Reklama

Przemijanie? Mnie nie dotyczy!

Napędza mnie mój twórczy niepokój i ciekawość świata oraz chęć tworzenia. Wciąż walczą we mnie dwie natury: refleksyjna i napiętnowana życiowym ADHD - mówi Maryla Rodowicz.

Justyna Tawicka, Styl.pl: Na muzycznej scenie jest pani swoistym fenomenem. Wciąż rosnąca popularność i… żadnych skandali. Pani Marylu, jak tak można?!

Maryla Rodowicz: Jak widać, można. Każda dekada ma swoje marketingowe chwyty. Dziś, zamiast jakości, faktycznie muzykę często "niesie" skandal. A ja? Już się "wyskandalizowałam". Wystarczy. Napędza mnie mój twórczy niepokój i ciekawość świata oraz chęć tworzenia. Śledzę nurty artystyczne, trendy plastyczne, nie boję się wyprzedzać epoki, robić rzeczy zaskakujących, odświeżających. Mimo, że gram dużo koncertów, cały czas myślę do przodu, mam nadmiar energii, choć w domu... bywam myszką. Wciąż walczą we mnie dwie natury: refleksyjna i napiętnowana życiowym ADHD.

Reklama

- Staram się łączyć mój szalony zawód z normalnym życiem tzw. "kobiety domowej". Kiedy zbyt długo milczę, bo lubię milczenie, często doładowują mnie, odświeżają i inspirują moje dzieci. Muzycznie moja córka od dziecka zaskakiwała mnie swoimi fascynacjami. To nie były zwykłe etapy, choć inspirowali ją Elvis Presley, Michael Jackson, Queen. Później przyszedł czas na amerykański swing, polskie piosenki przedwojenne, powojenne. Dzieci nieustająco podsyłają mi różne niszowe wykonania, efemerydy artystów, którzy nie są szeroko znani. Poza tym otaczam się młodymi, kreatywnymi ludźmi. Takimi, którzy wciąż potrafią się dziwić światem. Mnie on wciąż zadziwia. To również daje mi energię.

Ta energia jest wręcz pani znakiem firmowym. Czy dziś czuje się pani mocniejsza, silniejsza od Maryli Rodowicz, która podbijała listy przebojów "Małgośką"?

- Ani wtedy, ani teraz nie czuję się silna i mocna. Z każdym nowym projektem rodzą się nowe emocje związane z niepewnością. Przychodzą wątpliwości: czy to, co robię jest właściwe, czy się uda, czy się sprawdzi? Ale podejmuję ryzyko. Ono również mnie napędza. Ledwie przyzwyczajono się do jednej Maryli, przychodzi kolejna. Wierzę w to, co robię, bo to jest prawdziwe. To mi w duszy gra. A ja śpiewam emocjami, duszą.

Mówiła pani o zaskakiwaniu fanów coraz to nowymi wcieleniami. Co panią inspiruje?

- Własna wyobraźnia, która nie zna granic. Stąd moje zamiłowanie do różnych promocyjno- eventowych pomysłów. To dopiero pole do popisu! "Złota Maryla", "Marysia Biesiadna", czyli pierwotnie "Polisz Kantry", to zaledwie wierzchołek góry. Moja wyobraźnia galopuje.

- Pomysł na "Gołą Marysię", zasłoniętą jedynie włosami do kolan, promocja "po wiejsku" w warszawskim klubie Stodoła, bankiet "w charakterze" - beczki z ogórkami, szynki leżące na gazetach, kury i kozy - to było wydarzenie.

- Podobnie było ze "Złotą Marylą": złote soczewki, kostium, włosy, sesja zdjęciowa w złotym błocie i oczywiście złoty koncert. Goście zaproszeni na bankiet obowiązkowo z dowolnym złotym akcentem, bo cały entourage również był złoty - dywan, palmy, rybki, jedzenie, nawet prosiak miał złote jabłko. Miałam jeszcze w planie pomalować na złoto Wisłę, a z helikoptera spaść miał złoty deszcz.. Niemożliwe? Ależ skąd!

A kiedy możliwe staje się niemożliwe i idea rozbija się nie o góry, a o przysłowiowe kretowiska? O zwykłą technikę?

- Wtedy czuję rozczarowanie. W Opolu w koncercie poświęconym twórczości Marka Grechuty (tuż przed jego śmiercią) wykonałam fragmenty z "Szalonej lokomotywy". Wymyśliłam, że na scenie pojawię się siedząc na białej lokomotywie, niczym kobieta w "Szale" Podkowińskiego. Lokomotywa wjeżdża, koła w ruch, para buch. Tak miało być.

- Tymczasem, przyjeżdżam na próbę generalną i co widzę? Poszczególne części lokomotywy to narysowane fragmenty niesione przez statystów - "Szału" nie było... Miałam na sobie kostium, czarny "spadochron" z lekkiego jedwabiu. Odpowiednia dmuchawa miała sprawić, że materiał mógłby falować jak czarne morze. Jego końce trzymać mieli statyści, ja natomiast w odpowiednim momencie miałam zostać wyswobodzona, ukazując się widzom w równie symbolicznym stroju, porwanym, dzikim.

- Okazało się, że nie ma czegoś tak prozaicznego, jak dmuchawa. Zdobyłam więc wentylator do rozpraszania dymów, ale człowiek od emisji obrazu uznał, że "to jest brzydkie i psuje mu obrazek". W takich chwilach czuję rozczarowanie. W krajach rozwiniętych sztuczny wiatr jest zwykłym elementem wbudowywanym w scenę. To detale, ale właśnie one wieńczą dzieło.

Machiavelli powiedział kiedyś, że charyzma powinna łączyć cechy lwa i lisa. Pani je posiada?

- Lwią odwagę mam jedynie na scenie. Niczego się tam nie boję, nawet śmieszności. Lisiego sprytu mam niedobór, bo - jak widać - nie wszystkie moje pomysły udaje się zrealizować. Wtedy jestem rozczarowana , ale nie przestaję się walczyć. Gdy patrzę na oscarową galę, zazdroszczę artystom tam występującym komfortu pracy. Tego, że wszystko jest wyliczone co do minuty, bo "czas to pieniądz". Gdy go przekroczysz, wyłączają ci mikrofon.

- Stąd nie ma tam sytuacji, gdy w trakcie prezentacji premierowej piosenki, już w połowie nakładają na ciebie napisy końcowe. Bo ktoś przed tobą przykleił się do mikrofonu i przekroczył należny mu czas, a zaraz za tobą jest zaplanowany blok reklamowy. A artysta przygotowywał swój show dwa lata - i kogo to w tym momencie interesuje, skoro dyscyplina jest pojęciem stosowanym u nas okazjonalnie.

- A przecież każdy show to dla mnie wyzwanie. Cała ta oprawa, wizualizacja, ludzie, kostiumy... Dlatego pielęgnuję w sobie tego lisa i lwa. I wciąż wierzę w czary. Chcę, by moje koncerty były niezapomniane, elektryzujące, magiczne.

Magiczny głos nierozerwalnie wiąże nas z emocjami. Czym dla pani jest głos?

- Sam głos to niewiele. Trzeba do niego dodać swoje emocje. Albo ma się tę otwartość, albo nie - tego nie da się tego nauczyć. Jeśli śpiewam coś poruszającego, rzecz dzieje się sama. Podczas nagrań do płyty "Przed zakrętem", Kasia Kanclerz siedziała ze mną w studio całymi nocami. Czekała, aż będę bardzo zmęczona, bo wtedy pojawiał się cień szansy, że zaśpiewam prosto, bez tych swoich emocji.

- Podobnie działo się przy płycie "Kochać" nagrywanej z "Józkiem" - Pawłem Jóźwickim. A ja zawsze chcę śpiewać emocjonalnie, świeżo, za każdym razem prawdziwie, choć za każdym razem na nowo, inaczej. Dlatego Seweryn Krajewski często mówi: "Nie płacz, unikaj swoich zawodzeń w interpretacji".

- Kiedy po śmierci Agnieszki Osieckiej pracowałam w studio nad utworem Roberta Jansona "Łatwopalni", często słyszałam, że trzeba mój głos "wyczyścić". Janson mówił: "Wyrzuć te cyganeczki", niech to po prostu płynie, bez emocjonalnych zaśpiewów. Wzięłam pod uwagę jego wskazówki, wizję artystyczną, ale w głębi duszy pomyślałam, że przecież Tinie Turner nikt nie każe śpiewać w stylu Jacksona. Każdy wokal ma swój charakter, wyróżnik. A przynajmniej powinien go mieć. To jak osobowość u człowieka. Wyeliminować charakterystyczną dla mnie "moją" Marylę, to uśpić moją emocjonalną muzyczną "łatwopalność".

W naszym życiu pojawiają się wspaniali ludzie, najczęściej właśnie "łatwopalni", nie do zastąpienia. Pani miała okazję ich poznać, wejść do ich świata. Jaki ślad po nich pozostał?

- Wszyscy ludzie, których spotykamy w życiu, wzbogacają nas. Poznajemy nowe światy, stykamy się z nową energią. Nasycamy się ich przekazem. Poznałam wielu niesamowitych ludzi. Poznałam Wołodię Wysockiego. Słyszałam, jak całymi nocami śpiewał przez telefon dzwoniąc do Mariny Vlady. Żałuję, że nie miałam wtedy świadomości, że jest aż tak kultową postacią. Gdy przyjechał po mnie na lotnisko, bo Daniel (Olbrychski - red.) miał próbę w moskiewskim teatrze, zobaczyłam jak nabożną czcią otoczony był ten zakazany w ówczesnej Rosji człowiek.

- Nikita Michalkow, który bywał u Wołodii (sąsiad z góry), Andrzej Wajda, u którego bywałam na planie, Adam Hanuszkiewicz, u którego bywaliśmy na obiadkach, Andrzej Łapicki, Zosia Kucówna, Edward Stachura, którego Daniel przyprowadził do domu pod moją nieobecność i spalili stolik, bo... odtwarzali (realistycznie) scenę z "Popiołu i diamentu", dodając spirytus do herbaty. Dodam, że w wynajętym mieszkaniu.

- No i Agnieszka Osiecka, z którą właściwie spotykałam się codziennie, tak - po ludzku, choćby żeby wypić kawę, pogadać. Jeździłyśmy razem na koncerty od Bułgarii po Nowy Jork. Lubiłyśmy włóczęgi. Nigdy nie wiadomo było, co mogło się wydarzyć. Otaczało nas grono "odjechanych" ludzi: artystów, adoratorów, dziwaków. Ahoj przygodo! Agnieszka mówiła: "Mańka, z tobą tydzień, to dla niektórych kumulacja przeżyć, których mogłoby im wystarczyć na całe życie". I wspólnie to życie afirmowałyśmy. Kiedy pojawiły się u mnie dzieci, powiało dla niej nudą. Trudno było jej zaakceptować nową część mojej natury. Dzieci, zupki, pieluchy - to zdecydowanie nie był jej świat.

Agnieszka Osiecka powraca na pani płycie, która ma ukazać się jeszcze w tym roku - z nieznanymi dotąd tekstami.

- To dla mnie samej było niespodzianką. Gdy przeprowadziłam się do domu w Konstancinie, zmobilizowałam się do przejrzenia kartonów z archiwaliami. Okazało się, że było w nich sporo, często odręcznie pisanych tekstów Osieckiej z adnotacjami. Jedna z nich brzmiała: "Dałam to Sewerynowi, ale nie jestem pewna". Pomyślałam: "A może Agnieszka chce mi coś powiedzieć?". Pojechałam do niego. Okazało się, że Agnieszka pisała wiele wersji różnych utworów, stanowiących odrębne, całkiem inne teksty. Odwiedziłam też Katarzynę Gertner, Jacka Mikułę - i pomysł zrodził się sam.

Agnieszka Osiecka daje znaki...

- Tak. I dziwnym trafem, gdy śpiewam "Niech żyje bal", bardzo często nagle pojawia się motyl. Wygląda zawsze tak samo...

Czym jest dla pani czas?

- To nowy dzień, terminy. Za to przemijanie mnie nie dotyczy.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy