Reklama

Kto cię dobrze zbada?

Jak sprawdzić, czy jesteśmy zdrowi? Zwykle robimy badania: moczu, krwi, USG. jednak niektórzy uważają, że nie wszystko w nich widać. Gabinety medycyny niekonwencjonalnej proponują biorezonans, badanie żywej kropli krwi, oglądanie języka. Czy takie metody naprawdę wykrywają utajone choroby? Postanowiłam przekonać się na własnej skórze.

Lekarze nie mają dla nas czasu, są niecierpliwi, w pośpiechu stawiają mylne diagnozy. Wiele osób tak myśli, chętnie więc korzystamy z usług gabinetów, które zajmują się medycyną niekonwencjonalną. Na forach internetowych czytamy: "długo nic mi nie pomagało, dopiero biorezonans mnie wyleczył", "lekarze przez lata nie umieli zdiagnozować mojej choroby, a pani od medycyny chińskiej od razu wiedziała, co mi jest". Przyznaję, mam do takich historii sceptyczne podejście. Ufam medycynie akademickiej: wiedzy lekarzy, badaniom naukowym. Ale skoro tyle osób zachwala alternatywne terapie, może  coś w nich jest?

Reklama

Postanawiam przeprowadzić eksperyment: przebadam się u kilku specjalistów medycyny niekonwencjonalnej i "normalnie", u lekarza. Na koniec porównam wszystkie diagnozy. Co się okaże?

Badanie pierwsze: Biorezonans

Umawiam się na niego w klinice medycyny estetycznej, w której przyjmuje także naturopatka, czyli specjalistka od medycyny naturalnej. Badanie jest błyskawiczne. Dostaję do ręki elektrodę (drugą mam przylepioną do pleców). Metalowa pałeczka jest podłączona kablem do niewielkiego urządzenia, a ono do komputera.

Jak to działa? Naturopatka tłumaczy, że przez organizm człowieka, wszystkie narządy i tkanki, przepływają nieustannie mikroprądy. Gdy coś  nie funkcjonuje, jak powinno, bieg prądu minimalnie się zmienia, a biorezonans analizuje, co to oznacza. 

Już po minucie otrzymuję 50-stronicowy raport na temat stanu zdrowia całego mojego organizmu: od układu krążenia po wzrok. W kilku miejscach wyniki wykazują odchylenia od normy. Biorezonans rozpoznaje u mnie nieprawidłowe ciśnienie, niską elastyczność naczyń krwionośnych, słabą perystaltykę jelita grubego, podwyższoną produkcję żółci, przeciwciała pasożytów, kamienie cholesterolowe, osłabiony indeks pamięci, zmęczenie oczu, niski poziom cynku, krzemu, witaminy C, tryptofanu i kwasu arachidonowego, za to wysokie stężenie ołowiu, rtęci i arsenu.

Dokument zawiera zalecenia co do diety i suplementacji - ma być konieczna, bo "w żywności jest coraz mniej witamin i minerałów". Jak na krótkie badanie wnioski bogate. Na końcu raportu jest jednak zastrzeżenie: "Wyniki testu są jedynie orientacyjne i nie stanowią końcowej diagnozy".

Płacę 350 złotych.

Badanie drugie: tradycyjna medycyna chińska (tcm)

Wyszukuję w internecie gabinet należący do oficjalnego stowarzyszenia, w którym przyjmuje dyplomowana lekarka, z pochodzenia Chinka. Rozmawiamy po angielsku (można skorzystać z pomocy tłumacza). Pyta mnie o problemy ze zdrowiem, narażenie na stres. Potem ogląda język i bada puls. 

Obie rzeczy robi jednak nieco inaczej niż "zwykli" medycy. Lekarz akademicki  po wyglądzie języka rozpoznaje takie problemy jak infekcja górnych dróg oddechowych czy pleśniawki. Specjalista medycyny chińskiej "widzi" na nim kondycję całego organizmu. Lekarz mierząc puls, określa po prostu tętno. Specjalista TCM ocenia w ten sposób ogólny stan zdrowia.

Diagnoza, którą dostaję od Chinki, składa się z trzech punktów: blood stasis (z ang. zastój krwi), toxic heat (toksyczne ciepło) i low immunity (niska odporność). Rozumiem tylko trzeci punkt.

Gdy pytam o dwa pierwsze, specjalistka odpowiada, że na razie rozpoznanie jest ogólne: chodzi o problem z układem krążenia oraz toksynami, przy czym medycyna chińska nie precyzuje, o jakie toksyny chodzi. Mogą to być wirusy, bakterie, pasożyty, metale ciężkie. Na razie mam przez tydzień pić specjalnie dobraną dla mnie mieszankę ziół, a potem zgłosić się na kolejną konsultację.

Koszt jednej to 150 zł, a cena tygodniowej kuracji ziołami - 234 zł. Prawdopodobnie potrzebne będą też zabiegi akupunktury (seria dziesięciu to 1500 zł).

Spotkanie trwa 10 minut. Jestem zdziwiona, że tak krótko. Wcześniej słyszałam, że specjaliści medycyny chińskiej poświęcają pacjentom więcej czasu niż lekarze. Zadają szczegółowe pytania nie tylko o zdrowie, ale też o życie osobiste, zawodowe. Po to, żeby dowiedzieć się o człowieku jak najwięcej i odkryć przyczyny dolegliwości, a nie tylko zwalczać objawy choroby (jak ma to robić medycyna Zachodu).

Badanie trzecie: żywa kropla krwi

Umawiam się na nie w gabinecie, w którym  - o dziwo! - przyjmuje lekarka ze specjalizacją z interny i kardiologii. Nakłuwa opuszkę palca igłą, pobiera kroplę krwi i umieszcza ją na szkiełku, które wkłada pod mikroskop. Na monitorze wspólnie oglądamy obraz w 400-krotnym powiększeniu. Widzę mnóstwo czerwonych kropeczek z ciemniejszymi obwódkami. To krwinki. Między nimi pojawiają się pojedyncze żółte plamki. Co to?

- Białko świadczące  o obecności pasożytów  w organizmie - odpowiada lekarka. A to coś przypominające drzazgę?

- To kryształki kwasu moczowego, oznaka zakwaszenia - mówi specjalistka.

Są też czarne plamki, czyli metale ciężkie. I jeszcze inne o nieregularnym kształcie - mają to być grzyby. Obraz staje się coraz mniej wyraźny, bo kropla krwi jest "żywa" tylko około 20 minut.

Konsultacja z badaniem kosztuje 200 zł. Lekarka zaleca mi jeszcze dwa dodatkowe testy przy użyciu biorezonansu: na pasożyty (160 zł) i pięciu elementów (ma wykrywać "najbardziej osłabione obszary ciała", 120 zł). Do tego przepisuje suplementy: olejek z oregano (28 zł) i chlorellę (60 zł/ 440 tabl.). Zapowiada też, że prawdopodobnie będzie potrzebna seria kuracji biorezonansem, a takie zabiegi są droższe niż diagnostyczne. Dodatkowe testy mam zrobić na miejscu, suplementy kupić w recepcji.

Badanie czwarte: konsultacja u "zwykłego" lekarza

Z wynikami wszystkich trzech badań wybieram się do lekarki internistki w przychodni, która należy do znanej sieci medycznej (mam w niej abonament, kosztuje 79 zł miesięcznie za dwoje dorosłych i dwoje dzieci, połowę dopłaca pracodawca). Przyznaję, że chciałabym sprawdzić diagnozy, które postawiono  mi w gabinetach medycyny niekonwencjonalnej. Lekarka nie jest zdziwiona.

Mówi, że ostatnio dużo osób robi sobie podobne testy, część przychodzi porównać wyniki ze standardowymi badaniami. Czy diagnozy się potwierdzają?

- Bardzo rzadko - odpowiada i bez mrugnięcia okiem wypisuje mi skierowanie na potrzebne testy (nie muszę za nie dodatkowo płacić, obejmuje je abonament). Niektóre "diagnozy" specjalistka obala jednak od razu, nie czekając na wyniki zleconych przez siebie badań. Pyta mnie:

- Czy często się pani przeziębia? Odpowiadam, że nie, może raz w roku. 

- To gdzie tu niska odporność?! - kwituje lekarka.

Kwestię rzekomej obecności grzybów we krwi wyjaśnia tak: - Musiałaby mieć pani ogólnoustrojową grzybicę. A ta może występować tylko u osób z ekstremalnie obniżoną odpornością, np. chorych na AIDS lub pacjentów po chemioterapii. Owszem, możliwe - i wcale nierzadkie - są miejscowe grzybice: pochwy czy układu pokarmowego, ale to lokalne zakażenia, przy których grzyby nie przedostają się do krwi. 

Specjalistka twierdzi też, że niemożliwe, bym miała "niską elastyczność naczyń krwionośnych".

- Taki problem dotyczy jedynie osób w starszym wieku, z zaawansowaną miażdżycą - tłumaczy lekarka.  Pozostałe "diagnozy" mamy omówić po tym, jak odbiorę wyniki badań. 

Czekanie na wyniki

Większość jest dostępna w internecie jeszcze tego samego dnia wieczorem. Zanim skonsultuję się z lekarką, próbuję analizować wyniki sama (kto tego nie robi!). Wszystkie wydają się prawidłowe. Na resztę testów muszę poczekać kilka dni - chodzi o poziom cynku, metali ciężkich i obecność pasożytów.

Analizuje się je nieco dłużej. Tymi "pasożytami" trochę się stresuję. Lekarka uspokajała mnie, że zakażenia u dorosłych są rzadkie. Osoby, które prowadzą higieniczny tryb życia (myją ręce, owoce i warzywa, pracują w ogrodzie w rękawicach, nie jedzą surowego mięsa), mają znikome ryzyko.

Jednak powiedziała też, że pasożyty zdarzają się u dzieci, a ja mam synka w przedszkolu, w którym ostatnio podobno "pojawiły się owsiki".  Nie zdziwiłabym się też, gdyby badania wykazały u mnie obecność metali ciężkich. W końcu mieszkam  w Warszawie i jest środek zimy, czyli apogeum smogu.

Ostateczna konfrontacja

Po dziesięciu dniach, gdy w końcu mam komplet zrobionych badań, ponownie spotykam się z lekarką. Zlecone przez nią testy nie potwierdziły żadnej z diagnoz postawionych przez specjalistów od "medycyny" alternatywnej. Nie mam pasożytów, grzybów ani zatrucia metalami ciężkimi.  Co za ulga!

- Może jednak powinnam przebadać dzieci pod kątem pasożytów albo profilaktycznie je odrobaczyć? - pytam lekarkę.

- Specjaliści tego nie zalecają - odpowiada. - Leki stosowane podczas kuracji przeciwpasożytniczej mają negatywny wpływ na cały organizm. Dlatego przeprowadza się ją tylko wtedy, gdy badania potwierdzą obecność pasożytów. Kiedy warto zrobić taki test?

- Tylko w przypadku, gdy ktoś ma dolegliwości ze strony układu pokarmowego: nudności, biegunki - mówi lekarka. - Można też wykonać badanie po powrocie z podróży w rejony o niskim standardzie higieny. Ale jedyna wiarygodna i sprawdzona metoda to badanie próbek kału, nie krwi. 

- A skoro już kupiłam te chińskie zioła, to może będę je pić, chyba mi nie zaszkodzą? - zastanawiam się na głos. 

- Lepiej nie - radzi lekarka. - Takie preparaty często zawierają odmiany ziół, których nie metabolizuje nasz układ pokarmowy. Mogą nawet uszkodzić wątrobę. Co więcej, zdarzają się preparaty nieprzebadane, bez potrzebnych certyfikatów. Podczas wyrywkowych kontroli nieraz wykrywano w nich groźne dla zdrowia zanieczyszczenia, np. rtęcią, ołowiem, a nawet narkotykami.

Podsumowanie

Niektóre badania niekonwencjonalne były zadziwiająco szczegółowe i sprawiały wrażenie nowoczesnych (biorezonans, badanie żywej kropli krwi), inne - bardzo ogólne i owiane aurą tajemnicy (medycyna chińska). Mój eksperyment potwierdził to, co o alternatywnych metodach mówią lekarze: że nie są wiarygodne. 

Oficjalne instytucje zdrowotne, jak Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), jednoznacznie krytykują biorezonans i badanie żywej kropli krwi. 

Tradycyjna medycyna chińska to trochę inny przypadek. Medycyna akademicka akceptuje niektóre wywodzące się z niej terapie, jak akupunktura (w określonych przypadkach, których listę można znaleźć na stronie www.who.int). Z drugiej strony coraz częściej pojawiają się głosy, że poparcie zachodniej medycyny dla TCM to bardziej przejaw dobrej woli i otwartości niż wiara w jej skuteczność. Mocnych dowodów naukowych nadal brak.

Osoby uprzedzone do lekarzy i koncernów farmaceutycznych często oskarżają zachodnią medycynę o komercję i chęć zysku, które stawiane  są ponad dobro pacjenta. Najwyższe rachunki za swoje usługi wystawili mi specjaliści "medycyny" niekonwencjonalnej.

Najtańsza okazała się konsultacja u "zwykłego" lekarza. Internistka, z którą rozmawiałam, stwierdziła z goryczą: - Ludzie wydają pieniądze na znachorów, ale mają pretensję, że muszą dopłacić choćby złotówkę za refundowany lek. 

Gdy porównałam moje alternatywne diagnozy z tym, co piszą inni w internecie, okazało się, że u wielu osób są podobne. Zwykle upatrują źródła problemów w pasożytach, metalach ciężkich i zagrzybieniu organizmu. A to dziś modne tematy. Nasuwa się pytanie, czy "specjaliści", którzy je stawiają, nie wykorzystują naszych lęków?

Małgorzata Nawrocka-Wudarczyk

Twój STYL 1/2019


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama