Reklama

Wytykam sobie najmniejsze błędy

Jest kobietą, która odniosła sukces, ale wciąż szuka swojej artystycznej drogi.

Z wykształcenia jest pani aktorką, z zamiłowania piosenkarką. Co jest pani bliższe?

Natalia Lesz: - Szczerze? W tej chwili nie znam odpowiedzi na to pytanie. Zarówno śpiew, jak i gra aktorska dają mi dużo radości i satysfakcji. Ale największą dawkę adrenaliny dostarczają mi spektakularne występy sceniczne. Takie, jak choćby koncerty sylwestrowe, podczas których można zrobić show z prawdziwego zdarzenia.

Nie przepada pani za kameralnymi występami?

- Mam siedmioletnie przygotowanie baletowe, dlatego ruch jest mi bliski. Począwszy od choreografii, a skończywszy na rekwizytach czy pirotechnice - klubowe sceny nie są do tego przystosowane. Oczywiście mamy też akustyczny wariant, na bardziej kameralne warunki. Jednak śpiewając dla dwustutysięcznej widowni i robiąc show czuję, że mój artystyczny przekaz jest pełniejszy, bardziej wyrazisty. Wtedy naprawdę można poszaleć i nie da się tej emocji z niczym porównać.

Reklama

Balet pomógł pani rozwinąć skrzydła?

- Nauczył ogromnej samodyscypliny, samozaparcia i wytrwałości. I oczywiście perfekcjonizmu, ale nie wiem, czy w tym akurat przypadku to dobrze, czy źle. Będąc perfekcjonistką nie pozwalam sobie na żadne niedociągnięcia i jeśli już się zdarzą, wytykam sobie najmniejsze błędy. To bardzo męczący stan.

Dlatego zrezygnowała pani z nauki baletu?

- Po jakimś czasie stwierdziłam, że ta forma wyrazu nie jest dla mnie. Brakowało mi w niej ekspresji słowem, byłam ustawiona równo w rządku, byłam grzeczną, przykładną uczennicą. W tańcu klasycznym trudno pozwolić sobie na indywidualność. Miałam zadziorny i niepokorny charakter, więc czułam się nieswojo.

Gra przed kamerą nie ogranicza? Ma pani gotowy tekst do wyuczenia, dostaje wskazówki od reżysera, musi stanąć w konkretnym miejscu...

- Przeciwnie! Mogę wcielać się w kogoś, kim nie byłam, nie jestem i nie będę. Przeżywać sytuacje, które najprawdopodobniej nigdy by mi się nie przydarzyły. Robić coś, czego w życiu "nie wypada" i to bez żadnych konsekwencji.

Woli pani grać na scenie czy pracować na planach serialowych?

- Znów trudno odpowiedzieć na to pytanie. Teatr jest wymagający, zawodowo trudniejszy dla aktora. Na scenie trzeba być ciągle na najwyższych obrotach. Wysoki poziom energii, którą masz w sobie i przekazujesz widowni, która natychmiast reaguje na to, jaki przekaz jej wysyłasz, musi być nieustannie utrzymywany. Dlatego półtoragodzinny spektakl jest bardziej wyczerpujący niż dziesięciogodzinna praca na planie serialu, gdzie można przerwać zdjęcia i zrobić dubel. W teatrze tak nie ma.

Teraz możemy panią zobaczyć w komedii "Honeymoon", gdzie część dochodu ze sprzedaży biletów przeznaczono na stowarzyszenie zajmujące się profilaktyką raka szyjki macicy?

- Cieszę się z tego. Scenariusz sztuki nieco zmieniono pod tym właśnie kątem. Ale jest podany w lekki i zabawny sposób. Mocno wierzę w to, że dzięki temu poprawi się świadomość wielu kobiet, że chętniej i przede wszystkim regularnie , będą pojawiać się w gabinetach lekarskich.

A czy jest już pani kobietą spełnioną zawodowo?

- Na szczęście nie. Gdybym nią była, nie miałabym marzeń.

A prywatnie?

- Jak wyżej.

Rozmawiał A. Krasicki


Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Natalia Lesz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy