Reklama

Mieli realizować wielkie cele. Potem przyszła wojna i PRL

"Paulinka" jest z tego pierwszego pokolenia, które narodziło się po tym, jak Polska odzyskała niepodległość w 1918 roku. Mieli być wolni i realizować wielkie cele. Co z tego wyszło? Z Anną Jakubowską, ps. "Paulinka" rozmawia Patrycja Bukalska.

Anna Jakubowska, ps. "Paulinka", pamięta gorące lato roku 1939. Jej świat - jeszcze świat dziecka - załamał się wtedy po raz pierwszy. Apokalipsą stała się dla niej walka w Powstaniu Warszawskim. Była młodą dziewczyną, nastolatką. Kolejny raz spojrzała śmierci w oczy, będąc ofiarą stalinowskiej represji.

Z więzienia wyszła już młoda kobieta, matka. Zaznała trudów rzeczywistości PRL, trafiła do opozycji demokratycznej, działała w "Solidarności". Dojrzewała jako kobieta, żona. Bała się o życie syna, gdy trwał stan wojenny. Zobaczyła upadek komunizmu. Każdy koniec był początkiem kolejnego, przejmującego rozdziału w jej pięknej biografii.

Reklama

Zarzeka się, że nie jest bohaterką. Na pewno nie planowała nią zostać.

Przeczytaj fragment książki "Szkło pod powieką":

Patrycja Bukalska: Minęły już twoje dziewięćdziesiąte urodziny! Patrzysz czasem wstecz na swoje życie?

Anna Jakubowska, ps. "Paulinka": - Myśląc o tych urodzinach, uświadomiłam sobie, że cztery razy przechodziłam na emeryturę. Najpierw normalnie: przestałam pracować w Stowarzyszeniu Elektryków Polskich, gdy tylko nabrałam uprawnień emerytalnych. Cóż z tego, skoro niedługo potem zaczęłam pracować w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym "Solidarność". Tam byłam dwa lata, po czym znów przeszłam na emeryturę, by pójść do Kuronia. Znowu pracowałam tam około dwóch lat i ponownie przeszłam na emeryturę, by znaleźć się w Fundacji Filmowej AK, gdzie spędziłam kolejne kilkanaście lat. Reszta się nie liczy, bo to były funkcje społeczne, jak uczestnictwo w pracach Kapituły Orderu Odrodzenia Polski, działającej przy prezydencie Bronisławie Komorowskim, czy Kapituły Nagrody imienia Jana Rodowicza "Anody". Jeszcze teraz należę do Rady Społecznej Rzecznika Praw Obywatelskich, co bardzo sobie cenię. Chociaż - szczerze mówiąc - powinni mnie wyrzucić, bo już nie jestem tam aktywna.

- Po każdym takim etapie, kiedy już mi się wydaje, że nie będę dalej pracować, mam poczucie, że jestem już bardzo stara - a starość, według mnie, nie polega na tym, że jest się chorym i niedołężnym, ale na tym, że człowiekowi przestaje się cokolwiek chcieć.

Tobie jednak dalej się chce, choć często narzekasz, że nie masz już siły.

- Bo kiedy robię coś, co mnie angażuje emocjonalnie lub intelektualnie, to nie czuję ciężaru lat. Najgorzej to skupić się na tym, że tu mnie boli, a tam strzyka. Jak nie jestem zajęta jakąś pracą, to od razu czuję, że umieram.

***

Mówiłaś, że twoją najciekawszą pracą była ta ostatnia - w Fundacji Filmowej AK. Jak to się właściwie zaczęło?

- Fundację wymyślił i stworzył pułkownik Aleksander Tyszkiewicz, który kierował wtedy Światowym Związkiem Żołnierzy Armii Krajowej. Był bardzo energicznym i patriotycznie zaangażowanym człowiekiem, uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Wobec zbliżającej się 50. rocznicy wybuchu Powstania podjął w 1993 roku inicjatywę nakręcenia pełnometrażowego dokumentalnego filmu pod tytułem Powstanie Warszawskie 1944. Czasu było mało, a pieniędzy wcale - stąd pomysł, by zacząć zbiórkę.

- Chodziliśmy więc po różnych instytucjach oraz powstających firmach i prosiliśmy o pieniądze. Hrabia pułkownik Tyszkiewicz, wysoki mężczyzna o posturze przedwojennego oficera, chodził z Virtuti Militari w klapie i załatwiał fundusze. Ja sobie przypinałam naszą skromną odznakę "Zośkową", ale to też była dobra przepustka. No i jeszcze byłam tą, co siedziała w stalinowskim więzieniu, więc trudno nam było odmówić. W każdym razie Tyszkiewiczowi wszyscy czapkowali i fundusze się znalazły. Teraz się możemy z tego śmiać, ale tak zdobyliśmy niemałe pieniądze na film.

- Większym problemem okazały się kwestie techniczne, bo tu nie mieliśmy żadnego doświadczenia, ale zajęli się tym przedstawiciele Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, z którymi od początku naszej działalności współpracowaliśmy. Później, kiedy powstało Muzeum Powstania Warszawskiego, mogliśmy liczyć również na ich pomoc.

Film się udał?

- Chyba tak, a premiera odbyła się w Teatrze Wielkim. Aby ci przybliżyć, jak bardzo "partyzanckie" były warunki naszej pracy i brak doświadczenia, mogę powiedzieć, że organizacją pokazu premierowego zajmowaliśmy się we trójkę: Tyszkiewicz, ja i mój mąż. Siedzieliśmy w naszym mieszkaniu z planem widowni teatralnej na kolanach i przydzielaliśmy na oko rzędy i miejsca według ustalanych przez nas kryteriów ważności zaproszonych gości. Nikt się nie obraził, a impreza się udała. Okazało się też, że zostały nam jakieś pieniądze. Szkoda byłoby je stracić, więc powstały projekty kolejnych filmów.

I sama Fundacja Filmowa AK.

- Tak. Kierował nią Tadeusz Filipkowski, a ja zostałam jego zastępczynią. Aby produkować kolejne filmy, musieliśmy zarejestrować fundację. Cały ten wielki filmowy biznes mieścił się na ostatnim piętrze gmachu PAST-y w niewielkim kilkunastometrowym pokoiku. Siedzieliśmy przy zestawionych biurkach, dysponując jednym telefonem z dwiema słuchawkami. Bardzo nam zależało, żeby ocalić od zapomnienia wszystkie okruchy historii, których zapis z roku na rok stawał się coraz trudniejszy, aż w końcu niemożliwy, ze względu na odchodzenie naszych bohaterów. Udało nam się jednak nagrać Jana Nowaka-Jeziorańskiego oraz wielu innych wybitnych ludzi, których już nie ma między nami. Zdobyliśmy nawet krótką wypowiedź samego papieża Jana Pawła II!

Ile filmów powstało?

- W czasie mojej pracy w zarządzie fundacji dwadzieścia dwa, a po moim odejściu jeszcze sześć. W większości były to średniometrażowe dokumenty, kilka było fabularyzowanych i jeden pełnometrażowy film fabularny - Generał Nil. Wszystkie nasze filmy były konsultowane przez historyków, niezmiennie też zabiegaliśmy o emisję w TVP, ale to niestety nie zawsze się udawało. Myślę, że szczególnie Generał Nil nie został należycie upowszechniony. Niezależnie od starań o emisję w mediach, wszystkie filmy były wydawane na kasetach VHS, a potem na płytach DVD. Wśród nich był film o żołnierzach wyklętych. I to w 2006 roku! Nie jest więc prawdą, że dopiero teraz się o nich mówi. To był średniometrażowy film dokumentalny i został zrealizowany głównie na podstawie wspomnień żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego, którzy nie poddali się komunistycznej władzy.

A który film lubisz najbardziej?

- Według mnie, najciekawszy jest właśnie nasz pełnometrażowy film w reżyserii Ryszarda Bugajskiego Generał Nil. Jest on mi niezmiernie bliski tematycznie, bo dotyczy generała Emila Fieldorfa, który jako szef Kedywu AK kierował wieloma akcjami podziemia w okupowanej Warszawie, a po wojnie został fałszywie oskarżony o współpracę z Niemcami, skazany na śmierć i powieszony w 1953 roku w więzieniu mokotowskim...

Tam, gdzie przetrzymywano ciebie i twoich kolegów... Co się dzieje z waszymi filmami? Nie z Generałem Nilem, bo ten był pokazywany w kinach, ale z pozostałymi? Tymi dokumentalnymi?

- No właśnie, chyba niewiele. W 2015 roku Rada Fundacji - po uzgodnieniu warunków rozpowszechniania wyprodukowanych przez nas filmów - postanowiła przekazać je Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Miało ono przenieść je na trwałe nośniki cyfrowe. Niestety, jak dotąd, nie są szeroko rozpowszechniane.

- Natomiast masz rację, że była to najciekawsza praca w moim życiu, choć wymagająca - jak na moje lata i niedostateczne wykształcenie - ogromnego wysiłku. Zaczęłam tam pracować, mając 66 lat, a skończyłam, gdy miałam 78. Potem jeszcze cztery lata działałam społecznie w Radzie Fundacji.

- Co do wykształcenia, to kiedyś jeden z reżyserów zapytał się mnie: "A jaki pani ma właściwie ukończony fakultet?". "Fordonologię, pięć i pół roku" - odpowiedziałam z przekąsem. Zamilkł, bo chyba nie wiedział, o co chodzi, ale wszyscy się roześmieli, więc zrobiło mu się głupio. To zajęcie, interesujące i wymagające stałej koncentracji, było też ciekawym doświadczeniem pracy z twórcami, którzy często miewają dość rozbudowane ego. W sytuacjach kryzysowych przypominało mi się, co poradziła mi akuszerka, by zachęcić męża do większej pomocy przy noworodku: "Dużo chwalenia" - mówiła. Ta rada wiele razy mi się przydała w pracy z reżyserami. Czasem się zastanawiam jednak, kim dla nich byłam - starsza pani bez studiów...

Znowu podkreślasz swoje - rzekome - braki. Nawet gdy robisz to z dystansem i żartem, to chyba rzeczywiście w to wierzysz. Jesteś taką inteligentną kobietą, a dajesz się wciskać w tę drugoplanową rolę!

- Taka jestem, nic na to nie poradzę. Odpowiada mi ten drugi rząd. I ta praca mi odpowiadała. Co należało do twoich obowiązków? Przede wszystkim kontakty z reżyserami, co wymagało czasem sporo dyplomacji. Wiadomo, jak to jest w tego rodzaju twórczej pracy - emocje i ambicje. Nie chcę podawać nazwisk, ale opowiem jedną anegdotę. Leżę w szpitalu, bo właśnie dzień wcześniej wszczepili mi rozrusznik. Bardzo źle się czułam, były pewne komplikacje i następnego dnia mieli mnie znowu operować. Godzina wpół do dziewiątej lub dziewiąta wieczorem. W szpitalu to już noc, a tu dzwoni moja komórka. Asystent reżysera. "Dzwonię do pani, bo nie mam wyjścia, nie wiem, co zrobić". Okazuje się, że reżyser zerwał zdjęcia, rezygnuje z filmu i jutro nie przyjdzie na plan. Czemu dzwoni z tym do mnie? "Bo on się liczy tylko z panią".

- Mnie się wydawało, że to nic nie da. Mobilizuję jednak na tym szpitalnym korytarzu resztki sił, dzwonię, zagaduję, co tam słychać, czy wszystko w porządku. Słyszę, że jest problem, ale zapewniam, że on, reżyser z takim doświadczeniem, na pewno to jakoś rozwiąże. W końcu wszystko się udało, następnego dnia był na planie. Pewnie udałoby się i bez mojego telefonu, bo przecież reżyserowi też zależy na skończeniu filmu. No, ale tak to wyglądało w fundacji.

Myślę, że to więcej mówi o tobie niż o Fundacji. Czemu nie powiedziałaś temu asystentowi, że jesteś po wszczepieniu rozrusznika i nie możesz się tym zajmować?

- Po co? Tylko by się zmieszał. Ale rzeczywiście wkładałam w te filmy bardzo dużo pracy. Jednak w końcu musiałam zwolnić tempo - właśnie przez rozrusznik serca. Dla mnie najważniejsza była robota do wykonania. Dlatego uważam, że zawsze trzeba próbować za wszelką cenę dojść do porozumienia - to ważniejsze niż różnice poglądów. Pod koniec mojej "kariery" w Fundacji byłam już dosyć zmęczona tym napięciem i oczekiwaniem, że ciągle muszę być gotowa do nowych wyzwań, zwłaszcza że zdrowie mi poważnie szwankowało. W końcu postanowiłam odejść z Zarządu i działam w Radzie już tylko społecznie.

***

Ile masz odznaczeń?

- Ze trzydzieści. Mogłabym ci pokazać, bo to mała walizka.

Wymienisz je?

- Po co? Jedyne, do którego przywiązywałam wagę od momentu przyznania go, to Krzyż Walecznych.

Dostałaś go za wyniesienie rannego dowódcy spod ostrzału, jeszcze na Woli.

- Tak. Popatrz - to taki mały skrawek bibułki, informujący, że zostałam odznaczona rozkazem Delegata Sił Zbrojnych na Kraj. I jest malutka okrągła pieczątka Zgrupowania "Radosław", z odręcznym podpisem "Radosława". Bardzo jestem z niego dumna, choć uważam, że to wyróżnienie należało mi się bardziej za wytrwałość niż waleczność.

W trakcie twojej "kiblowej" rozprawy sądowej w czasach stalinowskich z powodu tego orderu wydłużono ci wyrok z pięciu do ośmiu lat więzienia.

- Raczej dlatego, że sąd uznał, iż nonszalancko odpowiedziałam na pytanie o niezweryfikowanie Krzyża Walecznych po wojnie. Prokurator uważał, że świadczy to o moim negatywnym stosunku do ustroju, i akurat co do tego miał rację. Na weryfikacji powstańczego odznaczenia przez komunistyczne władze mi nie zależało. Dopiero kilkadziesiąt lat później, w styczniu 1987 roku, nastroje społeczne na tyle się zmieniły, że zalegalizowanie Krzyża wydawało się oczywistością.

- Mój mąż prawnik namówił mnie do wystąpienia w tej sprawie do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Wystosowałam odpowiednie pismo, na które otrzymałam odpowiedź, że "nie ma żadnych dokumentów świadczących o nadaniu Krzyża Walecznych". Jednocześnie wezwano mnie do przedłożenia oryginalnego dokumentu o przyznaniu odznaczenia.

Miałaś tę bibułkę z rozkazem "Radosława".

- Tak, i po oficjalnym potwierdzeniu jego prawdziwości zwróciłam się powtórnie o weryfikację mojego KW. Znów dostałam odpowiedź odmowną, lecz zupełnie inaczej umotywowaną. Otóż sekretarz ZBOWiD-u poinformował mnie, że "akcja weryfikacyjna odznaczeń bojowych została zakończona w 1971 roku i tych spraw już się nie rozpatruje. Z tego też względu wystąpienia w tej sprawie nie mogą być spełnione".

- Wykazując niezwykłą cierpliwość i konsekwentny upór, mój mąż przeczekał dalsze dwa lata, aż do zmiany ustroju, i jesienią 1989 roku namówił mnie do złożenia raz jeszcze zgromadzonych w tej sprawie dowodów. W efekcie mam swój Krzyż Walecznych wraz z odpowiednim dokumentem z października 1989 roku.

A inne odznaczenia? Chyba nie miałaś z nimi tyle kłopotów?

- Te wszystkie liczne krzyże, odznaczenia i medale oczywiście cenię, ale nie traktuję jako powodu do osobistej dumy. Raczej do wyróżnienia organizacji, których nazwy one noszą. Dotyczy to również Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski, który został mi przyznany na wniosek Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, mimo mojego sprzeciwu złożonego na piśmie.

Dlaczego się sprzeciwiałaś?

- I wówczas, i dziś uważam, że za mało znaczącą działalność społeczną nie powinno się przyznawać odznaczeń państwowych.

Znów pomniejszasz swoją pracę i działalność.

- Takie mam zdanie na ten temat, co zresztą nieraz oburzało męskie środowisko kombatanckie, uwielbiające eksponować swoje odznaczenia. Natomiast zachowałam kult jedynej środowiskowej odznaki - małego znaczka świadczącego o mojej wojennej przynależności do batalionu "Zośka". Zawsze go "wpinam w klapę" mojej babskiej marynarki, gdy biorę udział w jakichś publicznych zgromadzeniach. Nie chcę brzmieć zbyt "feministycznie", ale mam wrażenie, że stosunek do przyznanych orderów i chęć ich eksponowania w dużej mierze zależą od płci. Mężczyźni bardziej lubią się wyróżniać odznaczeniami.

Jesteś troszkę złośliwa.

- To powiem jeszcze coś, co mnie niepokoi, a pozostaje w związku z wyróżnieniami wojskowymi. Otóż uczestnicy Powstania Warszawskiego otrzymali stopnie oficerskie i co kilka lat awansują. Bywa, że powstańczy kapral, o ile żyje do dziś, jest już de nomine pułkownikiem. Wydaje mi się to wysoce niesprawiedliwe wobec tych, którzy zginęli i na nagrobnych tabliczkach mają wyryty stopień kaprala czy plutonowego.

Ty masz jaki stopień?

- Żaden, bo się nie zgodziłam na przyjęcie mianowania. Uważam, że nie mając ukończonej podchorążówki, nie można zostać oficerem. Poza tym naprawdę mi na takich rzeczach nie zależy. Natomiast do wyróżnień, które sprawiły mi przyjemność, doszła ostatnio Odznaka za Zasługi dla Ochrony Praw Człowieka, którą przyznano mi w 2016 roku.

***

- Mam tu taki wierszyk mojego dobrego przyjaciela, który napisał go o sobie. Tytuł: Modlitwa starszego pana. "Panie, Ty wiesz, że się starzeję - daj, abym nie stał się gadułą i abym nie uwierzył, że muszę wypowiadać się na każdy temat". I tak dalej w tym tonie - bo najważniejsze jest poczucie humoru. Bardzo krytyczny i mądry wierszyk. Swoją drogą, ty właśnie zmuszasz mnie do wymądrzania się na każdy temat, choć poza zaawansowanym wiekiem nic mnie do tego nie upoważnia.

Myślisz, że teraz starość jest inna niż kiedyś? Że twoja starość jest inna niż twojej babci?

Dłuższa! Kiedyś osoba siedemdziesięcio-, osiemdziesięcioletnia była bardzo stara. Gdy moja mama dobiegła osiemdziesiątki, to powiedziała na swoich urodzinach: "Osiemdziesiąt lat, pora umierać". Wszyscy się roześmiali, bo mama była bardzo aktywna, a ona rzeczywiście tydzień później dostała wylewu i umarła. Przede wszystkim więc żyjemy teraz dłużej. Nie wiem, czy nie za długo. Wiesz, ile ja lekarstw biorę dziennie?

Nie wiem. Ile?

- Niech policzę... 18 pastylek dziennie! Gdybym tego nie brała, to bym umarła. Mam rozrusznik i dlatego żyję. Ale czy to ma sens?

Jak możesz tak mówić? Każde życie jest ważne, a ty osobiście jesteś ważna dla wielu osób - nie tylko dla swojej rodziny.

- Przesadzasz, ciągle coś nowego nawala, i ledwie się podleczy, to potem znów coś innego. Tyle że jeszcze głowa u mnie działa, ale też coraz gorzej.

Możesz nie brać leków. Jeśli tak bardzo nie chcesz.

- Miałam już taki moment, że pomyślałam, że to bezsensowne przedłużanie życia... Wiesz, ja się nie boję śmierci. Ja się boję umierania, duszenia... Śmierci nie. Jestem gotowa.

Jak to możliwe? Jak można się przygotować na śmierć?

- Wiem po prostu, że może mnie to w każdej chwili spotkać. Mam tylko nadzieję, że to będzie krótko trwało. Bo może być przecież gorzej: mogę być bezradna i narażać innych na trudy opieki. Jestem przeciwna sztucznemu przedłużaniu życia - mojego też!

A rodzina? Dzieci, wnuki? Co one dla ciebie znaczą?

- Myślę o nich, martwię się, czasem staram się pomóc. Jednak uważam, że nie wolno się wtrącać, a to chyba częsty błąd starszych osób. Skoro my już wychowaliśmy dzieci, to dajmy teraz im wychowywać swoje.

Co w tym wychowaniu było ważne?

- Dwie rzeczy: żeby wychowywać etycznie i żeby nauczyć myśleć samodzielnie. Reszta zależy od nich. Nie możemy urządzać im szczęścia.

A jak urządzić szczęście sobie?

- Mieć jakieś zainteresowania, nie wieszać się emocjonalnie na dzieciach i wnukach. Mieć coś swojego. Świetnie, gdy możemy robić coś dla innych, działać społecznie, ale nie zawsze to się udaje. Ja, gdy miałam dłuższy okres bez społecznej aktywności, to pisałam - pisałam dla siebie. Takie opowiadania, nawiązujące do różnych etapów życia ludzi z mojego pokolenia.

Jak ty się w ogóle czujesz sama ze sobą? Bo mówimy takimi ogólnikami, o starości, ale w takim ujęciu uniwersalnym. A ty? Jak ty się odnajdujesz w starości?

- A... tak sobie. Mam do siebie pretensje.

Czemu mnie to nie dziwi? O co?

- O wiele rzeczy. O to, że mogłam więcej zrobić dla swych bliskich.

Nie jesteś zadowolona ze swojego życia?

- Bardzo jestem niezadowolona. Mogłam więcej zrobić, choć oczywiście wiele rzeczy ode mnie nie zależało. Na przykład to, że byłam w więzieniu i nie mogłam skończyć studiów. Moje życie tak się ukształtowało, że pewnych rzeczy już nie mogłam zmienić. Przestałam się przeciw temu buntować. Moje życie było pełne epizodów, ale brak w nim jednej linii, która by się rozwijała.

Ja myślę o starości z obawą, że to będzie czas, gdy nic nie będę mogła zmienić, a jedynie z żalem myśleć o popełnionych błędach.

- Błędy się popełnia zawsze, przez całe życie. Nie zawsze też wynikają z twojej winy - czasem z okoliczności, z działań i zaniechań innych ludzi, ich potrzeb. Na życie bez błędów nie można liczyć.

- A jak się już jest w moim wieku, to myśli się o przemijaniu. Ważna jest ciągłość. Dzieci to spełnienie, ale wnuki to właśnie ta ciągłość pokoleń. Mój mąż tak strasznie by się cieszył, gdyby doczekał naszej malutkiej prawnuczki Mai. Przypomniał mi się taki drobiazg, kiedy mój wnuk był malutki. Mieliśmy wtedy działkę w Broku nad Bugiem i jeździliśmy tam często do lasu i na grzyby. Mój mąż zwykł tak podprowadzać wnuczka, żeby to on te grzyby znajdował. Wnuk się kiedyś zorientował i strasznie się zdenerwował. "Nie chcę, żebyś mi podpowiadał. Ja sam potrafię!" - krzyczał. A potem przyszedł taki czas, kiedy mój mąż był starym człowiekiem, słabo widział i na grzybach to mój wnuk, już prawie dorosły mężczyzna, podprowadzał tego ukochanego dziadka w odpowiednie miejsca, żeby coś znalazł. To jest właśnie przemijanie, takie symboliczne. Role się zmieniają, ale zostaje ta sama troska o drugiego człowieka.

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy