Reklama

Nie tracił wiary w ludzi, nawet gdy go zawiedli

Uważał, że nigdy nie można się poddawać, że każdemu należy dać szansę tyle razy, ile tego potrzebuje. Ale aniołem nie był.

"Zabić Kotańskiego i rodzinę jego", "Żyd Kotański" - skandowali w latach 90. mieszkańcy Kawęczyna, gdy chciał tam założyć punkt Monaru. Pod Radomiem chłopi zwalili na drogę drzewa, by nie mógł przejechać do posiadłości, którą podarowano mu na jeden z ośrodków.

Z drugiej strony zawsze było słychać głosy rodziców, takie jak ten z radiowej audycji: "Nie wiem, czy Kotański jest mądry, czy głupi, wiem, że uratował moje dziecko od śmierci z zaćpania".

Wśród ludzkich śmieci

Nienawistne deklaracje Marek Kotański starał się ignorować, wyrazy wdzięczności przechowywał w sercu. Sięgał do nich w chwilach zwątpienia.

Reklama

"Nieraz zamykam się i płaczę, mówię: Boże, nie mam siły - wyznawał. - Bywało, że mówiłem: Koniec, wyssali ze mnie siły i opluli". Mimo to zawsze wracał z nowymi pomysłami.

Kawiarenki u Kota, Kotanex, Victoria Kotan, Markot... Każde z tych przedsięwzięć miało w nazwie część jego imienia i powstało dzięki jego niespożytej energii. Nie wszystkie pomysły były trafione. Chybił na przykład, gdy na warszawskiej Białołęce wybudował kaplicę, by każdy miał dostęp do Jezusa. Gdy zobaczył, że świątynia nie jest odwiedzana, postanowił nie marnować dobrej lokalizacji i otworzył w tym miejscu hospicjum.

Przyszedł na świat 11 marca 1942 r. w Warszawie. Pasję pomagania ludziom wyniósł z domu. W jego rodzinie było kilku psychologów. Wujek, ciocia, a także ojciec, profesor, który co prawda stworzył wydział japonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, ale to psychologia była jego prawdziwą pasją. Gdy Marek ukończył liceum, było dla niego oczywiste, że także wybierze ten kierunek.

Już w trakcie studiów udzielał się w Ruchu Młodych Wychowawców. Od początku interesowała go walka z nałogami. Współtworzył ruch "Trzeźwość". To właśnie w izbie wytrzeźwień przy Kolskiej w Warszawie, jak mówił, po raz pierwszy zobaczył największe ludzkie dno i upodlenie. Swoją życiową misję odnalazł, gdy w 1974 r. zetknął się w szpitalu psychiatrycznym w Garwolinie z uzależnionymi od narkotyków.

"Moje pierwsze doświadczenia były gorzej niż złe - wspominał po latach. - Psychoterapie przypominały wspaniałe spowiedzi i przyrzeczenia poprawy. Wszyscy żyliśmy iluzją: oni, że wychodzą z nałogu, my, że pomagamy im w tym. Robili nas w konia w sposób niewyobrażalnie pomysłowy".

Chociaż w połowie lat 70. w naszym kraju było około 40 tys. narkomanów, oficjalnie nie istnieli, nie było dla nich ośrodków. Władze zakazywały nawet publicznego informowania o narkomanii i innych negatywnych zjawiskach społecznych. Wbrew wszystkim Marek Kotański postanowił działać. Miał w sobie pasję, wielkie serce i jeszcze jedną, może najważniejszą cechę: nie przestawał się uczyć, szukać nowych rozwiązań.

Bazując na doświadczeniach amerykańskich i niemieckich psychologów postanowił stworzyć pierwszą w Polsce wspólnotę narkomanów, którzy mieli się leczyć udzielając sobie nawzajem wsparcia. Powstała w Głoskowie, dokąd przyjechali wraz z Markiem pacjenci garwolińskiego szpitala. Zajęli na wpół zrujnowany dom i sami zabrali się za remont.

Pierwszy Monar, jeszcze pod szyldem Młodzieżowego Ruchu Na Rzecz Przeciwdziałania Narkomanii, oficjalnie rozpoczął działalność w 1981 r. (dziś w całym kraju jest 157 placówek). Chociaż krytykowano jego metody, wielu jego podopiecznych wychodziło na prostą. Z biegiem lat pan Marek nauczył się, że nawet najpiękniejsza teoria rzadko sprawdza się w rzeczywistości. Na przykład bardzo liczył na pomoc wolontariuszy, ale na dłuższą metę okazali się oni bezużyteczni.

"Przychodzili, ręce łamali i mówili, że będą pomagać - wspominał Kotański. - I tyle ich widziałem. No to doszedłem do wniosku, że trzeba tu stworzyć obieg zamknięty. Niech jedni pokrzywdzeni pomagają drugim".

I tak, w Szkołach Życia leczący się narkomani opiekowali się chorymi dziećmi. Gdy Kotański od jednego z darczyńców otrzymał konie, postanowił zająć się hipoterapią. Do tego również zaangażował pacjentów Monaru, którzy tym razem z poświęceniem pomagali maluchom z porażeniem mózgowym. Wśród bezdomnych wyszukiwał tych, którzy nie byli jeszcze całkiem złamani przez los. Oni tworzyli jego przyboczną gwardię. Uczył się wybierać mniejsze zło, doceniać nawet częściowy sukces.

Gdy apatyczne, samotne matki, którymi zajmował się w Markocie, mimo jego namów nie garnęły się do szukania pracy, cieszył się, że przynajmniej opiekują się dziećmi. Pozwalał bezdomnym spać w płaszczach i butach, bo dotarło do niego, że czasem jest to wszystko, co mają. Zrozumiał, że nawet zwykła kąpiel pomaga na nowo poczuć się człowiekiem.

Nigdy się nie poddawał: "Wiara w pokłady dobra i wielkich możliwości tkwiących w każdym człowieku, bez względu na to, kim jest w obecnej chwili, pozwala mi zawsze głęboko i szczerze wierzyć, że tym razem na pewno się uda" - tłumaczył.

Rodzina czy podopieczni?

Temu, co robił, oddawał się całym sobą. U niego w ośrodkach Wigilia zawsze wypadała w wigilię, a nie dzień wcześniej, by nie kolidowała z jego planami. Po operacji wszczepienia czterech bypassów dochodził do siebie w ośrodku dla chorych na AIDS. Nawet swoje 60., ostatnie urodziny świętował wśród bezdomnych, których nazywał rodziną.

Jego zaangażowanie w sprawy innych często oznaczało jednak, że cierpieli jego bliscy. Chociaż nigdy nie rozwiódł się z żoną, pozostawali w separacji. Córka Joanna chciała być blisko ojca. Poszła w jego ślady, a pierwszą pracę podjęła w poradni uzależnień Monaru. - Zawsze chciałam być do niego podobna - mówi - bo wydawało mi się, że muszę dążyć do ideału.

Chociaż brakowało mu czasu na codzienne domowe sprawy, kochał swoją rodzinę. Gdy przyszła na świat jego wnuczka, kazał wszystkim wokół nazywać się "dziadkiem".

Ocalił pijaka, sam zginął

Nie zawsze było kolorowo. Zdarzyło mu się oberwać od swoich podopiecznych. Na pamiątkę pozostał mu ślad po wbitym w głowę nożu. Sam też nie był aniołem, bywało, że tracił cierpliwość i klął jak szewc.

- Zarzucał innym brak gotowości do zajmowania się brudnymi sprawami, jak nazywał sprawy ludzi uzależnionych, zagubionych, niechcianych, żyjących na marginesie, czasem w sensie dosłownym brudnych, zaćpanych, zaniedbanych - opowiada współpracownica pana Marka, Jolanta Łazuga-Koczurowska.

Inny jego współpracownik, Krzysztof Balcerek, mówi: - Potrafił w ciągu minuty z człowieka, który był ostry, zdecydowany, nawet bezwzględny, stać się osobą niezwykle ciepłą, życzliwą i przyjazną.

Zwykł mówić: "Całe życie buntuję się przeciwko śmierci. Ona idzie za mną. Jestem wciąż w jej epicentrum". Jego słowa okazały się prorocze.

W ostatnim dniu życia był szczęśliwy. Przed południem wysłuchał papieża, który mówił o miłosierdziu. Zdążył być jeszcze na imprezie, na której wylicytowano sporą sumę dla Domu Samotnej Matki Bajka. Zginął w wypadku samochodowym, gdy wracał do domu w Nowym Dworze Mazowieckim. Jak na ironię, próbował wyminąć pijanego rowerzystę, który wjechał mu wprost pod koła. Ocalił życie tego człowieka, ale zapłacił za to najwyższą cenę. Nie udało mu się odzyskać kontroli nad autem, uderzył w drzewo. Poduszka powietrzna zmiażdżyła mu płuca, ale żył.

Zmarł 19 sierpnia 2002 r. w Szpitalu Bielańskim w Warszawie.

Na szczęście jego dzieło kontynuują następcy. Oni też nie pozwalają zapomnieć o Kotańskim. Od czasu jego śmierci co roku odbywają się koncerty pod hasłem: "Dzień Kotana - daj siebie innym", a drużyna piłkarska z łódzkiego Ośrodka Monaru nosi nazwę KOTAN i ma w herbie charakterystyczny profil znanego terapeuty.

Monarowskie ośrodki istnieją też na Ukrainie i w Rosji. Prowadzą je wychowankowie polskich placówek. Specjaliści Monaru szkolą terapeutów z Azji, Wschodniej Europy, ale także z Zachodu.

Joanna Lenart

4/2016 Retro

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama