Reklama

Weronika Marczuk: Ukraina ma dla mnie smak miłości do życia i wolności

Ukraina ma dla mnie smak miłości do życia i wolności. W przestrzeni i w duszy. To wynika też z tej ukraińskiej potrzeby wolności i swobody, o którą tak zajadle walczymy od pokoleń. Stąd poświęciłam moją całą pracę w "O!UKRAÏNA" właśnie 30-leciu odzyskania niepodległości przez Ukrainę - mówi Weronika Marczuk o swojej najnowszej książce. Jest ona nie tylko inspirującym przewodnikiem po kulturze i zwyczajach Ukrainy, lecz także osobistą opowieścią o przyjaźni polsko-ukraińskiej. W wywiadzie z Weroniką Marczuk rozmawiamy m.in. o jej początkach na emigracji, kozackim buncie i o tym, dlaczego powinniśmy mówić "w Ukrainie" zamiast "na Ukrainie".

Katarzyna Drelich, INTERIA: Zacznę od przywitania: "Dobryj ranok". Napisała pani, że ten zwrot kojarzy się na Ukrainie z bezpieczeństwem i przytulnością. Dlaczego tak jest?

Weronika Marczuk: - To przywitanie dnia. Mi się to po prostu bardzo dobrze kojarzy. W Polsce nie ma takiego zwrotu, nawet rano mówi się "Dzień dobry". "Dobryj ranok" brzmi dla mnie, jakbym znalazła się w babcinym, bezpiecznym raju. Nawet czasem spieram się z moją mamą w domu, by nie zaniedbywać naszej tradycji, bo zdarza się, że wymsknie się jej coś po rosyjsku. Surżyk, czyli byt językowy z naleciałościami rosyjskimi, niesie za sobą to, że wielu ludzi mówi: "dobre utro", czyli nawet nie stricte po rosyjsku. To dlatego, że przez lata wpajano nam, iż rosyjski jest lepszy od ukraińskiego i sporej liczbie mieszkańców Ukrainy nałożyło się jedno na drugie, przez co język zrobił się kaleki, śmiesznawy i nieudolny. 

Reklama

- W każdym języku są takie słowa, które kojarzą nam się z sielanką. W polskim języku cudzoziemcom podobają się słowa "piękno, piękna" czy "do widzenia". Po litewsku jest kilka takich słów, którymi można się napawać, np. "labas vakaras", czyli dobry wieczór, albo "aciu", czyli dziękuję. Te słowa są dla mnie takim językowym przywoływaczem sielanki, a ponadto, jak ktoś mówi poprawnie "dobryj ranok", to jest to znak, że dobrze zna ukraiński.

Język ukraiński w 1934 roku w Paryżu znalazł się na 3. miejscu w konkursie na najpiękniejszy język świata. Jest niezwykle śpiewny, a przez to przypomina mi się, że Ukraińcy są ponadprzeciętnymi śpiewakami. Czy ta śpiewność języka może mieć na to wpływ?

- Wpływ języka to jedno, ale my po prostu używamy całego głosu. Ukraińcy żyją na stepach, na dużych przestrzeniach. Przykładem może być nasza piękna wieś pod Kijowem, w której często bywałam u babci. Duża część rodziny jest porozrzucana po tej wsi. Z jednej strony wielkiego jaru mieszkała babcia, z drugiej strony jedna z jej córek, a kilometry w dół jej kolejna córka. Telefonów nie było i proszę sobie wyobrazić, że żeby kogoś zawołać, wychodziło się na ogród i nawoływało się go. Gdybym chciała to teraz zaprezentować, mogłaby pani mieć problem z tym, by ten eksperyment wytrzymać. A gdyby krzyknęła moja mama, to lepiej nie ryzykować w obawie o słuch. Nawoływanie pod blokiem kolegów czy koleżanki do dziś nikogo w Ukrainie nie razi, na rzece, na boisku czy na lodowisku wciąż wyrabiają się te nawyki, które mamy od pokoleń.

- Nie znam też nikogo w Ukrainie, kto by nie śpiewał. U nas śpiewali wszyscy. Kiedy ktoś na wieczornicy czy imprezie zacznie śpiewać, to z automatu reszta się dołączy, tworząc dwu- lub trzygłosy i po chwili wszyscy śpiewają. To jest taka niesamowita odskocznia, wspaniała tradycja. Jak byłam dzieckiem, trochę mnie to wkurzało. Wydawało mi się, że to domena takich trochę babć w chustkach, a my byliśmy przecież nowoczesną młodzieżą. Ale jak tylko przekroczy się tę barierę wstydu, to natychmiast czujesz, że to płynie w naszych żyłach i ten śpiew przepełnia nas od środka. Doceniłam to najmocniej, kiedy byłam na obczyźnie. Dopiero wówczas zrozumiałam, jak wielką mam miłość do tych tradycyjnych śpiewów ukraińskich. Ta ukraińskość stała się dla mnie kołem ratunkowym, gdy na początku mojego pobytu w Polsce często odczuwałam, że nie jestem u siebie.

Bywało wtedy ciężko?

- Początki emigracji nigdy nie są łatwe. Czujesz, że masz coś więcej do powiedzenia, chcesz być traktowany jak inni, a ludzie spłycają cię do jakiegoś instrumentu i traktują jak element tymczasowy. I mimo że miałam poczucie własnej wartości, bo w Ukrainie byłam w centrum uwagi jako liderka, najlepsza uczennica i przyjechałam tutaj z niezwykle otwartym sercem, to często napotykałam ścianę: "Kim ty jesteś?". Nawet, jak już zaczynałam się otwierać i o sobie opowiadać, to czułam, że ludzie trochę machali na to ręką, gdy słyszeli "Ukraina". Dziś jest dużo lepiej. Ukraińców jest więcej i są oni potrzebni, ale w gruncie rzeczy to też nie do końca zaakceptowany przez ludzi w Polsce proces. W komentarzach pod jednym z wywiadów, w którym mówiłam głównie o statystykach, przeczytałam ostatnio: "Zabieraj tych swoich leniwych Ukrów, niech wiedzą, że będą robić tu tylko tyle, na ile im pozwolą Polacy".

A to bardzo dziwny stereotyp, zważywszy na fakt, jak ciężko Ukraińcy pracują w Polsce.

- Inne z tych stereotypów, które wyczytałam ostatnio pod komentarzami, to: alkoholicy, upaki, uberowcy, tępaki. Nawet niektórzy zaczęli do mnie pisać prywatne, obraźliwe wiadomości. Moją intencją zawsze było zaprzyjaźniać nasze dwa narody. Odpisałam każdemu, kto mnie obraził w prywatnych wiadomościach, i na końcu prawie każdy z nich przeprosił. Prowadzę dyskusję na takim poziomie, że myślę, iż nawet najbardziej zaciekli nie mieliby nic do powiedzenia, gdyby rozmawiali ze mną twarzą w twarz. Tak samo było w historii z agentem T. Gdy spotykam ludzi na żywo, to nie doświadczam hejtu, bo ludzie widzą prawdziwego człowieka, który ma coś dobrego do powiedzenia. Za maską anonimowości nie uważa się na to, co się robi i nie martwi się o to, że kogoś można zranić.

Kiedy przyjechała pani do Polski, nie znała pani jeszcze języka polskiego. Czy wówczas odbiór Ukraińców był inny?

- Było inaczej. Moich rodaków prawie tu nie było, w każdym razie ja przez pierwsze 15 lat byłam tylko wśród Polaków. Przyjechałam tu w 1991 roku, wydawali wtedy pierwsze paszporty, w dodatku artystyczne, a ja przyjechałam z teatrem. Byliśmy wtedy zjawiskiem. No i bywało różnie, niektórzy byli zaciekawieni i witali nas z sercem na dłoni. Ale pamiętam też takie sytuacje, że jak wchodziłam do sklepu i mówiłam z akcentem, to słyszałam odpowiedź: "Proszę tego nie dotykać i tak tego pani nie kupi". Miałam 20 lat, a wyglądałam na 16, więc tym bardziej wzbudzałam podejrzenia. Wtedy nie umiałam się zachować w takiej sytuacji. Żałuję, że nie uczono nas asertywności. Teraz, kiedy ktoś traktuje ludzi bez szacunku, umiem postawić granicę i zareagować. Ale było mi ciężko się tego nauczyć, ponieważ zostałam wychowana w taki sposób, żeby do drugiego człowieka zawsze podchodzić z życzliwością.

- Stosunek do Ukraińców i mojej pierwszej ojczyzny nierzadko był negatywny i wówczas mnie szokował. Teraz przynajmniej wiem, skąd to się bierze i umiem wejść w dyskusję. Moim zdaniem problem leży nie w samych ludziach, lecz systemach, w których wzrastamy. Dotyczy nas wszystkich i to po obu stronach. Ludzie z Ukrainy często nie są świadomi tych strasznych kart w historii, która jest tak ważna dla polskiego narodu, co według mnie jest zaniedbaniem ze strony państwa.

- Bywa jednak, że mam też sporo złego do powiedzenia i moim rodakom mieszkającym w Polsce. Wielu nie spieszy się z asymilacją, nie interesuje się życiem w Polsce, nie wie kto jest premierem i co tu się dzieje. Uważają, że mogą tylko przyjechać, pobyć tu i wyjechać, co uważam za kompletny bezsens. Domyślam się, gdzie tkwi przyczyna. Spotkałam się z podobnym zjawiskiem jeszcze gdy chodziłam do szkoły w Ukrainie. Wiodącym językiem był rosyjski, a ukraiński był dodatkowy-ojczysty. Absurd, prawda? Zawsze było sporo dzieci wojskowych lub z narodowości, którym ukraiński nie był potrzebny, zatem byli z niego zwolnieni.

- Mieliśmy taką nauczycielkę, która pytała takich uczniów: "ukraińskie salo żresz? Salo wcinasz, a języka się nie nauczysz, tak?". Oni wychodzili z założenia, że jak są tylko przez jakiś czas w Ukrainie, to nie muszą się tego języka uczyć. Siedzieć, słuchać, rozumieć, ale nie chcieć ? Nie umiałam tego zrozumieć wtedy i dziś ignorancja w wielu aspektach mnie martwi. Osobiście, nawet gdybym pojechała na dwa dni do Chin, to chciałabym się nauczyć przynajmniej podstawowych wyrażeń. To jest kwestia otwartości na inną kulturę. Marzy mi się, żeby Ukraińcy bardziej otworzyli się na Polskę i chcieli współtworzyć ten kraj, a ludzie tutaj mieszkający ze swojej strony przyjmowali to z otwartością. W krajach, w których inne narodowości oddzielają się, tworzą się getta i rodzi się wrogość. Dlatego asymilacja i chęć poznania kultury, języka kraju, w którym się mieszka jest bardzo ważna.

Jerzy Hoffman powiedział, że ogromnym problemem, zwłaszcza młodych Ukraińców, jest nieznajomość własnej historii. Myśli pani, że ta niechęć do poznania naszej kultury może wynikać również z tego, że nie zostali nauczeni miłości do własnej historii i języka?

- Myślę, że w większości to są ci sami ludzie, którzy nie do końca chcą się uczyć ukraińskiego i posługują się rosyjskim. W swoim gronie mam wielu Ukraińców, którzy wyznają podobne poglądy do moich. Czyli przynajmniej używają ukraińskiego, kiedy wymaga tego sytuacja, pomimo że wygodniej jest im posługiwać się rosyjskim. Rzadziej zdarza mi się spotkać kogoś, kto się zaprze i nie będzie używał ukraińskiego. Często "wychowuję" delikatnie chłopaków w uberach, którzy przyjeżdżają tutaj zarobić i mówią, np.: "Ja jestem z Charkowa, to, co ja mam zrobić, jak nigdy nie posługiwałem się ukraińskim?". Ale ja też byłam praktycznie rosyjskojęzyczna, bo ukraińskiego używaliśmy sporadycznie. Jak zaczęłam uczyć się polskiego, to ukraiński prawie zupełnie odszedł w mojej głowie w zapomnienie, bo był mniej utrwalony, został wyparty. Ale przez tęsknotę i chęć zachowania korzeni sama się zmuszałam do tego, żeby sobie go przypomnieć, czytać po ukraińsku, mówić, śpiewać. Czasami uda mi się przekonać kogoś w tym uberze, czasami zapewne nie. Polaków nie trzeba uczyć, że poczucie tożsamości, język, szacunek do własnej historii i siła stawiania granic są niezwykle ważne. Nas tego nie nauczono, podcinano skrzydła, żebyśmy byli dziećmi we mgle, którymi łatwo będzie sterować.

Napisała pani, że naród, który odzyskuje język, odzyskuje też swoją tożsamość. Czy na Ukrainie w dalszym ciągu brakuje tej tożsamości?

- Brakuje w tym sensie, że w dalszym ciągu trzyma się grupa, która bardzo mocno inwestuje w budowanie przekonania, że polityka przywracania języka ukraińskiego jest zła i można to traktować jako pójście na wojnę z Rosją. Jeśli słyszymy w rosyjskiej telewizji, że utrwalanie języka ukraińskiego równa się ogłoszeniu wojny, to Rosja może wjechać do nas z czołgami w każdym momencie. Jeśli jesteśmy straszeni, to nic dziwnego, że tak duża część ludzi związanych strachem staje się prorosyjska. Albo po prostu zacofana i nieświadoma w tej kwestii, bo żeby pojmować takie rzeczy, trzeba mieć minimalną wiedzę historyczną. A kiedy ludzie nie mają dostępu do prawidłowych informacji, to nie ma się czemu dziwić. Ja byłam najlepszą uczennicą, a - jak się okazuje - nic prawie nie wiedziałam o prawdziwej historii. I większość ludzi została tam w tej niewiedzy. Młodzi też są pod wpływem starszych. Na szczęście nie jest tak wszędzie.

Od czego zatem zależy, że na jednym terenie ludzie mają tę wiedzę, a na innym zupełnie nie?

- Cały problem z językami opisuję w "O!UKRAÏNA" dość dokładnie. Natomiast w skrócie - historycznie Wschód jest mocno związany z Rosją. Cała polityka ZSSR polegała na tym, by nie pozwolić na zakorzenienie mocnych tradycji narodowościowych: mieszano, wywożono, wysyłano ludzi, unicestwiano całe miejscowości. Z kolei zachodnia Ukraina i część centralnej, która najmniej była pod wpływem Sowietów, to tereny, gdzie pozostawały jednostki, które były elitą intelektualną, budowały swoje ścieżki i enklawy, uświadamiały innych. Główna masa była tego pozbawiona, jako że jednak przez ponad 100 lat niszczono każdego, kto był "wolnodumcem" i - w odróżnieniu od Polski - do dziś Ukraina cierpi na brak elity zdolnej do budowania nowego zdrowego państwa. Mówiąc szczerze, o Ukrainie trudno mówić generalizując, gdyż jest tak różnorodna.  

W swojej książce zwraca pani uwagę na to, dlaczego powinno się mówić "w Ukrainie", a nie "na Ukrainie".

- Sama kiedyś mówiłam "na Ukrainie", literacko wciąż mi się to podoba. Ale okazuje się, że geopolitycznie to nie jest obojętne, gdyż "w" używamy w odniesieniu do niezależnych terytoriów, z kolei "na" oznacza zależność, byłą lub obecną. W mojej książce piszę jeszcze o jednym ciekawym fakcie. Gdy Putin jeszcze był wpuszczany do Ukrainy i chciał okazać sympatię, to mówił "w Ukrainie". Kiedy natomiast widział już, że wszystko się sypie i nie ma ratunku dla Janukowycza, to na ostatniej oficjalnej wizycie powiedział "na Ukrainie". Eksperci oceniają, że to był moment, w którym podjął decyzję o wojnie. To jest znaczące i dziś specjaliści oraz dyplomaci głośno mówią o tym, by nie używać "na Ukrainie". Jeśli szanujemy i chcemy wspierać dążenia do niezależności, to mówimy "w Ukrainie". Językoznawcy polscy też się zgadzają, że mówiąc "w" buduje się znaczenie państwa, jako niepodległego. A w sytuacji, gdy Ukraina dalej boryka się w kwestii niepodległości, to naprawdę ma to znaczenie. Jak czytam ukraińskie artykuły, to niektórzy językoznawcy załamują ręce, że sami obywatele w dalszym ciągu czasami mówią "na Ukrainie". Wiele podobnych zjawisk ma swoje źródła w nieświadomości i na wszystko potrzebny jest czas.

Przez całą historię Ukrainy przewija się motyw pewnego rodzaju buntu. Choć nie należy generalizować, to czuć w narodzie spontaniczność i buntowniczość?

- Czuć. Obserwuję pewne wzorce zachowań i widzę nawet po mojej rodzinie, zwłaszcza po moim ojcu, że to są tacy kozacy jak z książek historycznych. Mój tata za sprawiedliwość, nawet nie za siebie, był w stanie oddać życie, szczególnie za dziecko lub kobietę. Jak ktoś obok się bije, to mój tata pierwszy poleci ich rozdzielić. Ileż razy on z tego tytułu ucierpiał, ale się nie zrażał. Jest taka potrzeba sprawiedliwości, którą należy odzyskiwać. We mnie również to jest. Nawet w rodzinie, tu w Polsce, od samego początku mojego tutaj pobytu, słyszałam: "Po co ci to całe poświęcenie?". W nas to siedzi, bo tego nas uczono. Jak kochać, to całym sercem. Jak walczyć, to całym sobą. Ileż mnie to wywlekanie kiszek kosztowało zdrowia, dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawę. Czasem orientuję się, że na jakimś froncie już się wykrwawiłam i idę dalej. Chwila spokoju i znowu się angażuję w coś bardziej niż powinnam. Natomiast bardzo cenię sobie w moich polskich przyjaciołach spokój i wyważenie. Nasze doświadczenie z pokoleń jest już genetycznie przekazywane i nie można od tego uciec w pięć minut. Staram się nad tym pracować i często też proszę moją mamę, żeby żadne nawyki, które pachną mi zbytnim poświęceniem czy surowym wychowaniem, nie przedostawały się do życia w naszej obecnej rodzinie.

Była pani kiedyś na siebie zła, że przeżywa wiele rzeczy mocniej niż powinna?

- Bardzo. Do tego stopnia, że skutkowało to poważnymi dolegliwościami zdrowotnymi. W pewnym momencie musiałam poważnie zacząć nad sobą pracować, kilka razy zwracałam się do specjalistów i chodziłam na terapię. Wyjechałam z Polski do Ukrainy, gdy staraliśmy się o dziecko, bo czułam, że w tym stresie nie dam rady. Intuicja mi podpowiadała, że może warto zupełnie zmienić otoczenie. Tak się złożyło, że mogłam wyjechać do Ukrainy do pracy i bardzo mi to pomogło. Ania jest tam poczęta. Jest taka teoria, że przy poważnych sytuacjach zdrowotnych, np. przy operacji, osiąga się lepsze efekty, jeżeli przeprowadzana jest ona w swoim pierwotnym, bezpiecznym otoczeniu. Podobno nawet przy narkozie ma znaczenie, czy słyszymy rodzimy język czy nie.

W Ukrainie też jest pani tak rozpoznawalna jak w Polsce?

- W Ukrainie nie pracowałam w telewizji i nie jestem rozpoznawalna na ulicach, zresztą robiłam wszystko, żeby to się nie zmieniło - lubię wracać tam jak do krainy dzieciństwa. Jestem, owszem, znana dobrze w pewnych środowiskach: kinematografia, aktywiści czy biznes. Gdy pracowałam w kolejach państwowych, które są gigantyczną i bardzo popularną spółką skarbu państwa - samych pracowników zatrudnialiśmy trzysta tysięcy osób - byłam pierwszą kobietą w historii na jednym z kluczowych stanowisk dyrektora zarządu. Miałam okazję stać się bardzo znaną osobą. Reformowaliśmy najbardziej skorumpowaną wtedy strukturę i dużo się o tym mówiło, ale mnie na rozgłosie dla samego rozgłosu nigdy nie zależało.

Nie bała się pani?

- Nie bałam się, przecież córka Kozaka się nie boi! A na poważnie, byłam w mocnej, fachowej ekipie polskiej, z którą tam pojechałam i miałam duże wsparcie wśród moich ludzi, którzy przeszli rewolucję, majdany, którzy wciąż tam mocno angażują się w procesy budowania nowego państwa. Często porywam się z motyką na słońce i wierzę w prawość. Jeśli jest do zrobienia misja, to - choć może mnie ona dużo kosztować - dociągnę ją do końca.

Czy w którymś momencie poczuła pani zmianę nastawienia do swojej osoby w Polsce? Mówiła pani, że na początku bywało nieprzyjemnie.

- Osobiście przeżyłam kilka takich nieprzyjemnych sytuacji jak wyzwiska, zabranianie mierzenia rzeczy w sklepie czy otwarte pretensje o pochodzenie, zazwyczaj jednak doświadczałam życzliwości. I choć dużo się można dowiedzieć i nasłuchać o Ukraińcach, o konfliktach, o winach historycznych, staram się nie brać tego do siebie, inaczej byłoby ciężko. Wolę zapamiętywać pozytywne incydenty, a było sporo śmiesznych sytuacji na studiach, kiedy jeszcze nie do końca znałam język polski i zdarzało mi się przekręcać słowa.

- Problem pojawia się wtedy, gdy się wypowiada coś publicznie i to nie pasuje otoczeniu. Jedna historia z "You Can Dance", gdzie byłam uwielbianą jurorką, pokazała, że nawet, jeśli jesteś cudzoziemcem i nie znasz doskonale języka, błędów się nie wybacza. Pamiętam jak dziś, jak Gleba się rzucił prawie na Piróga i ja powiedziałam, że wyszła z niego "polska żółć", a proszę sobie wyobrazić, że ja się nigdy nie uczyłam polskiego. Język poznawałam "ze słuchu" od ludzi, z gazet i byłam przekonana, że tak jest dobrze mówić: "polska żółć", "polska złota jesień" i tym podobne.

- Obudziłam się rano i dostałam telefon od mojej menedżerki, która powiedziała: "Nie odbieraj telefonów, bo cię na widłach wyniosą". Bo jak Ukrainka mogła obrazić Polaków? Ukraińska żółć jest inna? Wtedy nie mogłam się pogodzić z tym, że inne gwiazdy co chwila mylą język polski, mówią z akcentem, a gdy ja raz powiedziałam coś niepoprawnego z powodu niewiedzy, nagle mam być wrogiem numer jeden. Gdzie wyrozumiałość? Większość mojego życia jestem tutaj, w Polsce, mam jedynie polskie obywatelstwo od 25 lat i formalnie jestem Polką, a muszę tłumaczyć się z tego, że powiedziałam kiedyś "polska żółć" jako Ukrainka. Oczywiście, że każdego dnia muszę uważać, co i jak powiem, bo w domu używam kilku języków. Dalej staram się uczyć Polski, ale temat nie jest łatwy. Dlatego też zależy mi, by moja książka pomogła czytelnikom choć trochę zrozumieć, że nielekko jest być tutaj cudzoziemcem.

A co czuła pani w momencie, gdy stała się pani znana?

- To było trudne i nie była to moja decyzja. Ja wtedy szłam za mężem, to ewidentnie nie było moje, nie było moim pragnieniem. Błagałam o anonimowość. Pamiętam naszą pierwszą sesję zdjęciową, kiedy usłyszałam w domu: "Warto się zmusić, bo wyglądasz, jakby cię mieli zaprowadzić na pogrzeb". I faktycznie na tych zdjęciach wyglądałam wtedy fatalnie. Bałam się popularności, uciekałam od tego, byłam uczona niewychodzenia przed szereg.

To ówczesny mąż pchał panią w blask reflektorów?

- Poniekąd tak wyszło. Dla aktora takiego formatu dobry PR jest ważny i trzeba było, chcąc nie chcąc, brać udział w sesjach rodzinnych. W domu zresztą obowiązywała zasada, że gwiazda ma być tylko jedna. Gdy zaczęłam otrzymywać propozycje, to było wiadomo, że moją działką jest zajmowanie się domem, dzieckiem, bycie menedżerką i prawniczką. Przełom nastąpił, gdy zaproponowano mi rolę w "Plebanii". Producentom bardzo zależało na tym, żebym zagrała Wierę. W końcu mnie ubłagali, choć chciałam odmówić. Moja przyjaciółka uważała, że mi odbiło, że nie chcę się tego podjąć. I dało mi to do myślenia. Dopiero kiedy moja rola w tym serialu tak pozytywnie została odebrana, to zaczęłam się zastanawiać, dlaczego wtedy tak mi tego zabraniano. Dwie silne osobowości to ciężki orzech do zgryzienia, ale też, trzeba przyznać, bardzo duża energia.

- Zresztą ta sława, o której mówimy nie zawsze jest błogosławieństwem. Najlepszym przykładem na to, co można zrobić z osobą, która jest na świeczniku jest sytuacja z agentem Tomkiem. Cały zamysł polegał na tym, że trzeba było szybko załatać dziurę niepowodzeń i kogoś z otoczenia wrobić, żeby ogłosić sukces. Ze znanych osób na topie za wiele do wyboru nie mieli, prawników czy ludzi biznesu wśród gwiazd można było policzyć na palcach jednej ręki.

A pani to wszystko przetrwała, sama. Wtedy też były mąż poprosił panią o wrócenie tylko do nazwiska "Marczuk".

- Mnie tłumaczono, że celem jest chronić rodzinę i odciąć się od tego. Kiedy próbowałam to objaśniać innym, słyszałam jednoznaczne opinię: "Facet odciął się od ciebie w żywe oczy, w dodatku w brzydki sposób". Mam swoją dumę, więc nie chcę się odnosić do tego. Wiem z pewnością, że każdy, z kim pracowałam w życiu, a później jak wiadomo i sam agent T, raczej podkreślają moją uczciwość. Można więc powiedzieć, że dołożyło mi to zmartwień, ale też wiele nauczyło.

- Pamiętam, że mój tata bardzo przeżył sytuację z agentem Tomkiem, bo wiedział, ile kosztowało mnie zbudowanie swojej pozycji tutaj. Powiedział mi wtedy: "Pamiętaj, bronimy się do końca, nie masz nic do ukrycia". Bardzo mi wtedy pomógł, dodał mi mnóstwa siły.

I ostatecznie pani wygrała.

- Prawda się obroniła, natomiast wiele mnie to kosztowało. Ale dzięki tej historii zyskałam też mnóstwo szacunku od ludzi. Doświadczyłam wtedy dużo wsparcia i nauczyłam się, że cierpienie lepiej obrócić w lekcję niż w żal. Gdybym miała kolekcjonować rany z przeszłości, to siedziałaby przed panią schorowana staruszka. Przy dobrym zdrowiu może utrzymać nas przetransferowywanie złych doświadczeń w pewną naukę. Ostatecznie ważne jest to, co nosimy w sobie na co dzień. Nie chodzi o godzenie się na przekraczanie granic, ale należy godzić się z tym, co nas spotkało. Nie pomstować, nie zadawać pytań: "Dlaczego ja?". 

- Nawet patrząc na nasze babcie, tyle razy zadawałam sobie pytanie, jak one to wszystko przeżyły. Moja mama urodziła się w 1943 roku podczas bombardowania, a babcia z czworgiem dzieci i mamą zawiniętą w worek przed Niemcami uciekała wraz z partyzantami do lasu. Dzieci porzucano albo oddawano komuś, kto wyjeżdżał, ale moja babcia powiedziała: "Nina będzie z nami i albo wszyscy się uratujemy albo razem zginiemy". Zatykali mojej mamie buźkę, żeby tylko nikt nie usłyszał jej płaczu, ledwo udało im się nie umrzeć z głodu. Wyrosła na niezwykle silną kobietę. Co by było, gdyby ją oddali? Kim byłabym ja? Ludzie przeżywali tak straszne rzeczy i gdy mi jest ciężko, to myślę o tym, jak tragiczny los spotykał moich przodków. A nie słyszałam nigdy, żeby moja babcia pomstowała na los. Dzięki temu łatwiej jej się żyło.

Swoim rozmówcom w książce zadawała pani pytanie: jaki smak ma dla nich Ukraina? To ja zapytam, jaki smak ma dla pani Polska, a jaki Ukraina.

- Polska ewidentnie w dalszym ciągu ma smak demokracji. Przyjechałam w 1991 roku i całą drogę budowania demokratycznych struktur przeszłam razem ze wszystkimi tutaj. To bezcenne dla każdego obserwatora - konstytucjonalizm, przywiązanie do wolnych sądów i do wewnętrznego porządku, który jest tutaj tak ważny, nawet, gdy ktoś próbuje to zniszczyć.

- Ukraina natomiast ma dla mnie smak miłości do życia i wolności. W przestrzeni i w duszy. To wynika też z tej ukraińskiej potrzeby wolności i swobody, o którą tak zajadle walczymy od pokoleń. Stąd poświęciłam moją całą pracę w "O!UKRAÏNA" właśnie 30-leciu odzyskania niepodległości przez Ukrainę, niech trwa zawsze!

Zobacz także:

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Weronika Marczuk | Ukraina
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy