Reklama

Światła na: Marta Nieradkiewicz

Ten rok należy do niej. Na premierę czekają cztery filmy z jej udziałem, w tym nagrodzony na Berlinale dramat „Zjednoczone stany miłości”.

PANI: Reżyser Tomasz Wasilewski powierzył Ci jedną z głównych ról w swoim filmie "Zjednoczone stany miłości", za który (w lutym tego roku) dostał Srebrnego Niedźwiedzia. Zagrałaś też u Katarzyny Rosłaniec ("Szatan kazał tańczyć"), u Anny Jadowskiej ("Dzikie róże") oraz w "Kamperze" Łukasza Grzegorzka. I w serialu "Pakt" dla HBO. Idziesz na rekord?

MARTA NIERADKIEWICZ: - Cały poprzedni rok spędziłam na planie. Ta kumulacja ról była dla mnie zaskakująca, bo niedawno marzyłam: gdybym robiła jeden film rocznie, to byłoby super! Ale ten maraton się skończył. Na szczęście mam Narodowy Stary Teatr. Tęskniłam za pracą na scenie, to inny rodzaj spełnienia aktorskiego.

Reklama

W tych czterech filmach jesteś kompletnie inna, czasem nie do poznania...

- Dostawać różnorodne role to moje największe marzenie, a podołać im to zupełnie inna bajka. Plany zdjęciowe często się zazębiały. U Kasi Rosłaniec pod koniec 2014 roku musiałam ufarbować włosy na platynowo. W teatrze to nie przeszkadzało, ale potem zaczęły się schody. Pracowałam na planie filmu Tomka Wasilewskiego, gdy wygrałam casting do serialu HBO. I przeistoczyłam się w brunetkę. Udało mi się przekonać reżysera "Kampera" do ciemnych włosów, choć miałam mieć blond. Musiałam ostro kombinować (śmiech). Ale najbardziej przerażało mnie ryzyko, że wszystkie plany filmowe zleją mi się w jeden i że będę grać tak samo.

Wybrnęłaś! Choć Twoje filmy poruszają różne problemy, to mają wspólny mianownik: rozterki współczesnych rodzin. Czy się rozstać? Czy oddać dziecko do adopcji...

- Takie problemy nie są nowe, tylko do niedawna nie mówiło się o nich głośno. Pamiętam z dzieciństwa - a wychowałam się na blokowisku w Łodzi - że kiedyś rozwód czy separacja to były tematy tabu. Sąsiad po cichu znikał z walizką na dwa miesiące i po cichu z nią wracał. Temat adopcji, który poruszamy w filmie "Dzikie róże", był bardzo trudny. Jeździłyśmy z reżyserką do ośrodka preadopcyjnego pod Warszawą. Widziałam niemowlęta, których losy się ważyły - najstarsze miało pół roku... Zabiegałyśmy o rozmowę z kobietą, która zdecydowała się oddać noworodka, ale się nie udało. Miałyśmy spotkania z dyrektorką i opiekunkami ośrodka, które starały się odpowiedzieć na nasze pytania. Wyczuwałam w nich pewną rezerwę, jakby próbowały postawić granicę. Szanuję to. Temat adopcji jest delikatny.

Co czułaś w dniu, w którym zakończyłaś zdjęciowy maraton?

- Byłam szczęśliwa, choć upiornie zmęczona. Pamiętam, że 12 sierpnia ubiegłego roku był ostatnim dniem na planie filmu Ani Jadowskiej. Następnego dnia poleciałam sama do Nowego Jorku. Przez miesiąc wstawałam o 7 rano i szłam do szkoły językowej, a od 14 byłam wolna. Przez pierwszy tydzień włóczyłam się po mieście w pojedynkę, bo miałam chwilowy przesyt rozmów, spotkań.

Masz dużą potrzebę wolności. To zasługa domu rodzinnego?

- Byłam dzieckiem, które zawsze robiło to, co chciało. W jednym tygodniu trenowałam koszykówkę, w drugim grałam na keyboardzie, a w kolejnym wcielałam się w drzewko w szkolnym teatrzyku. Rodzice nie protestowali, gdy oznajmiłam, że zdaję do łódzkiej filmówki i będę aktorką. Myślę, że nie tylko dom rodzinny, ale i Łódź mocno we mnie "siedzą". Jestem lokalną patriotką, choć świetnie mieszka mi się w Warszawie. Sama wybrałam drogę, którą konsekwentnie podążam. Jestem bardzo zadowolona, bo zrealizowałam to, co zamierzałam. A chciałam zmienić zwrotnicę. Przestać być Julką z "Barw szczęścia", grać w filmach i w teatrze. Udało się.

A jak wygląda Twoja codzienność?

- Właśnie wróciłam z Krakowa, tuż po premierze ("Podopieczni" według Elfriede Jelinek w reż. Pawła Miśkiewicza - red.). Lecę spotkać się ze znajomymi. Chodzę na jogę, rozglądam się za rowerem, bo poprzedni mi ukradli. Lubię kino, najchętniej wybieram się tam sama w środku dnia, kiedy jest pusto. I namiętnie sprzątam. Od maja zaczynam próby w teatrze, a latem czekają mnie premiery filmowe.

Boisz się ciszy?

- Tego, że nie będę pracować? Trochę tak, ale staram się z tego powodu nie zwariować. Nie chcę, żeby ten zawód był "pulsem", czyli najważniejszym motywem mojego życia, a nie jest to łatwe...

Rozmawiała MAGDALENA KUSZEWSKA

 PANI 6/2016

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy