Reklama

Nazywam się Craig, a nie Bond...

To dzięki niemu rozwiązana mucha opadająca na koszulę z odpiętym jednym guzikiem stała się swego rodzaju symbolem lubieżnej elegancji.

Uroda jest darem. Często niesprawiedliwym. Daniel Craig (rocznik ’68) nie ma jednak powodów do narzekań. Został potraktowany przez naturę bardziej niż sprawiedliwie. Niewysoki (178 cm), z charakterystycznie odstającymi uszami, niekształtną głową, opadającymi powiekami, zbyt dużym nosem i głębokimi bruzdami na czole. Gdyby nie lazurowe, przenikliwie zimno patrzące oczy, nie podarowałbym wówczas mężczyźnie z fotografii ani milisekundy mojej uwagi. "Wówczas" w tym wypadku dotyczy jesieni 2003 roku. 

Przeglądając w londyńskim metrze - w drodze z lotniska Heathrow do kongresowego hotelu - weekendowe wydanie "The Guardian", natrafiłem na wywiad z niemiecką prezenterką telewizyjną, piosenkarką i aktorką Heike Makatsch. Mało znana u nas w Polsce, wszechstronnie utalentowana stawała się ikoną niemieckiego kina. Od lat mieszkająca w Londynie, wielokrotnie wyróżniana prestiżowymi nagrodami, biorąca udział w wielu międzynarodowych, ambitnych produkcjach jeśli chodzi o życie prywatne. Wywiad z nią ilustrowany był kilkoma fotografiami. Na jednej z nich stoi obok nieatrakcyjnego, długowłosego blondyna w czerwonym T-shircie z czarną brezentową torbą przewieszoną przez ramię. Z wypowiedzi aktorki wynika, że to jej chłopak, nazywa się Daniel Craig, jest brytyjskim aktorem i są z Makatsch w związku od 1996 roku.

Reklama

Na kolejnej fotografii "The Guardian" publikuje zbliżenie twarzy aktora. I to z tego zdjęcia spojrzały na mnie przenikliwe, błękitne oczy. Makatsch poznała Craiga na planie filmu "Obsession" (reż. Peter Sehr) w 1996 roku. Jej rola została nagrodzona (1998) German Film Award, udział Craiga - przemilczany. Mimo że moim zdaniem - wróciłem do tego filmu ostatnio - zagrał znakomicie. Związek Makatsch i Craiga zakończył się bez rozgłosu w 2004 roku. Oboje do dzisiaj milczą na ten temat. Pytany (głównie przez niemieckich dziennikarzy) o Makatsch aktor, dyskretny jak angielski dżentelmen, prosi o następne pytanie. Ona z kolei mówi "o trwałej przyjaźni z Danielem", intrygująco się uśmiechając.

W 2003 roku ów Daniel był innym Danielem niż ten po premierze "Casino Royale" (reż. Martin Campbell) w 2006 roku. Tak naprawdę "musiał stać się inny", jak mówił w wywiadzie dla amerykańskiego wydania dwumiesięcznika "Esquire" w 2012 roku. Stał się kimś innym dokładnie 14 października 2005 roku, kiedy to podczas konferencji prasowej w Londynie ogłoszono, że to niejaki Daniel Craig będzie następcą Pierce’a Brosnana w roli Jamesa Bonda w kolejnej ekranizacji przygód agenta 007. Nagle Anglia i z nią cały świat dowiedziały się o jego istnieniu. To wydarzenie przeniosło Craiga z przestrzeni "aktora okazyjnych ról" do małego, ekskluzywnego świata aktorów ze szczytu listy.

Jak mówił w wywiadzie, okraszając to przekleństwami: "Wstrząsnęło mną. Pogmatwało mnie diabelnie. A na dodatek nie wydawało mi się to zbyt zabawne". Początek historii Daniela Craiga jako potencjalnego Jamesa Bonda zabawny z pewnością nie był. Można nawet przypuszczać, że musiał być dla niego bolesny. James Bond jest wprawdzie postacią fikcyjną, ale jako agent Jej Królewskiej Mości w służbie brytyjskiego wywiadu wojskowego jest traktowany w Wielkiej Brytanii nieomal jak dobro narodowe, a każda premiera nowego Bonda to narodowe święto. I oto nagle przedstawiają "takiego zupełnie nikogo" jako nowego 007!

Brytyjskie media zorganizowały prawdziwą krucjatę przeciwko Craigowi. "Niepozorny", "za bardzo blond", "chyba szpiedzy im się pomylili, bo Craig to agent o wątpliwej urodzie Władimira Putina", "wystraszony", "niski, brzydki i na pewno cierpi na chorobę morską" - to bardziej delikatne określenia, jakie kursowały wówczas w tamtejszych drukowanych i elektronicznych mediach. Niektóre z bulwarowych gazet - "idąc za gromkimi głosami publiczności" - nawoływały nawet do bojkotu filmu, próbując doprowadzić do wyeliminowania Craiga z obsady. Na szczęście, nieskutecznie. Po premierze "Casino Royale" bardzo często te same media wyrażały jednoznaczny zachwyt: "przekonujący bardziej niż poprzednicy", "triumfalny", "najbardziej męski ze wszystkich Bondów", "taki nasz, w 100 procentach brytyjski".

Cały materiał znajdziesz w najnowszym numerze magazynu PANI - już w sprzedaży!


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy