Reklama

Bieszczadzkie szlaki. Pociąg relacji Zagórz-Przemyśl

​Skład o nazwie "Solina" - pociąg pospieszny relacji Warszawa-Zagórz-Przemyśl przez terytorium Związku Radzieckiego uruchomiono w styczniu 1963. Był dla wielu nie lada atrakcją turystyczną. Podróżowano bez paszportu i z przekonaniem, że na pewno wydarzy się coś niezwykłego.

Gdy pociąg wtaczał się na granicę, rozpoczynała się rutynowa kontrola. Służby ZSRR szczegółowo oglądały skład. - Sołdaci z latarkami i psami metr po metrze sprawdzali nawet spód wagonów - pamięta Eustachy Sokół, dyżurny ruchu PKP. 

Podróż pełna emocji

Trasą Zagórz-Przemyśl lub Zagórz-Warszawa podróżowano z konieczności i z ciekawości. - Mnóstwo osób dojeżdżało do pracy, dla urlopowiczów z kolei przejazd przez obszar ZSRR był niebywałą atrakcją - wspomina Zdzisław Tkacz, były pracownik kolei. 

- Kiedy latem "Solina" zatrzymywała się na stacji granicznej, turyści przystępowali do szturmowania wagonów. Włazili z plecakami nawet przez okna, jeden po ramionach drugiego. Czasami próbowaliśmy interweniować, ale nikt w takim zamieszaniu nas nie słuchał. W dodatku nigdy nie było wiadomo, ile osób podróżuje, bo część tradycyjnie jeździła na gapę - dodaje. 

Reklama

- Miłośnicy Bieszczadów mogli docierać w góry autobusem lub autostopem, ale nic nie mogło się równać z trasą przez ZSRR - twierdzą zgodnie dawni studenci. 

- Emocje związane z kontrolowaniem przedziałów, próby nawiązania kontaktu z pogranicznikami, a nawet pokątna wymiana handlowa, podnosiły poziom adrenaliny. Kto raz zasmakował takiej podróży, już się z nich nie wyleczył - słyszymy. 

Kultowym składem z dymiącym parowozem jeździli też dawni kresowiacy, którzy choć przez chwilę chcieli popatrzeć na utracone po wojnie wioski i miasteczka. Takich ludzi rozpoznawano po tym, że stali nieruchomo wpatrzeni w szybę i płakali. 

- Znałem mężczyznę, który przed wojną mieszkał w Chyrowie. Nie mógł odwiedzić rodzinnych stron, bo nikt mu nie wysłał zaproszenia, ale przynajmniej oglądał ojcowiznę z pociągu. Jeździł tą trasą długie lata. Dramat polegał na tym, że nigdy fizycznie nie odwiedził już swojego Chyrowa, który leżał zaledwie 15 kilometrów od granicy z Polską - mówi były kolejarz z Ustrzyk Dolnych. 

Pod koniec istnienia ZSRR w wakacyjną podróż z Przemyśla do Zagórza wybrał się Andrzej Kizimowicz. - Przed Malhowicami zaczął nagle "wyrastać" wysoki na kilka metrów kolczasty płot. Tuż przed wjazdem na obszar ZSRR skład się zatrzymał. Stąd już dokładnie widziałem, jak wygląda system sowieckich granicznych zabezpieczeń. Za drutami znajdował się kilkunastometrowej szerokości pas ziemi, wyraźnie zabronowany. Następnie była kolejna linia zasieków z drutu, drugi pas zaoranej ziemi i jeszcze jeden wysoki płot. Do tego wieże strażnicze. Po chwili żołnierze otworzyli bramę i lokomotywa wtoczyła się z wagonami do Kraju Rad, pod specjalną platformę, z wysokości której sprawdzano, czy aby jakiś "szpieg" nie jedzie na dachu - opowiada. 

Andrzej Kizimowicz pamięta, że do wagonów wsiadło sześciu żołnierzy z bronią. Były też dwa psy w kagańcach, trzymane na smyczy przez swoich opiekunów, gotowe zaatakować natychmiast po wydaniu komendy. 

Ryzykanci z aparatem

Na liczącym 42 km odcinku radzieckim obowiązywały podróżnych surowe zasady. Nie mogli otwierać okien (w latach 60. były nawet zasłonięte kotarami), a tym bardziej robić zdjęć. Mimo to niektórzy chowali aparaty w bagażu, a w trakcie jazdy próbowali pstryknąć niespostrzeżenie zdjęcie zasieków, czy choćby tylko krajobrazu. Ryzykowali więzieniem. Pociągi Zagórz-Przemyśl i Zagórz-Warszawa kursowały przez terytorium ZSRR do 1991 roku.

AB

Zobacz także:


Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama