Reklama

Zakonnica handlowała dziećmi

Co najmniej 60 tys. Hiszpanów zostało w dzieciństwie porwanych i sprzedanych zaraz po narodzinach. Ich matki były przekonane, że dzieci zmarły. Te dramatyczne wydarzenia stały się kanwą najnowszej książki Clary Sanchez pt. "Skradziona".

Izabela Grelowska, Styl.pl: Napisała pani powieść zainspirowaną wydarzeniami, które wstrząsnęły Hiszpanią. Jak wiele osób było zaangażowanych w kradzież dzieci? Czy była to zorganizowana szajka?

Clara Sanchez: - Z osób zaangażowanych w proceder kradzieży dzieci najbardziej znana jest siostra Maria, która została w tej sprawie oskarżona, i która zmarła tuż przed jednym z procesów. Oprócz niej jest jeszcze pewien lekarz oraz kilka klinik, w których ten proceder się odbywał. Znanych jest też kilka ofiar. Natomiast wiadomo, że zarówno osób zaangażowanych, jak i ofiar, było znacznie więcej. Kłopot polega ma tym, że każdy przypadek musi być rozpatrywany osobno, śledztwa trwają i trudno podać dokładne liczby.

Reklama

W pani powieści, podobnie jak w życiu, procederem kradzieży dzieci kieruje zakonnica. Po ujawnieniu sprawy prasa hiszpańska porównywała siostrę Marię do dr. Jeckyll’a i mr. Hyde’a. Czy ta zakonnica kiedykolwiek wytłumaczyła, dlaczego postępowała w ten sposób?

- Siostra Maria nigdy nie czuła się winna za to, co zrobiła. Żyła w przeświadczeniu, że jej postępowanie wcale nie było złe. Stanowi typowy przykład nadużycia władzy.

- Siostra Maria była przekonana, że dysponuje władzą, która spłynęła na nią od Boga, i która pozwala jej odbierać dzieci jednej rodzinie i umieszczać je w innej, takiej, która jej samej wydała się lepsza. Siostra Maria zmarła żywiąc przekonanie, że nie uczyniła nic złego. Ta historia może być dla nas ostrzeżeniem, że każda władza musi podlegać kontroli, bo inaczej  może dojść do takich właśnie nadużyć.

A jak społeczeństwo hiszpańskie przyjęło fakt, że to właśnie zakonnica stała za tą aferą?

- Pamiętajmy, że już w latach 80. krążyły plotki na ten temat, ale były to sprawy całkowicie nie do udowodnienia.

- Całkiem niedawno pojawiła się możliwość dostarczania twardych dowodów w postaci testów DNA i dopiero wtedy można było skierować sprawy na drogę sądową. Stało się to olbrzymim zaskoczeniem dla społeczeństwa, ponieważ okazało się, że coś tak obrzydliwego mogło się dziać Hiszpanii, w państwie demokratycznym...

- Do tej pory nie możemy wyjść z szoku, bo tego procederu dopuszczały się osoby, którym teoretycznie powinniśmy ufać - odziane w fartuch lekarski czy habit zakonny.

Jaki był mechanizm nielegalnych adopcji?

- Rodzice, którzy chcieli adoptować lub nabyć dziecko, zgłaszali się często bezpośrednio do siostry Marii, która była w swojej klinice odpowiedzialna właśnie za sprawy adopcji. Wówczas ona zajmowała się tą sprawą i dalej nią kierowała.

- W innych wypadkach kobiety, które chciały adoptować, zgłaszały się do lekarza i on je przygotowywał. Te kobiety symulowały ciążę pod jego kontrolą. Stopniowo, wraz z upływem miesięcy, wypychano im ubrania, aby wyglądały na ciężarne.

W pani powieści rodzice adopcyjni byli w pełni świadomi tego, w czym uczestniczyli. A jak było w rzeczywistości?

- Myślę, że sytuacje bywały bardzo różne. W wielu przypadkach rodziny adopcyjne, które bardzo chciały mieć dziecko i nie mogły tego osiągnąć w inny sposób, nie wiedziały, że niemowlę, które do nich trafiło, zostało tak naprawdę porwane, odebrane matce tuż po porodzie. Jednak zawsze istniał jeden czynnik obciążający - te rodziny płaciły za dzieci. A kiedy pojawiają się pieniądze, to mamy do czynienia z przestępstwem, z handlem ludźmi.

- Często te sprawy wychodziły na jaw dzięki wyznaniom, jakie rodzice adopcyjni czynili swoim dzieciom lub w innych sytuacjach. Moją uwagę przykuło wyznanie mężczyzny, który opowiedział o tym, że kupił dziecko, kiedy jego osiemnastoletni syn zginął w wypadku samochodowym. Odczytywał to jako karę boską za to, czego się dopuścił.

Za ile można było kupić dziecko?

- To zależało od sytuacji finansowej danej rodziny, od jej siły nabywczej. Nie wszystkie rodziny płaciły tyle samo. Cenę można porównać do ceny samochodu lub mieszkania. W niektórych przypadkach za dzieci płacono na raty.

W powieści największe zyski czerpała pośredniczka. Czy w rzeczywistości również tak było?

- Ana jest postacią całkowicie fikcyjną, która swoje nadużycia skrywa pod płaszczykiem przyjaźni i dobroci po to, aby osiągać własne korzyści. W prawdziwym życiu takie osoby istnieją i często nie spodziewalibyśmy się, że mogą nas oszukać, a jednak tak się dzieje.

W jaki sposób doszło do ujawnienia tej afery?

- Zanim sprawa stała się bardzo głośna, krążyło na ten temat coś w rodzaju miejskiej legendy, jednak nie można było mówić o rzeczywistym nagłośnieniu tej historii, dopóki nie powstała możliwość przeprowadzenia testów genetycznych, które pozwoliły niektóre z tych przypadków skierować na drogę sądową. Pojawiły się oskarżenia. Jedno z nich trafiło nawet do Parlamentu Europejskiego.

- Bardzo głośna stała się sprawa kobiety z Granady, która oskarżyła siostrę Marię. Od tamtej pory wnoszono coraz więcej oskarżeń i pozwów, aż wreszcie sędziowie i prokuratorzy mogli nakazać otwarcie grobów dzieci rzekomo zmarłych przy porodzie. I wtedy okazywało się, że są one puste. To były niezbite dowody i od tamtej pory postępowania wciąż trwają.

Czy to wpłynęło na zmianę prawa?

- Kwestia adopcji została uregulowana w Hiszpanii w roku 1987. Ta regulacja w znacznym stopniu zahamowała cały proceder, natomiast od tamtej pory nie wprowadzono kolejnych zmian. Zanim dokonano tych regulacji, nawet dzieci z legalnych adopcji nie miały prawa do tego, żeby poznać swoich biologicznych rodziców. Obowiązujące wówczas przepisy ułatwiały wszelkiego rodzaju nadużycia.

Historie tych dzieci były bardzo różne. Czy można odnaleźć jakieś łączące je cechy? Czytałam, że niektóre dzieci korzystały z pomocy mediatorów w kontaktach z biologicznymi rodzicami...

- Rzeczywiście były takie przypadki. Nietrudno sobie wyobrazić, jak ciężki może być nagłe odkrycie zupełnie równoległego świata i konieczność zmierzenia się z nim. Były różne przypadki, ale za każdym razem można mówić o pewnym wspólnym mianowniku. Każda z tych osób musiała stawić czoło temu, jak można pokochać rodzinę biologiczną i jak nagle przestać kochać tę rodzinę, do której jesteśmy przyzwyczajeni, z którą żyliśmy przez tyle lat, z którą cierpieliśmy, z którą kochaliśmy, i z którą mieliśmy więcej wspólnego niż z jakąkolwiek inną.

- Natomiast osobom, którym się nie wiodło najlepiej z rodzinami adopcyjnymi, dało to szansę na psychologiczne zdystansowanie się od tych rodzin.

W książce skupia się pani głównie na psychologicznej stronie tej sprawy. Czy rozmawiała pani z ofiarami?

- Tak. Po publikacji książki miałam wiele do czynienia z ofiarami tego procederu i ze zrzeszającymi je stowarzyszeniami. Dość łatwo było mi wejść w skórę osoby, która nie jest pewna, czy jej rodzina jest rzeczywiście jej rodziną. Łatwo było mi też wczuć się w matkę, która nie wierzy, że jej dziecko zmarło przy porodzie. Która przeczuwa, że została oszukana.

- Sama jestem matką i córką. Pomogło mi również osobiste doświadczenie. Mam przyjaciółkę, co do której podejrzewamy, że jest jednym z tych skradzionych dzieci. To dostarczyło mi wielu cech emocjonalnych, które później zawarłam w książce.

- Bez względu na to, czy chodzi o osoby, które znałam wcześniej, czy te, z którymi spotykałam się po publikacji książki, to za każdym razem uczucie było podobne. Zawsze pojawiał się przemożny ból związany z tym, że było się oszukiwanym przez całe życie.

Jaki wpływ te porwania miały na ludzi?

- Myślę, że ta trauma czy też tragedia nigdy się nie kończy, bo zawsze mamy do czynienia ze spotkaniami i z rozstaniami, które zostały wymuszone przez sytuację nienormalną. Jedyny pozytywny wydźwięk, jaki możemy dostrzec w mojej książce, polega na tym, że Laura wyzwala się od pewnego ciężaru rodzinnego, z którym nie było jej dobrze. Jednak nie możemy tu mówić o całkowitym uwolnieniu się, bo to w niej tkwi. Ona w dalszym ciągu śni o swojej matce i babci.

- Z jednej strony nie może uwolnić się od swojej fałszywej rodziny, z drugiej bardzo trudno jest nagle pokochać swoją rodzinę biologiczną. Z pewną przyjemnością opisywałam rodzinę Laury, jako rodzinę nieco wampiryczną, która kupiła kogoś po to, aby wysysać z niego miłość. To było coś, czego Laura nie była świadoma, a co może się przytrafić w każdej rodzinie, w każdym związku. Nie tylko w rodzinie adopcyjnej.

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Izabela Grelowska | Kościół
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy