Reklama

Polecam ślub bez ciśnienia

To, co ważne w jego życiu, wydarzyło się na spokojnie i naturalnie. Teraz Adam szykuje wesele. Po swojemu, bez niespodzianek - bo z Dorotą znają się od dekady.

Fanki dają się panu we znaki?

Adam Sztaba: - Kiedy trafiłem do programu "Idol", zauważyłem, że na moich koncertach pojawiają się te same twarze. Gdy dyrygowałem w "Tańcu z gwiazdami", zaobserwowałem atak młodych muzyków, którzy pytali w Internecie o sprawy warsztatowe. A teraz, dzięki "Must Be the Music", mam na Facebooku zwartą grupę, która śledzi moje działania, co jest oczywiście bardzo miłe.

Ludzie, którzy grają w orkiestrach, to podobno sami rozwodnicy, bo ciągle w rozjazdach, a to nie służy rodzinie.

Reklama

- A wszystkim się wydaje, że orkiestra oznacza nudę i smutek. To mocno zabawowe towarzystwo, również orkiestry filharmoniczne.

Żyjecie rockandrollowo?

- Muzycy najlepszych orkiestr symfonicznych, podobnie jak kapele rockowe, spędzają dwie trzecie roku z dala od rodziny. Ja mam za sobą taki czas, kiedy z Edytą Górniak latałem po Europie, by promować jej album anglojęzyczny. Dzień w dzień przelot do innego kraju: Portugalia, Hiszpania, Norwegia i znowu Portugalia. Nie wiedziałem już, w jakim mieście śpię. Poza tym, niespecjalnie wierzę w związki na odległość. Z podziwem patrzę na pary, które intensywnie muzykują. Ale to się właściwie nie zdarza. Któraś ze stron musi odpuścić, jeśli rodzina ma przetrwać. I najczęściej jest to kobieta.

Pana narzeczona Dorota odpuściła swoje ambicje?

- Przeciwnie. Prowadzi program w Domo+, zajmuje się urządzaniem wnętrz. Cały czas mocno namawiam ją, by więcej pisała. Według Katarzyny Grocholi (jej mamy, przyp. red), Dorota pisze znacznie lepiej od niej. Wiem, że skrzętnie notuje swoje pomysły, więc cierpliwie czekam. 

Skąd decyzja o ślubie po dziesięciu latach związku?

- Spontanicznie! Co jakiś czas padały pomysły na temat ślubu raz z mojej strony, raz ze strony Doroty. Chyba zainspirował nas ślub naszych przyjaciół, Oli Kwaśniewskiej i Kuby Badacha, bo kilka dni później na urodzinach Doroty spontanicznie zadeklarowaliśmy, że może w końcu czas się pobrać... Namyślaliśmy się jakieś dwie sekundy. No dobra. Postanowione!

Kameralnie czy hucznie?

- Kiedyś sobie myśleliśmy z Dorotą, że skromnie, w małym gronie, tylko z rodzicami i świadkami. Ale to przecież jest ważne wydarzenie, więc piękne jest dzielenie tej chwili z przyjaciółmi. Dorota zawsze chciała przeżyć dzień, w którym będzie księżniczką, więc będzie! (śmiech).

Mówi się, że taki ślub po latach to formalność.

- Znamy się na tyle, że tu nie ma niewiadomej.

Wydaje się, że robicie wszystko na odwrót. Najpierw pieluchy, potem wspólne życie, teraz ślub.

- Wszystko między nami dzieje się w swoim czasie. Nie lubię niczego robić pod przymusem. Na siłę i szybko. Wszystko, co ważne w moim życiu, pojawia się naturalnie, bez nacisku i bardzo sobie to cenię. Spotkania z Quincym Jonesem czy Stingiem odbyły się bez zabiegania o nie. Po prostu nagle padła propozycja zagrania koncertu albo napisania aranżacji. Najpierw pomyślałem: "Czy ja śnię?". A potem, że staram się pracować najlepiej, jak potrafię, i chyba to procentuje.

Jaki jest Sting?

- Był pierwszy na scenie. Usiadł i zaczął grać na gitarze. Potem witał się niemal z każdym muzykiem z orkiestry. Sprzęt jego zespołu dotarł z dużym opóźnieniem. Ale po Stingu nie było widać nerwów, mimo że koncert miał być transmitowany na żywo. Potem usłyszeliśmy od niego, że byliśmy najlepiej przygotowaną orkiestrą gościnną, z jaką koncertował podczas tego tournée.

A jak doszło do współpracy z Quincym Jonesem?

- Marzyłem o spotkaniu z nim, gdy tylko usłyszałem pierwsze dźwięki "Thrillera" Michaela Jacksona (Quincy Jones wyprodukował ten album - przyp. red.). Na moje 30. urodziny Dorota planowała zorganizować mi "audiencję" u Jonesa. Wtedy do tego nie doszło. Ale po kilku latach zadzwonił do mnie Krzysztof Materna z pytaniem, czy bym natychmiast nie napisał aranżacji, którą podyryguje Jones. Wyjeżdżałem wtedy na dwa tygodnie prób i koncertów. Nie mogłem niczego odwołać, bo chodziło o akcję charytatywną dla chorych dzieci. Poprosiłem o trzy tygodnie. Wiedziałem, że ktoś inny może dostać tę propozycję. Ale udało się! Spotkaliśmy się w Gdańsku. Rozmawialiśmy o Krzysztofie Komedzie, którego on znał. Pokazał mi też sygnet, który dostał od Franka Sinatry. A w pewnym momencie powiedział: "Dobra Adam, ty dyrygujesz swoją aranżacją". Zdziwiłem się, bo umawialiśmy się, że to on poprowadzi orkiestrę. Przed koncertem zapisał moje nazwisko fonetycznie, aby móc je poprawnie wypowiedzieć. Znalazł też skuteczny sposób na zapisanie nazwiska Urszuli Dudziak: Doo-Jack (śmiech).

Miewa pan szalone pomysły?

- Pół roku temu zobaczyłem w kalendarzu, że szykuje się dwudziesta rocznica musicalu, który napisałem wraz z kolegą, mając 17 lat. Więc skontaktowałem się ze wszystkimi 40 osobami, które śpiewały w "Fatamorganie?" z prośbą, byśmy to powtórzyli.

Wszyscy powiedzieli "tak"?

- Stawiło się wszystkich siedemnaścioro wokalistów, włącznie z zapracowaną Reni Jusis! To piękne, że nikt z nich nie zgubił przez lata spontaniczności. Ludzie przecież porozjeżdżali się po świecie. Nie wszyscy są dziś artystami, niektórzy wykonują kompletnie inne zawody.

Tworzyliście razem "Fatamorganę?", kiedy mieliście po 17 lat. Słyszałam, że teraz to wy poprosiliście siedemnastolatków o pomoc.

- Zaprosiłem do współpracy uczniów z Orkiestry Zespołu Szkół Muzycznych w Koszalinie. W sumie była nas blisko setka na scenie. A i jeszcze obsługa techniczna, a to jakieś dodatkowe sześćdziesiąt osób.

Dlaczego dał pan szansę młodym ludziom?

- Chciałem dać im sygnał, że nieważne, gdzie się urodzisz: w niedużym Koszalinie, czy na małej wsi, to jeśli masz determinację i marzenia, możesz zrobić naprawdę wielkie rzeczy.

Podobno minutę muzyki orkiestrowej zapisuje pan przez trzy-cztery godziny. To dlatego ciągle pracuje pan zamknięty w studio.

- Nieraz minutę muzyki można zapisywać i przez tydzień. Rzeczywiście, bardzo lubię odizolowanie. Moja pracownia ma wygłuszone ściany, aby żadne dźwięki do mnie nie docierały. I faktycznie zapisywanie nut to mozolne zajęcie. Ostatnim koncertem "Fatamorgany?" zajmowałem się przez ostatnie dwa miesiące.

Dorota nie protestuje?

- Powiem szczerze, że funkcjonuję normalnie tylko dzięki mojej rodzinie. Gdyby nie Dorota, byłbym pustelnikiem, który wychodzi z pracowni raz na trzy dni, kiedy bardzo zgłodnieje. Rzeczywiście mocno się angażuję i wchodzę w świat muzyki całym sobą. Bardzo trudno mi się od tego oderwać. Gdy pracuję, wszystkie przyziemne obowiązki, jak chodzenie do sklepu, czy wyrzucanie śmieci, mocno mnie denerwują. Ale jeśli Dorota powie, że obiad za godzinę, to jakoś łatwiej zrobić przerwę. Może czasem niechętnie, bo przecież nuty czekają.

Czego pan słucha w swoim samochodzie?

- Najczęściej muzyki poważnej, ale przede wszystkim XX-wiecznej. Słucham też audycji radiowych z Internetu, na które nie miałem czasu w tygodniu. Czasem lekcja językowa albo audiobook.

Chyba nie lubi pan marnować czasu?

- Nie znoszę! Kiedy lecę samolotem czy jadę samochodem, natychmiast wyjmuję iPada - czytam i słucham. Spieramy się z Dorotą, bo ona twierdzi, że nie umiem odpoczywać (śmiech).

Dorota potrafi wziąć pana w ryzy?

- Oboje jesteśmy silnymi osobowościami, dla których ważne jest poczucie niezależności. Spory zdarzają się, jak w każdym związku. Dorota stara się uświadomić mi, że moje życie bywa jednobarwne, że czasem trzeba spotkać się z ludźmi. A ja świadomie ograniczam zewnętrzne działania do minimum. Idąc za wybitnym Witoldem Lutosławskim - w życiu trzeba się skupić na tym, co potrafimy najlepiej. Wtedy mamy szansę osiągnąć nową jakość. Gdybym miał być teraz producentem filmów muzycznych, wydawał płyty debiutantom, otworzył szkołę muzyczną, to niczego nie robiłbym dobrze. Więc wybrałem w życiu dwie sprawy: muzykę i rodzinę!

Iwona Zgliczyńska 

SHOW 8/2013

Show
Dowiedz się więcej na temat: Adam Sztaba | Idol (tv) | Dorota Szelągowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama