Reklama

Teraz mi tego brakuje

Ta książka to zapis rozmów, jakie od stycznia do lipca tego roku Kamila Łapicka przeprowadziła ze swoim mężem. - Różniło nas prawie wszystko, ale mieliśmy podobne poczucie humoru - mówi nam po jego odejściu.

Ostatnia wasza rozmowa do książki odbyła się dwa tygodnie przed śmiercią męża. O co nie zdążyła pani zapytać? 

Trudno mi o tym mówić. Może zapytałabym: "Co będzie, jak ciebie nie będzie? Co powinnam robić?". O śmierci rozmawialiśmy wiele razy, ale zawsze w dowcipnym tonie, np. jedliśmy obiad, Andrzej usłyszał jakąś melodię i mówił: "To by było świetne na Powązki". Albo: "Pamiętaj, żeby było wojsko". W jednej z tych rozmów Andrzej Łapicki mówi, że jeśli ktoś miałby coś powiedzieć na jego pogrzebie, to chciałby, żeby to był Jan Englert. I tak się dokładnie stało. Myślę, że ta książka jest pewnego rodzaju testamentem Andrzeja. Intelektualnym i emocjonalnym. Troszeczkę odsłonił w niej swoje uczucia. Zazwyczaj uchodził za zdystansowanego, chłodnego człowieka, tak naprawdę był emocjonalny. Tylko że te uczucia nie były na pokaz.

Reklama

Pięknie mówi o pani: "Jesteś najinteligentniejszą z pociągających kobiet albo najbardziej pociągającą ze wszystkich intelektualnie rozwiniętych".

- To było zaskakujące także dla mnie, bo Andrzej nie był człowiekiem, który mówił komplement na dzień dobry. Trzeba było sobie na to zapracować. Dobre słowo rzucał w przerwach między innymi poważnymi tematami.

Z lektury wynika, że na wiele tematów mieliście odmienne zdania.

- Dokładnie tak jak w życiu. Ale dzięki tym różnicom był między nami nieustający przepływ energii, rodzaj pozytywnego zamieszania. Czasem inni patrzyli na nas, jakbyśmy byli parą żywcem wyjętą ze sztuki "Kto się boi Virginii Woolf?" Edwarda Albee. Nie wszyscy rozumieli, że rozmawiamy w pewnej konwencji. Mieliśmy podobne poczucie humoru, to znaczy Andrzej miał bardzo wyostrzony dowcip, a ja się przy nim wyrobiłam. Śmiał się: "Zapominasz, że jestem z XIX wieku". Wtedy odpowiadałam mu, że ja jestem z XX, a może nawet z XXI wieku.

- Oglądałam kiedyś film Woody'ego Allena "O północy w Paryżu", w którym bohater przenosi się w przeszłość i poznaje ludzi, którzy byli jego idolami, o których tylko czytał w książkach. Tak wyglądało moje życie z Andrzejem - jak ten film. Po jego śmierci siedziałam w domu, w jego fotelu, przed ukochanym wielkim telewizorem i oglądałam programy mu poświęcone. Serce mi się wyrywało z piersi, słuchałam różnych wypowiedzi i myślałam: "Boże, do dzisiaj to było także moje życie". Nie ukrywam, że chcę żyć tak, jakby chciał tego Andrzej. Chociaż teraz jestem trochę zagubiona.

Mąż mówił: "Ty jesteś mocna. (...) Wiesz dobrze, czego chcesz, trzymasz się tego i nikt niczego ci nie wmówi".

- To fragment rozmowy, która odbyła się, gdy Andrzej już źle się czuł. Dlatego teraz nie lubię jej czytać. Wtedy już chyba przeczuwałam, o co pytałam, on też prawdopodobnie wiedział, o czym mówi. Na początku uważałam, że ten pierwszy czas po odejściu Andrzeja przeżyję sama, później zrozumiałam, że powinnam pozwolić sobie pomóc. W najbardziej dramatycznych chwilach przekonałam się, że jest wokół mnie wiele życzliwych osób. Z drugiej strony przez ostatnie trzy lata straciłam zaufanie do ludzi. Wydarzyło się wiele sytuacji, w których górę brała małość, nielojalność. Nasze małżeństwo zostało już ocenione na samym początku, później analizowany był jego przebieg i koniec.

Jak pani sobie z tym radziła?

- Starałam się nie dawać możliwości do oceniania. Myśmy w bardzo ograniczonym stopniu - mimo że to było zupełnie inaczej odbierane - brali udział w życiu towarzyskim, prócz teatralnego. Andrzej, choćby z racji swojego zawodu, bardzo dobrze znosił ocenę publiczną, bo przecież przez całe życie poddawał się jej z własnej woli. Często mnie uspokajał i mówił, że to w ogóle nie jest istotne. Myślę, że ten dystans wynikał także z jego wieku. On podobnie jak Tadeusz Konwicki miał dwa światy: pierwszy, ten ważniejszy - swoich wspomnień, doświadczeń, przeżyć, i drugi, dzisiejszy, który dopuszczał do siebie w niewielkim stopniu.

- Oglądał dużo programów informacyjnych, był na bieżąco z polityką, sportem, a jednocześnie ten świat zewnętrzny w niczym go nie zmieniał. Zawsze wiedział, że wszystko należy przefiltrować, niczym się nie przejmować. Uczyłam się od niego takiego podejścia, ale miałam gorsze i lepsze chwile. Taka sinusoida nastrojów. Szczególnie ostatnio, kiedy zostałam odarta z prywatności do granic możliwości. Nie dostałam szansy przeżycia osobistej tragedii, nawet nie mogę sobie tego przepracować. Nikt nie wie, co przeżyłam przez ostatni czas w domu, szpitalu, i nikt nie ma prawa tego oceniać.

To małżeństwo zmieniło panią?

- Powinnam teraz rzucić trzema genialnymi zdaniami, a tymczasem w naszym małżeństwie najważniejszy był dzień powszedni. Konwicki zawsze, gdy się spotykaliśmy, mówił: "Życzę wam ciekawego dnia". Tego też nauczyło mnie życie z Andrzejem. Że każdy dzień może być niespodzianką i świętem, że należy się cieszyć ze wszystkiego, co jest nam dane. Dzięki Andrzejowi wszystko się we mnie zmieniło. Zyskałam wiarę w siebie, pewność w wyrażaniu swoich poglądów. Inaczej patrzę, słucham. Zawsze wiedziałam, że nie dorównam Andrzejowi na żadnym polu, ale on rozbudzał we mnie ambicję, zachęcał, żeby próbować i robić krok naprzód. Nasze małżeństwo to był ciągły kurs kształcenia się.

Andrzej Łapicki wiele razy mówił, że czuje się za panią odpowiedzialny.

- Odczuwałam to, ale tak między wierszami. Usiłuję ubrać w słowa coś, co było kwintesencją naszego małżeństwa. Oczywiście, że czułam jego opiekę, ja też się nim opiekowałam, w każdym wymiarze. Myślę, że oboje dawaliśmy sobie tyle, ile mogliśmy. Żartowaliśmy, że ja nigdy nie chciałam być żoną swojego męża, chociaż w tym przypadku to zaszczyt. To jest tak - ludzie zwykle muszą zapracować na swoje nazwisko. Ja mam nazwisko, na które chcę zapracować. Inna rzecz, że mój mąż miał dość konserwatywne poglądy na temat pracy kobiet w ogóle. Według niego mężczyzna powinien być opoką w każdym sensie. Jeśli już kobieta koniecznie chce pracować, to najlepiej w domu i w niewielkim wymiarze. Oczekiwał, że będziemy dużo czasu spędzać razem. Przeważnie rozmawialiśmy, to było spoiwo naszego związku. Ale czasem siedzieliśmy w dwóch miejscach tego samego pokoju i czytaliśmy książki albo ja czytałam swoją na głos.

W styczniu trafiła pani do Teatru Polskiego.

- To wydarzyło się trochę przypadkiem, obudziło się we mnie pragnienie, żeby wejść w świat teatru, a nie tylko o nim pisać. Poszłam i zapytałam dyrektora Andrzeja Seweryna, czy mogłabym u niego się czegoś nauczyć. Zostałam asystentką Piotra Tomaszuka przy spektaklu "Mazepa". To było ciekawe, ale też absorbujące zajęcie. Andrzej miał więcej wolnego czasu, ale zapowiadało się, że to się wkrótce zmieni. Wiosną dostał dwie fantastyczne propozycje: w "Zemście" Fredry w Polskim i w spektaklu "Fredraszki" Jana Englerta w Narodowym. Już umawialiśmy się, jak będziemy się podwozić, kto na kogo będzie czekał, w którym bufecie zjemy razem obiad. Był szczęśliwy, mówił: "Ten sezon będzie taki dobry, żoneczko".

Co teraz?

- Szukam swojego miejsca w teatrze. Może za rok, dwa lata odważę się zdawać na reżyserię? Na okoliczność tej rozmowy dostałam pozwolenie od Andrzeja Seweryna, żeby poinformować, że przyszłą wiosną w Teatrze Polskim zaczynamy próby do światowej prapremiery sztuki Sławomira Mrożka "Karnawał. Pierwsza żona Adama" w reż. Jarosława Gajewskiego, przy której będę asystować. Dla mnie to ogromny zaszczyt.

Ułoży się?

- Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie martwię. Z natury jestem osobą dość nerwową. Wszystko chcę zrobić szybko, przejmuję się drobiazgami. Od męża uczyłam się spokoju. W pożegnaniu dla niego, mimo że byłam wtedy w najgorszym momencie życia, napisałam: "Mężu, wiem, że wszystko będzie dobrze". Wierzę, że tak się kiedyś stanie, że osiągnę równowagę. Tego mi najbardziej teraz brakuje.

Rozmawiała Iza Komendołowicz

PANI 9/2012

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Kamila Łapicka | Andrzej Łapicki | małżeństwa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy