Reklama

Przepraszam, ale jestem niemodny

To jest rozmowa o zawieszeniu miedzy życiem a śmiercią, a potem o powrocie do świata ludzi zdrowych. Ale pogodna i pełna dobrej energii. Bo Krzysztof Ziemiec, dziennikarz "Wiadomości", o wypadku, w którym niemal spłonął, mówi bez goryczy. Nie ucieka tez od intymnych pytań. Czy nie bał się, że "po" przestanie być mężczyzna? Jak odbudował bliskość z żoną? I co czuł, gdy odstawiono mu morfinę?

Przystojniejszy niż na ekranie. Niebieskie oczy podkreśla ciemny garnitur. Wpada na spotkanie wprost z dyżuru w redakcji Wiadomości w TVP. Dziś prowadzi główne wydanie.

- Wieczorem pędzę na nagranie "Niepokonanych" - cieszy się. - Dla mnie autorski program to marzenie. Wywiady z ludźmi, którzy przeżyli ekstremalnie trudne sytuacje, ale którzy dziś, mimo ran psychicznych i tych na ciele, są silniejsi. I szczęśliwsi. - Tak jak ja - mówi o pożarze. Lekarze unikali rozmów o szansach na powrót do normalnego życia, bo miał czterdzieści procent poparzonego ciała, zakażenie. Dziś nie ma rękawiczek na poparzonych rękach ani laski, z którą nie rozstawał się przez pół roku.

Reklama

Jest spokój. Pewność w głosie. Żarty. I nagle wzruszenie, szkliste oczy. Po takich przejściach umie być twardy. Tylko czy chce?

Twój STYL: Czuje się pan supermanem?

Krzysztof Ziemiec: To zarezerwowane dla mocarzy. Nie jestem - przynajmniej fizycznie - wojownikiem jak kiedyś. Wyobraźmy sobie sytuację: na ulicy dwóch agresywnych osiłków zaczepia kobietę. Kiedyś interweniowałbym osobiście. Teraz zadzwonię po policję. Wróciłem do żywych, do życia zawodowego, znowu jeżdżę na nartach, ale szacuję ryzyko. Czasem lepiej nie podbiec do autobusu, nie wskoczyć w ostatniej chwili do metra. Odpuścić, z ostrożności.

Myśli pan o sobie: "niepełnosprawny"?

- Gdyby nie nasza rozmowa, nie pamiętałbym, że miałem wypadek.

Wyparł pan wspomnienie tamtej czerwcowej niedzieli?

- Przeciwnie. Oswoiłem ją klatka po klatce. W garnku zapala się parafina, którą żona podgrzewała, żeby zrobić okłady na podrażnione alergią ręce. W kilkanaście sekund płonie kuchnia, przedpokój. Nie ma jak uciec. Biegnę na balkon: "Ratunku, pali się!". Dym, ciemność. Dusimy się. A potem decyzja: otworzyć drzwi na klatkę. I myśl: ręka przyklei mi się do rozżarzonej klamki. Otwieram. Za drzwiami sąsiedzi chlustają wodą z wiader: "K...wa, wychodźcie!". Kolejny kadr: widzę siebie, jak nagi idę w stronę strażaków i zostawiam za sobą krwawe ślady stóp. Potem żonę, która powtarza: "Nie zasypiaj". Ostatnia myśl: kurczę, mieliśmy pojutrze jechać na wakacje.

Bał się pan śmierci?

- Czułem, że się wyliżę. Choć przez miesiące paraliżował mnie strach: będę niepełnosprawny. Zdrowie nie chciało przychodzić. Piłem przez słomkę, jadłem papkę, nie byłem w stanie zrobić samodzielnie nic. Moje przykurczone, nabrzmiałe ciało było w obcisłym kombinezonie, który zapobiegał rozrostowi blizn. Każda kąpiel, każda zmiana opatrunku, głupie umycie zębów było problemem. Wyglądałem jak yeti z długimi włosami i paznokciami, bo ich obcinanie sprawiało koszmarny ból. Poznałem wtedy smak życia niedołężnego staruszka.

Kto najbardziej pana wsparł?

- Nie zostałem sam ani przez chwilę. Tuż po wypadku mnóstwo ludzi słało SMS-y, odwiedzało. "Zobacz, tak będzie wyglądało nowe studio, w sierpniu już będziesz, tak?", słyszałem od szefowej. Byłem pewien, że zaraz wrócę. Niesamowicie się zaangażował Bogdan Rymanowski, kolega z konkurencyjnej telewizji. Załatwiał kule, laskę. "To kiedy znowu zobaczę cię na wizji?", dopingował. Ludzie z TV Puls, gdzie wówczas pracowałem, niemal rozpisali dyżury "przy Ziemcu".

- Ktoś był w szpitalu, ktoś opiekował się dzieciakami, zabierał na wakacje, gdy inni koledzy, których własne żony nie widziały z mopem czy śrubokrętem, poszli wymalować spalone mieszkanie. W naszym czarnym domu remontem dyrygował kolega, przeniósł do nas swoje biuro, czyli laptop, żeby nad wszystkim czuwać. 18 miesięcy później, gdy byłem już zdrowy, upomniała się o mnie praca. Dostałem propozycję z "Wiadomości". Nie zapomniano o mnie.

Mówi pan o znajomych, kolegach z pracy. A najbliżsi?

- Najwspanialsza, najdzielniejsza, "niepokonana" 24 godziny na dobę była moja żona.

Kobieta ze stali?

- Nagle została sama ze spalonym mieszkaniem, trójką małych dzieci i facetem, którego w każdej chwili mogła stracić. Przez dwa tygodnie schudła o połowę. Stałem się czwartym dzieckiem. Gorszym, ciężkim, marudnym, schorowanym.

Nie obwiniała się, że to przez nią wybuchł pożar?

- Kiedyś przyznała: "Jadąc do szpitala, myślałam w kółko, czy będziesz chciał ze mną rozmawiać? Czy nie będziesz miał żalu?". Przegadaliśmy, przetrawiliśmy jej obawy. Dla mnie to nie był problem.

Miał pan ochotę poddać się w cierpieniu?

- Nie miałem myśli samobójczych, ale niejednokrotnie miałem ochotę usnąć na zawsze, żeby skończył się ten ból. Ja o to prosiłem, marzyłem o tym wiecznym śnie, o coraz większej dawce leku przeciwbólowego.

Był pan uzależniony od morfiny?

- Dość szybko mi ją odstawiono. Lekarze w szpitalu powiedzieli: "Panie Krzysztofie, trzeba zmniejszać dawki morfiny". "Dobra, nie ma sprawy". To był koszmar. Piekło. Żona poszła do domu, zgasło światło, siostry znikły. Do dziś widzę, jak leżę, raz mi zimno, raz gorąco. Za oknem przetacza się letnia burza. Cały się trzęsę. Półsen i wizja: przez okno wlatuje piorun i zapala pokój, a ja płonę żywcem. Drugi raz w ciągu tygodnia płonę żywcem.

Kiedy po raz pierwszy spojrzał pan w lustro po wypadku?

- Długo zbierałem się na odwagę. Odwracałem głowę. Teraz, po dwóch latach, jest nieźle. Jestem po operacji estetycznej wycinania i wygładzania blizn. Dziś nie pamiętam, że było źle. Już nie noszę rękawiczek, już coraz rzadziej specjalny kombinezon, który nie pozwala rozrastać się bliznom.

Bał się pan, że będzie niepełnowartościowy jako mężczyzna?

- Śmiejemy się z żoną, że na szczęście mój męski "trójkąt A3" nie został uszkodzony.

Czy to obcowanie z chorobą, fizjologią nie zachwiało związku?

- To intymne pytanie. Szczególnie na początku nie było mi łatwo. Człowiek po takim wypadku potrzebuje więcej miłości, opieki, czułości, akceptacji, przytulenia niż zdrowy mężczyzna. I tu jest konflikt, bo dla drugiej osoby, opiekującej się, to nie jest oczywiste ani łatwe przytulić takiego pokiereszowanego faceta. Ulatuje element męsko-damski. Danusia była dla mnie niemal mamą, pielęgniarką, a mniej kochanką. Ale teraz zdecydowanie znowu jesteśmy żoną i mężem.

A jak dzieci się odnajdowały, widząc niedołężnego tatę?

- Zobaczyły mnie po powrocie ze szpitala. Bały się, słysząc: "Taty nie wolno dotykać. Bo to grozi zakażeniem". Dłuższy czas omijały mnie, uciekając wzrokiem od ran. Przypominałem im o tamtym dniu. Długo budziły się z płaczem, słysząc sygnał karetki. Pamiętam, jak w telewizji podano informację o tym, że na pasie startowym zapalił się samolot. Ola zzieleniała i zwymiotowała z nerwów.

- Najmłodszy Franek nawet dziś potrafi zapytać: "Tato, a jak ty jechałeś karetką, to siedziałeś czy leżałeś? Bo ja siedziałem". "Byłem nieprzytomny, wynieśli mnie na noszach". Albo inne pytanie: "Tato, dlaczego wszedłeś w ten ogień". "Bo tak wyszło, musiałem". "Ale mama nie weszła i zobacz, jaka zdrowa". Najstarsza Mania przynosiła album i pokazywała zdjęcia: "Czy ty jeszcze będziesz taki?". "To znaczy jaki? - dopytywałem. - Czy będę miał taką fryzurę, dłuższe włosy?". "Nie, tato, taki jak tu, taki... taki ładny?", rozbrajała mnie. I kolejne pytania: "Będziesz mógł z nami jeździć na rowerze, tato? A na nartach?". Na szczęście po wypadku miałem tylko jeden sezon przerwy. W lutym byliśmy na Pilsku.

Żartujecie sobie z choroby?

- Ostatnio córka stanęła mi na stopę. Kiedyś syknąłbym z bólu, dziś złapałem ją za ręce: "Zatańczymy?". Franek jest fanatykiem zabaw przy ogniu, więc gdy podchodzi z patykami za blisko, żartujemy: "Synu, chcesz wyglądać jak tata?". Nie jest to temat tabu.

Wie pan, po co był ten wypadek?

- Piekielnie trudne pytanie. Wciąż szukam odpowiedzi. Pierwsza była metafizyczna - może czekało mnie coś gorszego? Mieliśmy lecieć na dalekie wakacje. Może na przykład mój syn który lubi wodę, utopiłby się? Może spadłby samolot? Odpowiedź numer dwa: w tradycji chrześcijańskiej ofiarowujemy cierpienie, poświęcenie drugiemu człowiekowi. Stąd pielgrzymki. Mój ojciec zmarł dokładnie 10 lat przed moim wypadkiem. Pomyślałem: "Może jego dusza nie jest spokojna i potrzebuje mojej ofiary".

Nie obraził się pan, nie miał pretensji: "Boże, nie zasłużyłem!"?

- Nie czułem się oszukany czy skrzywdzony. Gdy leżałem w szpitalu, zadzwonił kolega. Powiedział: "Bóg doświadcza tylko tych, których lubi, do których ma plan". Dziś mam jeszcze jedno wytłumaczenie wypadku : gdybym był tramwajarzem, murarzem nie namawiałyby mnie pani na wywiad. " Znanej twarzy" łatwiej uwierzyć, że można podnieść się z klęski. Każde wsparcie jest potrzebne: wiara, rodzina, koledzy. Albo pan z "Wiadomości"… Przecież sam potrzebowałem motywacji, dokręcałem sobie śrubę dla dzieci i żeby wrócić do pracy. Skutecznie. Ludzie z oddziału poparzeń leżeli nadal, kiedy ja już chodziłem. Teraz potrzebują kul, kiedy ja skaczę i biegam. Bo zabrakło im motywacji.

Czy perspektywa śmierci zweryfikowała pańskie dotychczasowe wartości?

- Rozczaruję panią. Gdybym przed wypadkiem był niemoralnym łajdakiem lowelasem, może uznałbym to za znak ostrzegawczy. "Stary opamiętaj się ,zawróć z tej drogi". Ale ja żyłem w zgodzie ze sobą.

Żadnych postanowień poprawy?

- Spędzać więcej czasu z dziećmi. Te dwa lata po wypadku były bezcenne dla życia osobistego. Przypomniały o tym, co najważniejsze. Mówię o codzienności. Chcę żyć tak jakby to miał być ostatni dzień życia i żeby nic nie przysłoniło mi rodziny. Pamiętam, gdy przed pożarem wracałem z Pulsu po północy. Dom spał. Nie wiedziałem: wypić herbatę, szklankę szkockiej czy iść spać. Cisza i samotność.

- Byliśmy sobie z żoną czasem niemal obcy. A ja sam wściekły, bo nie tak powinno być. Teraz wiem, ile mleczaków wypadło Oli i że Marysia ma idola - w internecie wciąż słucha Justina Bibera. Franka fascynują służby mundurowe, wciąż namawia mnie na wspólne oglądanie filmu "Strażak Sam". Ola to córeczka tatusia. Pozostała dwójka woli mamę. Mam nadzieję, że kiedyś podzielą swoją miłość na pół.

Jest pan zazdrosny?

- Cholernie. Odbieram Franka z przedszkola i słyszę: - "Czemu nie mama? - Franiu, specjalnie wyszedłem z pracy. - Ale jutro ma przyjść mama". Mania też nie ukrywa, że mama jest przyjaciółką. O dziwo, to żona jest policjantem. Kocha, ale potrafi być konsekwentna. To daje nam wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Ja raz rozpieszczam, innym razem tracę kontrolę. Wczoraj usłyszałem od Danki : ""Kurczę, pamiętasz, jak mówiłeś; Nie będę krzyczał na dzieci?". Potrafię wrzasnąć. I nie tłumaczy mnie, że pracuję w "nerwowej redakcji". Bo żona, rezygnując dla dzieci z kariery w agencji fotograficznej, mogłaby mieć więcej powodów do frustracji. Staram się pracować nad sobą.

Zawsze planowali państwo liczną rodzinę?

- Wiedzieliśmy, że nasze dziecko nie będzie jedynakiem. A moja żona jest piękna, mądra… Ma świetne geny (śmiech).

Jest pan zakochany?

- Bardziej niż kiedyś, choć po jedenastu latach to miłość, a nie stan wyjątkowy. Znaleźliśmy się i się uzupełniamy. Nie ma ciśnienia na udawanie, snobizmy, na posiadanie. Trzy lata myślałem o aparacie fotograficznym, w końcu sprezentowała mi go żona. Ostatnio zatrzymała mnie policja : "Tym gratem pan jeździ?" Za to dzieci chodzą do sprawdzonych, niepublicznych szkół. Bo mamy ciśnienie na rodzinę.

- Razem "rodziliśmy" naszą trójkę. Wbrew trendom zawsze walczymy o związek. Kiedy strzelam focha, nie chcę słuchać albo krzyczę, bo brak mi argumentów, Danusia zawsze się przebija: "Jak ci przejdzie, pogadamy?". Pewnie jesteśmy nudni dla innych, bo kręci nas życie domowe.

Całą rozmowę znajdziesz w najnowszym numerze magazynu "Twój STYL".

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy