieszkałem, mając lat osiem czy dziesięć. Przenieśliśmy się potem gdzie indziej, a kiedy miałem lat piętnaście, spotkałem się z matką, która właśnie wybierała się do Aracataki, by sprzedać dom, o którym wcześniej mówiliśmy, ten z duchami zmarłych w pustych pokojach. Wtedy ja odruchowo jej zaproponowałem: "Pojadę z tobą". I przyjechaliśmy do Aracataki, i zorientowałem się, że wszystko tam wygląda dokładnie tak samo, tyle że jest jakby nieco przeobrażone, mówiąc poetycko. To znaczy: patrząc przez okna, miałem przed oczami dobrze znane widoki - tylko że te ulice, które w naszej wyobraźni pozostały szerokie, nagle stały się wąskie i nie tak długie, jak w naszej pamięci; domy były identyczne, lecz spróchniałe od upływu czasu i z nędzy, wewnątrz widzieliśmy te same meble, ale przecież o piętnaście lat starsze.

Miasteczko stało zakurzone i rozgrzane upałem, było południe, kurz wciskał się do płuc. Tam bywa tak gorąco, że gdy budowano zbiornik na wodę, trzeba było pracować nocą, bo w dzień nie dało się wziąć do ręki narzędzi, tak były nagrzane. Więc chodziliśmy z matką po ulicach, jakbyśmy zwiedzali miasto widmo; nigdzie żywego ducha. Byłem absolutnie przekonany, że matka przeżywa dokładnie to samo co ja, widząc, jak czas obszedł się z tym miasteczkiem. I doszliśmy do sklepiku na rogu, w którym siedziała jakaś kobieta i szyła. Matka weszła, podeszła do kobiety i odezwała się: "Jak się masz, moja kochana?". Tamta podniosła wzrok, uścis­kały się i przez pół godziny razem płakały. Żadna nie odezwała się słowem, tylko razem płakały przez całe trzydzieści minut. A mnie wtedy przyszła do głowy myśl, żeby opisać tę historię, której byłem naocznym świadkiem.

MVL: Ile miałeś wtedy lat?

GGM: Wówczas piętnaście. Mając siedemnaście, zasiadłem do pisania i zorientowałem się, że nie potrafię, że brakuje mi warsztatu. Historię miałem ułożoną w głowie w całości. Musiałem jednak napisać przedtem cztery inne utwory, żeby nauczyć się, jak napisać Sto lat samotności. Dlatego twierdzę z całym przekonaniem, że najważniejsze i najtrudniejsze to nauczyć się pisać. Uważam, że kryje się jakiś sekret w tym, a może to cecha wrodzona, że jeden zostanie pisarzem, a drugi stenografem. Człowiek uczy się, czytając, pracując, a przede wszystkim wiedząc jedno: pisanie to powołanie wykluczające wszystko inne, reszta jest drugorzędna; jedyne, czego się pragnie - to pisać.

Fragment książki "Dwie samotności. Dialog mistrzów" Garcíi Marqueza i Vargasa Llosy w tłumaczeniu Agnieszki Rurarz. Wydawnictwo: MUZA. Premiera: 21 kwietnia.

Skróty pochodzą od redakcji.

*1 Cumbia - kolumbijski taniec i muzyka folklorystyczna

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy