Reklama

Islandia - mała wyspa z wielką historią

Islandia niezmiennie jest marzeniem podróżników. Ta mała wyspa na „końcu świata" to nie tylko oszałamiające widoki, wulkany, gejzery, lodowce, zorze polarne i czerwone domki w Reykjaviku. To również miejsce, gdzie doszło do pierwszego strajku kobiet, przywódcy mocarstw debatują o losach świata podczas spotkań w nawiedzonym domu, a najstarszy na świecie parlament usunął z alfabetu literę „z" (z wyjątkiem słowa „pizza" oczywiście).

Gdyby nie Islandia Tolkien nigdy nie napisałby "Władcy Pierścieni", człowiek nie postawiłby stopy na Księżycu, a Avengersi nie mieliby Thora. To właśnie mieszkańcy tego kraju (a nie Kolumb), odkryli Amerykę, a Oscar Wilde napisał, że "Islandczycy to najinteligentniejsza rasa na świecie, bo odkryli Amerykę i nigdy o tym nie powiedzieli nikomu". O historii tego fascynującego miejsca pisze Egill Bjarnason. Prezentujemy fragment książki "Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat" 

***

Lód w Zatoce Meksykań­skiej, wysychający Nil, Indie bez monsunów, kwaśne deszcze w Europie, "zabiedzone szkapy ze sterczącymi pod skórą żebrami". Nie, to nie lista biblijnych plag ani migawki z katastroficznego filmu, wszystko to zdarzyło się naprawdę w jednym roku - Roku Trwogi - gdy wydarzenia w Islandii wywołały skutki, których przyczyn i konsekwencji długo nie pojmowano. Zaczęło się od fali gorąca.

Reklama

Tej wiosny Europę nawiedziła fala piekielnych upałów. Mijały tygodnie, a temperatura rosła. Ale w końcu czerwca nastąpiła gwałtowna zmiana: nagle skończył się skwar, niebo zasnuły czarne chmury. Przez długie lata pogoda będzie inna niż dawniej.

Jak odnotował brytyjski przyrodnik Gilbert White, który zjawis­ka klimatyczne obserwował w południowej Anglii, 22 czerwca 1783 roku "dziwna mgła albo jakieś opary dymne przesłoniły słońce i niebo pociemniało niemal jak w nocy, gdy nie widać księżyca".

Gęsty smog, w którym z burą mgłą mieszały się kłęby węglowego dymu z kominów fabrycznych, sparaliżował wschodnie wybrzeże Anglii na tyle, że statki utknęły w portach. Czegoś takiego "nikt nie pamiętał". Potem nad zachodnią Europę nadciągnęły niesamowite chmury i rozpętały się burze, jakich nigdy nie widziano.

Amerykań­skiego ambasadora w Paryżu, który znał się na wyładowaniach atmosferycznych, bardziej zaintrygowała tajemnicza mgła. Ambasadorem tym był słynący z wszechstronnej erudycji Benjamin Franklin, który przeszedł do historii jako jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Ale wśród współ­czesnych mu ludzi Franklin zdążył zasłynąć za sprawą eksperymentu z wypuszczonym w czasie burzy latawcem - to doświadczenie (mniej ryzykowne, niż można by przypuszczać!) dowiodło elektrycznej natury piorunów. Podczas misji w Paryżu przeprowadził też inny eksperyment, pokazujący, że przez ową "suchą mgłę" prawie nie przedostaje się światło słoneczne. Sprawdził to za pomocą soczewki, która nie skupiła dość promieni, by "podpalić papier". Na tej podstawie amerykań­ski ambasador we Francji wysunął też wniosek, że zima tego roku nadejdzie wcześnie.

Jego przepowiednia była trafna. Jak donoszono z Holandii, pod koniec czerwca z drzew zaczęły opadać liście i wkrótce tamtejsze lasy wyglądały tak, jakby była już późna jesień. Zima okazała się najsurowsza od dwustu pięćdziesięciu lat. W zachodniej Europie średnia temperatura w styczniu wyniosła tego roku minus sześć dziesiątych stopnia Celsjusza, o trzy stopnie mniej niż styczniowa średnia z trzydziestu lat. Pod koniec 1783 roku Europejczycy nazwali ten niesamowity czas annus mirabilis (rokiem cudów lub grozy). W nowo powstałych Stanach Zjednoczonych port w Baltimore od stycznia do marca skuwały lody, siarczyste mrozy nawiedziły Connecticut. Tego roku prawie nie urosły drzewa na (rosyjskiej jeszcze) Alasce.

Niebywale gęsta mgła i krwistoczerwone słońce dla wielu ludzi były zwiastunami sądu ostatecznego, lecz świec­ki uczony Benjamin Franklin trzeźwo analizował sytuację. W wykładzie, który rok później wygłosił w swej ojczyźnie, przedstawił teorię, że "wszechobecne anomalie pogodowe" miały źródło w Islandii, a ściś­lej, że spowodowała je erupcja otoczonego złą sławą wulkanu Hekla. Franklin przypomniał słuchaczom o wybuchu Hekli w 1766 roku. I choć był blis­ki prawdy, nie rozgryzł jej w pełni. Otóż w odległości zaledwie siedemdziesięciu dwóch kilometrów od Hekli w największej od tysiąca lat eksplozji wulkanicznej otworzyła się skorupa ziemska. Przez osiem miesięcy sto trzydzieści kraterów znajdujących się w dwudziestoczterokilometrowej szczelinie wulkanicznej pluło magmą i wyrzucało do atmosfery trujące gazy, które rozprzestrzeniły się nad półkulą północną i niewykluczone, że dotarły też nad półkulę południową.

Skutki tej eksplozji były tak silne i odczuwalne na tak rozległych obszarach, że trudno w uwierzyć. W Anglii dławiąca sucha mgła z oparami siarkowymi spowodowała dziesiątki tysięcy zgonów, głównie wśród ludzi, którzy pracowali na zewnątrz. Jak donosił "Newcastle Courant", w gradobiciach, które towarzyszyły w lecie katastrofalnym burzom, spadające bryły lodu miały "średnicę blisko trzynastu centy­metrów" i zabijały zwierzęta na pastwis­kach. Uporczywe rosy i szrony spowodowały nieurodzaj. W czerwcu na terenie Polski były śnieżyce, w lipcu mgły dotarły do Chin. Niemal w całej Japonii nie udały się zbiory ryżu i kraj nawiedziła największa klęs­ka głodu w jego historii. Inuici mówili, że tego roku "nie nadeszło lato". Wskutek spadku temperatur w Eur­azji i w Afryce osłabły afrykań­skie oraz indyjskie monsuny, a związany z tym brak deszczu doprowadził do potężnej suszy w Indiach i części Chin. Rekordowo nis­ki poziom wody w Nilu miał katastrofalne konsekwencje dla rolnic­twa w Egipcie, gdzie klęs­ka głodu następnego roku zabiła około jednej szóstej ludności.

Anomalie klimatyczne jeszcze silniej dały o sobie znać w następnych miesiącach. Na amerykań­skim Wschodnim Wybrzeżu średnia temperatura w zimie była niższa o pięć stopni Celsjusza od normy. W Nowym Orleanie zamarzła rzeka Missisipi, Zatoka Meksykań­ska pokryła się krą. Lód w zatoce Chesapeake sprawił, że kongresmeni nie przybyli na czas do pełniącego funkcję stolicy Annapolis i z opóźnieniem ratyfikowali postanowienia pokoju parys­kiego, który zakończył wojnę o niepodległość.

Islandia - która nigdy nie prowadziła podbojów militarnych, nikogo nie próbowała nawracać religijnie i miała marginalne znaczenie gospodarcze - po raz pierwszy znalazła się na ustach całego świata.

O Islandii można powiedzieć, że w gruncie rzeczy stanowi przeciwieństwo Hawajów, choć łączy ją z nimi jedna właściwość.

Otóż zarówno Islandia, jak i Hawaje uplasowały się na wyjątkowo aktywnych "plamach gorąca", gdzie stopiona skała (magma) nieustannie płynie z wnętrza ziemi do wulkanicznych komór pod jej skorupą. Ale Islandia w odróżnieniu od Hawajów leży nad szczeliną oddzielającą płyty tektoniczne, tę eurazjatyc­ką od północnoamerykań­skiej. Szczelina ta stale się rozszerza, czyli płyty oddalają się od siebie - o dwa i pół centymetra rocznie - a czynnik ten oprócz poszerzania plamy gorąca dodatkowo wzmaga aktywność wulkaniczną. Islandia, której powierzchnia jest sześć razy większa od łącznej powierzchni Hawajów, ma pięć razy więcej czynnych wulkanów.

W rejonie przebiegającego pod Islandią Grzbietu Śród­atlantyc­kiego umiejscowione są także inne archipelagi, jak Azory i Wyspy Kanaryjskie, ale pod nimi nie ma plam gorąca i do erupcji wulkanicznych dochodzi tam znacznie rzadziej, co kilkadziesiąt lat.

W Islandii wybuchy wulkanów następują przeciętnie co cztery-pięć lat i wkrótce po zasiedleniu europejscy osadnicy nazwali ją wyspą "ognia i lodu". Określenie to jest od zawsze islandzką wizytówką, choć nie powstało przed czterystoma tysiącami lat, gdy człowiek nauczył się krzesać ogień. Lubimy tak pisać o sobie na okładkach przewodników turystycznych, starych i nowych, i tym określeniem reklamujemy wycieczki, których uczestnicy mogą podziwiać wulkany na skuterach śnieżnych. Tak śpiewa o nas Led Zeppelin w Immigrant Song, mamy też ten slogan na etykietkach naszej wódki (by nabywca łatwiej przełknął jej cenę). Tego sformułowania używa Jules Verne w Podróży do wnętrza Ziemi, która zabiera czytelnika w głąb ukrytego pod lodowcem Snæfellsjökull krateru wulkanicznego. W przekładzie na islandzki powieść ta, zatytułowana po prostu Leyndardómar Snæfellsjökull [­Tajemnice Snæfellsjökull], ukazała się dopiero w 1944 roku. Ale od dawien dawna turyści i autorzy książek podróżniczych, by podkreś­lać swą odwagę, mówili o wyspie lodu i ognia, a nawet nazywali ją bramą piekieł.

Dokładnie rzecz ujmując, ową piekielną bramę stanowił groźny wulkan Hekla, posądzony przez Franklina o spowodowanie śmiercionośnej mgły nad Europą.

Hekla, która w ostatnim tysiącleciu wybuchła dwadzieścia trzy razy, na liście najbardziej aktywnych wulkanów Islandii zajmuje trzecie miejsce. W odróżnieniu od dwóch pierwszych, przykrytych czapami lodowca wulkanów Katla i Grímsvötn, Hekla góruje nad zamieszkanymi równinami na południu wyspy i faktycznie wygląda jak wulkan. I potrafi wyrzucać popioły wysoko do troposfery, skąd północny wiatr niesie je nad kontynent, do płuc i salonów nieświadomych Europejczyków. Dwie najpotężniejsze erupcje Hekli, w latach 1104 i 1300, posłały chmury popiołów nad północne obszary kontynentu, co ludzie poczytali jako zapowiedź końca świata i przestrogę przed ogniem piekielnym. Drżyj przed piekłem! Błagaj Boga o przebaczenie!

Dramatyczne relacje o tamtych i kolejnych erupcjach Hekli nawarstwiały się jak spękane pokłady zastygłej lawy u stóp samego wulkanu. Pewien angielski wiersz nazwał go "więzieniem, w którym smaży się Judasz", a dawne mapy oznaczały położenie Hekli symbolem płomienia. W islandzkim folklorze istnieją opowieści o krukach atakujących żelaz­nymi dziobami śmiałków, którzy zapuszczą się w te strony, i o innych ptaszyskach strzegących okolicy, jej wzniesień, jam z wrzącym błotem i gejzerów. Ale śmiałkowie ci byli równie mityczni jak owe straszliwe ptaki. Przez stulecia nikt nie miał odwagi wspiąć się na Heklę i zajrzeć w czeluści krateru.

Toteż mieszkańcy gospodarstwa Selsund, położonego najbliżej podnóża wulkanu, osłupieli na widok dwóch odzianych na modłę duńską młodych wędrowców, którzy w czerwcu 1750 roku zapytali o to, jak się dostać na szczyt.

Ci dwaj ludzie to dwudziestoczteroletni Eggert Ólafsson i starszy od niego kilka lat Bjarni Pálsson. Urodzeni i wychowani na islandzkiej wsi, poznali się na Uniwersytecie Kopenhaskim, gdzie obaj studiowali dzięki stypendiom z fundacji Árniego Magnússona, wspierającej finansowo zdolnych Islandczyków w zdobywaniu wyższego wykształcenia. Eggert studiował nauki przyrodnicze, Bjarni miał zostać lekarzem (pierwszym na wyspie). W imieniu duń­skiego monarchy Królewska Akademia Nauk zleciła im niezwykłą misję opracowania przewodnika opisującego przyrodnicze cuda Islandii oraz zwyczaje jej ludności. Miał on zawierać "prawdziwą wiedzę" na temat wyspy, o której "panowały dotychczas przekonania mgliste i wyrywkowe", czytamy we wprowadzeniu do Reise Igiennem Island [Podróże po Islandii], pierwszej edycji tego przewodnika, która ukazała się po duń­sku. Został on przetłumaczony na angielski i okazał się jednym z pomnikowych dzieł epoki oświecenia.

Niezrażeni reakcją wieśniaków, Bjarni i Eggert ruszyli na Heklę. Na jej szczyt dotarli o północy 20 czerwca, czyli w porze przesilenia letniego, kiedy dzień jest najdłuższy w roku. Stanąwszy na wysokości 1491 m n.p.m., rozejrzeli się dookoła, by zobaczyć "śnieg, lód i nic więcej, żadnych wodospadów, wrzących źródeł, ognia ani dymu". Kiedy powiedzieli o tym w Selsund, gospodarzowi chyba zrobiło się głupio, bo miał im towarzyszyć na szczyt, ale zrejterował w połowie drogi pod pretekstem "bólu głowy", najwyraźniej przerażony perspektywą wkroczenia na terytoria Szatana.

Eggert i Bjarni okryli się chwałą najwybitniejszych i najdzielniejszych pogromców mitów swego pokolenia oraz pionierów w dziedzinie nauk przyrodniczych.

Jeśli w pobliże Hekli faktycznie wyprawiano się przed nimi, to relacje ich poprzedników opisywały krajobraz z jednej strony ogólnikowo, z drugiej zaś osobliwie: były usiane wspomnieniami w rodzaju przechodzenia przez kładkę zbudowaną z wielo­rybich kości czy napotykania okolicznych mieszkańców, których długość życia sięgała stu pięćdziesięciu lat. Sprawozdania te zaspokajały zapotrzebowanie na publikacje historyczne i geograficzne, które wśród książek spoza dziedziny religii były najpopularniejszym gatunkiem od czasu wynalezienia prasy drukarskiej. Książki te ukazywały Islandię jako egzotyczną krainę północną, a ponieważ mało kto na wyspę jeździł, fałszywych opisów nie prostowano. Rzekome relacje z podróży najczęściej po prostu sięgały do wcześniejszych opracowań i na nowo powtarzały stare mity, zwykle w jeszcze bardziej ubarwionej formie. Islandczycy mieszkający w Danii próbowali panujące wyobrażenia korygować, ale "fakty" powracały jak zombie. Oto przykład: mamy dwie książki opublikowane w odstępie pół­wiecza, pierwszą przez Dithmara Blefkena (po holendersku), drugą przez Olausa Magnusa (po szwedzku) - w holenderskiej publikacji Islandczycy dożywają stu pięćdziesięciu lat, w szwedzkiej już trzystu za sprawą, rzecz jasna, zdrowego klimatu. Wywody te brzmiały przekonująco: ludzkie ciało to przecież materia organiczna, a w lodówce, o czym wszyscy wiemy, jarzyny oraz inne produkty przechowują się długo.

"Podróżnicy" donosili, że mieszkańcy Islandii żyją razem ze zwierzętami gospodarskimi w ziemiankach, że co rano twarz myją moczem, że okazują więcej uczucia psom niż dzieciom (czy miłość do psów to coś zdrożnego?), że kobiet nie sposób odróżnić od mężczyzn, bo wszyscy tak samo się ubierają (a co w tym złego?) i że Islandczycy cudzoziemskim kupcom oferują na sprzedaż wiejący wiatr - by wymienić tylko kilka stereotypów.

Rzeczywiście można powiedzieć, że Islandczycy w pewnym sensie mieszkali w ziemiankach. Od IX do XIX wieku budowali domostwa z darni, gliny i kamienia. Tradycyjne domy torfowe, wznoszone najczęściej na planie prostokąta, przez stulecia ewoluowały, a ich formy przystosowywały się do zmian klimatycznych oraz do tego, czy na wyspie było dostępne importowane drewno. Pierwsi osadnicy przybyli do Islandii w okresie globalnego ocieplenia, kiedy wyspę porastały lasy. Na początku budowali tak zwane długie domy (­langhús): wznosili torfowe ściany na ramie i szkielecie z drewnianych belek. Podobną konstrukcję miały ówczesne domy na północy Europy i w grenlandzkich koloniach nordyc­kich. Długi dom został dziś odtworzony w gospodarstwie Stöng w południowej Islandii - jego oryginał zniszczył wybuch Hekli w 1104 roku. 

***

Egill Bjarnason "Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat", Znak Literanova. Premiera książki 01.06.2022

Zobacz także:

To miejsce niedaleko Krakowa znają nieliczni. "Amfiteatr skał"
Drożyzna i długie kolejki. Polka opowiada o życiu w Rosji
Wakacje w Polsce. Tych miejsc lepiej unikaj 

Styl.pl/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: Islandia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy