Reklama

Michał Żebrowski: Chłopaki też płaczą

Chciał mieć teatr i od sześciu lat jest jego dyrektorem. Marzył o rodzinie i proszę: ma piękną żonę i jest ojcem dwóch chłopaków. Czy jego życie to tylko sukcesy? Nie. Ze skruchą przyznaje, że ma za sobą grzechy bon vivanta, a nawet utracjusza. Dziś jest w drugiej, lepszej połowie życia. Michała Żebrowskiego wcale nie stresuje to, że teoretycznie ma już... z górki.

Co dyscyplinuje mężczyznę?

Michał Żebrowski: - W moim przypadku łysienie plackowate i siwienie. Serio.

To jest bolesne?

- Bywa bolesne, momentami. Pamiętam, jak jeszcze w dobie kawalerskich szaleństw pojechałem na imprezę na Hel. Beznadziejnie to szło, wieczór się nie układał. Miałem wtedy trzydzieści parę lat. Poszedłem - o dziwo! - spokojnie spać, rano wstałem, spojrzałem w lustro i coś mi nie pasowało. Co ja jestem taki przygnębiony? Przyjechałem, by się wyszumieć, a nic mi się nie podoba. Spojrzałem na siebie jeszcze raz i pomyślałem: aha, już wiem! Po prostu miałem mordę starego faceta. A za sobą parę lat ciągłej imprezy i ciężkiej roboty. Grałem po cztery przedstawienia w ciągu dwóch dni w całej Polsce. Chciałem wypełnić kawalerską samotność nie tylko życiem kolorowego ptaka i utracjusza, ale również pracą. Żeby być niezależnym. To odbiło się w lustrze. Widok tej twarzy rzeczywiście na mnie podziałał.

Reklama

Spotykam pana dziesięć lat później w świetnej kondycji. Stabilizacja odmładza?

- Kiedy ma się małe dzieci, trzeba być w formie. Niedawno zapytałem: "Synku, może dziś odpuścilibyśmy grę w piłkę?". I usłyszałem: "Nie! Będziemy grać! I to codziennie!". Sama pani rozumie...

Pan jeszcze trenuje boks?

- Staram się, ale to nie są regularne zajęcia. Kiedyś boksowałem więcej i lepiej. Teraz, kiedy przychodzę do mojego klubu, słyszę: "O, Michał, no, nareszcie, spóźniłeś się". Pytam: "Dlaczego? Z nikim się przecież nie umawiałem". A trener na to: "Była tu taka pani przed chwilą, minęliście się". Dopytuję, jaka pani. "A taka cała na biało, stała w kącie z kosą w ręku i pytała, gdzie Michał". Bokserski żart. Trenerzy traktują moje wysiłki z przymrużeniem oka, ale znajduję tam życzliwych kolegów. Oni zresztą często odwiedzają nasz teatr. Pozwalam sobie zapraszać sportowców, niekiedy nawet mistrzów świata. Przychodzi Krzysztof Głowacki, Diablo Włodarczyk, Fiodor Łapin, Paweł Skrzecz. Lubię środowisko bokserów. Szanuję ich.

Dlaczego w epoce mody na bieganie i triatlon pan wybrał boksowanie?

- Dlatego, że jest to kontynuacja moich tęsknot z dzieciństwa. Byłem tzw. wychuchanym dzieckiem z rodziny lekarskiej, z Krakowskiego Przedmieścia. Ale wychowywałem się z kolegami, którzy sprawy podwórkowe rozwiązywali po męsku. Miałem kompleks, bo traktowali mnie na zasadzie: a, to ten, który lubi pogadać, zamiast przywalić. Chciałem umieć i to, i to. Starałem się. W końcu byłem w bandzie tym, który rozpoczynał "dym". A chłopaki wyskakiwali zza krzaków i pomagali, kiedy już wyłem z bólu.

- To są najwspanialsze wspomnienia - Krakowskie Przedmieście, Stare Miasto, ulica Kozia, mecze na podwórkach, zabawa w wojnę w klatkach schodowych. Wszędzie jeździło się rowerem. Uśmiecham się na wspomnienie tych przygód, które dziś wydają się jak z innego świata. Bo jeżeli powiem, że w dzieciństwie szczytem szczęścia było dla nas znaleźć w śmietniku hotelu Victoria puszkę po fancie albo pepsi czy opakowanie po papierosach Dunhill i ustawienie sobie tego jako trofeum na półce, kto w to uwierzy? Ale taka była prawda. Pamiętam, miałem gigantyczną kolekcję puszek po zagranicznym piwie. Kiedy przekroczyłem liczbę 60, poczułem się, jakbym był co najmniej kolekcjonerem luksusowych samochodów.

Próbuję wyobrazić sobie chłopca nurkującego w śmietniku, bawiącego się w "Czterech pancernych" i nie pasuje mi do tego obraz prymusa recytującego wiersze. A podobno pan recytował na akademiach?

- A tak. Gdy miałem trzy lata, ciocia, która skończyła szkołę teatralną, orzekła: "On? Do cyrku albo do teatru". A ja kojarzyłem aktorstwo ze wstydem. Moje występy wzbudzały aplauz, dostawałem nagrody na konkursach, ale to było nieprawdopodobnie stresujące - miłość i udręka. W podwórkowym środowisku byłem jedynym, który tego próbował. Aktorstwo było więc czymś oryginalnym i dobrze się z tym czułem. A kujonem, mimo szczerych chęci, nie byłem.

- W szkole średniej miałem kłopoty. Trafiłem do autorskiej klasy matematyczno-fizycznej, choć do matmy i fizyki czułem awersję. Usilnie szukałem więc czegoś, co sprawi, że będę się czuł doceniony, ważny. Przypomniałem sobie recytacje i postanowiłem zapisać się do kółka teatralnego. Od tego zaczęła się przygoda, prawdziwa fascynacja. W liceum chodziłem do wszystkich warszawskich teatrów, zbierałem programy. Znałem historię zespołów aktorskich, przedstawień. Miałem to w małym palcu. Podziwiałem mistrzów i teatr literacki, który tworzyli.

Potem zdał pan do PWST, zmieniał teatry, w końcu założył własny. Po złoto sięgają zuchwali, potrzebna jest dobrze rozumiana pewność siebie. Ma pan to od dzieciństwa?

- Nie, bo ja nigdy nie słyszałem pochwał. Pracowitość, z którą się kojarzyłem w szkole teatralnej, w gruncie rzeczy wiązała się z olbrzymią wewnętrzną potrzebą akceptacji przez ludzi z mojego bliskiego otoczenia. Żeby oni powiedzieli: "Aha, Żebrowski, to ty się po to urodziłeś, żeby być aktorem? Patrz, myśmy o tym nie wiedzieli. Ale skoro tak, to trzymamy kciuki".

"Aha, Żebrowski" czy też "Aha, Michale, synu"?

- "Michale, synu" również. Nie byłem zagłaskiwanym dzieckiem i postanowiłem znaleźć taką dziedzinę, w której będę dobry. Chciałem przymusić otoczenie do pochwał. Nie udało mi się do dzisiaj.

Wciąż panu na tym zależy?

- Tak.

Pan jest wrażliwcem? Wzrusza się pan?

- Zdarza mi się. Cieszy mnie, że ostatnio pozwoliłem sobie na to na scenie. Poprowadzony przez reżysera Andrzeja Bubienia jako Astrow w "Wujaszku Wani", w jednej ze scen wzruszyłem się do łez. Nie wiem, czy byłoby możliwe, gdyby nie ludzie, którym ufam. Ale miałem przy sobie wspaniałą partnerkę Annę Dereszowską i kolegów, z którymi pracujemy od lat, więc widzieliśmy się w różnych stanach. Po tej próbie poczułem ulgę. Jak po spowiedzi, kiedy człowiek wychodzi z kościoła lekki, jakby na nogach ze sprężyn. A tak po ludzku, w moim życiu też były momenty, kiedy wyłem, nie tylko płakałem. Nie wstydzę się tego.

Od wrażliwości blisko do empatii, która w kierowaniu zespołem przydaje się chyba tak samo jak studia menedżerskie. Studia pan ma, a empatię?

- Myślę, że tak, ale wątpię, aby było to po mnie widać. Wzrusza mnie lojalność aktorek, które są wzorowymi matkami, żonami, a do tego spalają się na scenie, jeżdżą z planu na plan, mają ambicje przygotowywać następne role, a jeszcze chcą doskonalić warsztat. Mądrzy dyrektorzy traktują takich aktorów jak skarb. Przecież oni z każdą udaną rolą pozyskują publiczność - dla siebie i dla teatru. Widzowie wciąż chodzą "na aktorów". Ja jako bardzo młody człowiek uwielbiałem Leonarda Pietraszaka. Idąc do Ateneum, w którym grał, błagałem w myślach: "żeby tylko występował".

- Aktor to magnes. I trzeba o niego dbać. W trakcie pracy aktorów wszystko drażni, oczekiwania publiczności, dyrekcji, przyjaciół. W takich momentach trzeba na nich chuchać, za bardzo nie przeszkadzać, słuchać pretensji, ale też nakłonić do pewnych wyrzeczeń. A z drugiej strony artyści powinni czuć się w teatrze bezpiecznie. Wiedzieć, że ich garderoba, filiżanka czekają na nich, krzesło, na którym zawsze palą papierosa, stoi na swoim miejscu. Dobry teatr to drugi dom aktora. A czasami zdarza się, że pierwszy.

Dla pana pierwszy czy drugi? Pana gabinet przypomina salon - miękkie kanapy, ładne filiżanki na stole.

- Rzeczywiście, lubię leżankę, która przyjechała z mojego mieszkania. Ale - z całym szacunkiem dla teatru - nie można porównywać atmosfery tego miejsca z domem, w którym ma się kochającą rodzinę. Powiem rzecz może zaskakującą. Ja bym czasami może nawet wolał, żeby teatr był ważniejszy niż jest. Bo on jest ważny, ale z drugiej strony jestem mężem i ojcem. Późnym, świadomym i spragnionym tego stanu. Rodzina i dzieciaki dają mi masę satysfakcji. Na szczęście już nie tylko sztuka.

Zostanie ojcem to jakby rytuał przejścia. Poczuł to pan?

- Tak. To mnie zmieniło. Jestem aktywnym tatą. Staram się, żeby synowie nie powiedzieli po latach, że mieli ojca, który żył karierą, planami. Tylko że kiedy było trzeba, skupiał się na roli, ale potem najważniejsze były dzieci. I - w dobrym znaczeniu tego słowa - zapominał o sztucznym świecie, jakim jest teatr.

Co pan lubi robić z synami?

- Walczyć na poduchy.

Chce pan być dla nich autorytetem?

- Pewnie, ale nie zawsze mi wychodzi. Ostatnio mówię do starszego: "Synku, chcesz przeżyć przygodę godną mężczyzny? - Tak. - To pojedziemy w nocy do lasu i będziemy spać w namiocie, wśród dzikich zwierząt, to będzie dla nas próba". Przygotowałem namiot, materac, śpiwory, latarki, wałówkę. Wybraliśmy się późno, zapadał zmrok. A ja nie rozkładałem namiotu kilkanaście lat. Nerwowo mi to szło, nie mogłem sobie poradzić, a niespełna siedmioletnie dziecko narzekało: "Jestem głodny, jest mi zimno, może wróćmy do domu?" Najpierw byłem taktowny, potem bezpardonowo poradziłem, żeby posiedział w samochodzie i poczekał. Po godzinie zlany potem zacząłem przygotowywać w głowie monolog o umiejętności znoszenia męskich porażek. Ale Pan Bóg czuwał, coś zaskoczyło i udało mi się rozbić namiot. No i leżymy już w śpiworach, prawie zasypiamy. A syn pyta: "Tatoo. - Co? - Dlaczego po prostu się nie poddałeś?".

I co tata odpowiedział?

- Nie powiem. Ale byłem szczęśliwy i zacząłem się śmiać.

Dzieci pana "rozmiękczyły"?

- Chyba tak. Obserwuję ciekawą rzecz. Prawda o naszym zawodzie jest taka, że na mniej więcej trzy miesiące przed premierą stajemy się bardziej aktorami niż ludźmi. Buzują w nas emocje, suma doświadczeń na scenie i poza nią. Upustem jest rola. Kiedyś nie wyobrażałem sobie, żeby w dniu premiery ktokolwiek obudził mnie telefonem, wybił z "twórczego natchnienia". Dzisiaj, nawet kiedy w takim dniu o czwartej nad ranem skacze po mnie dziecko, nie przeszkadza mi to. Nawet uważam, że dobrze, że tak jest. Jeszcze nie wiem dlaczego, ale nie walczę z tym.

Dzieci bywają też męczące i trzeba je dyscyplinować. Pan to umie?

- Staram się znaleźć takie proporcje, żeby trzymać porządek, ale też nie obrzydzać im życia. Syn zrobił mi ostatnio frajdę. Wróciłem po dniu poza domem, byłem stęskniony, kładłem go spać, a on powiedział: "Jesteś fajnym tatą". Aż mnie zatkało. Mówię: - "Niemożliwe, dlaczego? - Bo zabrałaś mi iPada". Był do niego przyzwyczajony, a ja w pewnym momencie kategorycznie powiedziałem, że więcej gapienia się w ekran nie będzie. Niech się wali, pali, niech mnie dzieci znienawidzą, koniec. Schowałem iPada i zapomniałem gdzie. No i po dwóch miesiącach doczekałem się komplementu za coś, co wydawało się dla dziecka bolesne i nie do zniesienia.

Wychowanie to sprawa negacji albo naśladownictwa tego, co robił własny ojciec. Jaki pan wybrał model?

- U mnie zdecydowanie jest naśladownictwo. Mam świetnego ojca, którego z każdym rokiem doceniam coraz bardziej. On powiedział mi najważniejsze rzeczy w sposób taktowny i zrozumiały.

Najważniejsza z najważniejszych...

- Że "wszystko w swoim czasie". I kilka innych, nieco bardziej pikantnych. Ale nie wartościuję wpływu rodziców. Dla mnie mama i tata to jedność. Są małżeństwem już 55 lat, ostatnio obchodziliśmy uroczystości.

W pana małżeństwie jest podział na role?

- Nigdy nie ustalaliśmy żadnego podziału na obowiązki męskie czy damskie. Ale mogę panią zapewnić, że oboje - małżonka i ja, jesteśmy wieczorem wykończeni.

Czy zgadza się pan ze stwierdzeniem, że za sukcesem mężczyzny stoi kobieta?

- Nie ma reguły. Ale... Gdy otwieraliśmy teatr, żona była w ósmym miesiącu ciąży. Kiedy wracałem do domu po 15 godzinach pracy, do późnej nocy wysyłała ze mną po kilkadziesiąt maili. Dyktowałem je, chodząc po kuchni i jedząc żółty ser. Niezwykle przykłada się do pracy i jest dla mnie bardzo ważna. Na szczęście z teatrem jako takim nie ma nic wspólnego, co - nie ukrywam - jest dla mnie ulgą.

Tworzycie dom w wielkim mieście czy w górach? Właściwie gdzie pan jest u siebie?

- U siebie jestem tam, gdzie trzymam dzieci za ręce i mam obok żonę. To nie oznacza miejsca. Gombrowicz celnie to ujął: "Ojczyzna rodzi się tam, gdzie młodzieniec widzi w oczach dziewczyny swoją przyszłość".

Młodzieniec z dziewczyną mają jednak dom pod Bukowiną. Po co?

- Ponieważ po latach chciałem przekazać własnym dzieciakom to, co sam dostałem na Podhalu. To był powrót do tego, co jest autentyczne i ponadczasowe. Mam 44 lata, w miejsce, gdzie wybudowałem dom, jeżdżę od 41. Zacząłem w latach 70. Podhale było wtedy inne niż teraz, a w porównaniu z Mazowszem za komuny to w ogóle dwa światy. Tam ludzie rzeczywiście żyli z pracy rąk. Gospodarze orali, siali i zbierali. Byli ludźmi niezależnymi. "Kto ma łowce, ten ma co fce", czyli "co chce" - powiadali. Ale płacili za to ciężką pracą i to mi imponowało. Chciałem im pomagać, uczyłem się kosić, grabić, składać siano. Bywałem porządnie zmęczony! Pamiętam, że po latach pod koniec dnia na polu dostałem w nagrodę od gaździny skarpety z wełny. Czułem się wyróżniony.

Mówi się, że górale są nieprzystępni, niechętnie wpuszczają obcych. Poczuł pan to?

- To prawda, ale z drugiej strony, jak już wpuszczą, to zdejmą i oddadzą ostatnią koszulę. A hermetyczność wydaje mi się naturalna wśród ludzi, którzy po prostu się szanują. Nie każdy zasługuje, by go wpuścić. Mnie spotkało od nich dobro. Spędzałem tam wakacje, pijąc wodę ze źródła, pasąc krowy i paląc wieczorem świece, bo nie było tam wtedy elektryczności. Dzień zaczynał się o piątej i kończył o dziewiętnastej, a wieczorem śpiewało się przy ogniskach piosenki, także te patriotyczne. To było zdrowe dzieciństwo. Chłopak, który miał 17 lat, musiał być wyspany, gotowy do pracy, musiał znać pacierz, chodzić po górach i czytać książki. Koniec kropka. Taki młody człowiek czekał na to, by stał się samodzielnym mężczyzną, który wybierze własną drogę. Nie za wcześnie, aby się nie pogubił. Zdrowe wartości były dla mnie fundamentem. Dlatego chciałem, żeby moje dzieci też się z nimi zetknęły.

A co zostało dla pana? Co dzisiaj bierze pan stamtąd?

- Mam tam ukochane drzewa, kamienistą plażę nad rzeką, góry. Patrzę na nie i wiem, że przeminą jeszcze dziesiątki takich Michałów jak ja, setki problemów, a one będą stały, jak stoją. To najsensowniejszy punkt odniesienia dla moich skotłowanych emocji. Pamiętam, kiedy jako nastolatek szedłem z plecakiem ulubioną polaną na pociąg do Warszawy, przystawałem, by jeszcze się pogapić i miałem na ciele "muraszki", jak mówią Rosjanie, gęsią skórkę.

Miejsca ciągną pana bardziej niż ludzie?

- Nie. Prócz miejsc mam tam przyjaciół, z których wielu uważam za mistrzów życia. Są ludźmi licznych talentów. Potrafią z niczego zrobić coś, wspaniale wychowują dzieci. Rzadko kiedy się martwią, większość z nich ma wrodzone poczucie humoru. Są zwyczajnie mądrzy. Na naszym ślubie na 150 gości było 80 górali. Zresztą ze ślubem też wiąże się konkretne wspomnienie. Gdy miałem 13 lat, przepiękna córka sąsiadów wychodziła za mąż. Byłem w kaplicy i usłyszałem góralską muzykę. Wybiegłem, żeby zobaczyć, jak drogą przez las ciągną ze wsi weselnicy. Szli przez "moją" polanę, a ja stałem zahipnotyzowany. I wtedy pomyślałem: "Boże, ja chyba chcę tak samo". Minęło 25 lat i się spełniło.

Dużo pisało się o pana posiadłości, traktorach i ekogospodarowaniu. Rzeczywiście przeskakuje pan tam z lakierków w gumiaki?

- Pyta pani, czy jestem "obszarnikiem"? Nie. Choć przypięto mi taką łatkę. Zostałem okrzyknięty "beneficjentem okrągłego stołu i obszarnikiem". Można by pomyśleć, że jestem Bóg wie kim, zmanierowanym ordynatem, który przekłada świeżo wyprasowane koszule płatkami róż. A tymczasem jestem właścicielem niewielkiego gospodarstwa, które służy przede wszystkim rekreacji. Nie produkuję żywności na handel. Zwariowałbym. Ser i jajka dostaję od sąsiadów. Moja "farma" to hobby, które być może stanie się sposobem na życie, kiedy już mnie nie będą chcieli oglądać na scenie w Warszawie.

Rozumiem, że to kokieteria. Chyba ma pan nowe pomysły na siebie?

- Prowadzenie prywatnego teatru byłoby bez nich niemożliwe. Bo to jest tak: mamy 550 miejsc na widowni, żadnego wsparcia publicznego i musimy mieć 85 procent zajętych krzeseł, żeby wyjść na zero. Jeżeli się pomylimy, to będą poważne kłopoty. Mój wspólnik Eugeniusz Korin i ja uprawiamy slalom gigant przy śnieżycy. Zakładając Teatr 6. piętro, wierzyliśmy, że umiemy robić dobre przedstawienia i po blisko siedmiu latach wciąż mamy tę wiarę. Oczywiście nie możemy wystawić "Króla Leara" czy "Hamleta", bo nas na to nie stać. Ale możemy np. odwołać się do nowoczesnego sposobu zbierania środków.

- W marcu planujemy wystawić arcydzieło tragikomedii, czyli "Ożenek" Mikołaja Gogola. Liczymy, że przyjaciele i sympatycy wesprą nas, współprodukując z nami przedstawienie. W zamian za to, że wpłacą 30-40 złotych na fundusz, który chcemy przeznaczyć na dekoracje, dostaną np. udział w warsztatach teatralnych, w próbie spektaklu albo premierze galowej, spotkanie z aktorem, własny fotel czy nawet rząd na widowni, zdjęcie w programie z podziękowaniami itd.

Do eksperymentowania potrzeba odwagi. Pan jest odważny?

- Wolę mówić o śmiałości. Tę do podejmowania wyzwań chyba mam. Na przykład chciałbym zaangażować się w przedsięwzięcie, o którym mówią mi polscy biznesmeni. Niektórzy z nich mają naprawdę ambitne plany wspierania polskiej kultury. Gotowi są ufundować teatr od A do Z. Widziałem już rozrysowane plany takiego teatru! Jest u nas kilka osób, które chciałyby przejść do historii, tak jak Arnold Szyfman. On, mając 27 lat, wybudował Teatr Polski.

Brzmi świetnie. Co stoi na przeszkodzie?

- Obojętność ludzi, od których to zależy. Niech pani mi pokaże władzę, która doceni fakt, że ktoś chce wyłożyć prywatne pieniądze na budowę teatru. Mam wrażenie, że po drugiej stronie nie ma woli pomocy. Czekam na czasy, kiedy to, co przez ostatnich 25 lat było chlubą: przedsiębiorczość i zaradność, znowu stanie się cnotą.

Jest pan życiowym optymistą?

- Jestem. Uważam, że dobra jest mniej na świecie niż zła, a dobro jest silniejsze. Ale jeszcze bym chciał o tym kokietowaniu. Nieprawda, że to robię. Rzeczywiście myślę z przyjemnością o spokojnej przyszłości. Nawet mnie to trochę niepokoi, bo czasem patrzę na siebie i pytam: kiedy wreszcie będę naprawdę stary? Bo trochę już jestem.

- Ostatnio przeżyliśmy coś zabawnego z moim przyjacielem, który razem z dziećmi co rok odwiedza nas w górach. Mamy dwa ulubione fotele, on czyta, siedząc w jednym, ja w drugim. Tak było i tym razem. Nagle obaj w tym samym momencie zerwaliśmy się, by pójść po kawę. I obaj parsknęliśmy śmiechem, bo zachowaliśmy się identycznie - najpierw ostry zryw z fotela, a potem trzy kroki w zwolnionym tempie i westchnienie: "O Jezu, jak mnie krzyż boli".

I to nie jest straszne?

- Jest. Ale nie jesteśmy w tym osamotnieni, to pokrzepiające. Chciałbym zrobić jeszcze kilkanaście dobrych przedstawień. Ale nie za wszelką cenę. Naprawdę ciągnie mnie do momentu, kiedy się nie ma kolejnych ambicji. Takiemu spokojnemu życiu - jak Bóg da zdrowie - chciałbym się oddać. Odchować dzieci i zestarzeć się jako nikomu nieprzeszkadzający sympatyczny pan, który zrozumiał, że najwyższa pora przestać się zarzynać.

Jakoś nie widzę pana w bujanym fotelu.

- Pewnie, że to jeszcze nie ten etap. Planowanie mnie wciąż podnieca. Powtarzam sobie: Michał, pracuj ciężko i nie panikuj. Wszystko przyjdzie w swoim czasie. Bujany fotel także.

Rozmawiała: Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój Styl 12/2016

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Michał Żebrowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy