Reklama

Jak w raju

W granicach tego małego kraju mieści się wszystko, co najlepsze na Karaibach. Szmaragdowe morze, ogromna i kolorowa rafa, tajemnicze zabytki upadłej cywilizacji i tropikalne lasy deszczowe. A do tego wciąż mało tam turystów! Witajcie w Belize.

Z niemego zachwytu nad egzotyką wyrywa mnie szum przejeżdżającego pojazdu. Wystarcza rzut oka, by rozpoznać polski meleks. Cichy i wolny akumulatorowy czterokołowiec z Mielca zazwyczaj wykorzystywany jest jako wózek na polach golfowych w USA. Na Caye Caulker, tropikalnej wysepce oblanej wodami Morza Karaibskiego, należącej do Belize, jest jedynym pojazdem.

Co więcej, nie tylko jedynym, ale też szczególnie uprzywilejowanym! Napis na boku nie pozostawia wątpliwości - bolid, rozwijający maksymalną prędkość sprężyście kroczącego mężczyzny, został w Belize awansowany do rangi policyjnego radiowozu!

Reklama

- Jaki kraj, takie pościgi - komentuje Marzena, współautorka tego materiału, z którą postanowiliśmy wybrać się do Ameryki Środkowej, i w niespiesznym tempie oddala się w stronę hamaka rozciągniętego między dwiema palmami. Po drodze omija dwie iguany, a kiedy już wygodnie ułożona buja się, patrząc na morze, bezszelestnie pojawia się kelner z pobliskiego baru krytego strzechą (palmową) i pyta ściszonym głosem: - To co zwykle? - To co najlepsze - potwierdza Marzena i po chwili trzyma w ręku rum kokosowy zmieszany ze świeżym sokiem z ananasa i kruszonym lodem...

Wody okalające Belize (jego obywatele wymawiają nazwę ojczyzny "beliiz" z akcentem na przedłużone "i") dobrze izolują państewko, zupełnie słusznie uzasadniając nazwę "końca świata". Bariera z raf koralowych oddzielająca je od Morza Karaibskiego jest, po australijskiej Wielkiej Rafie Koralowej, druga co do długości na Ziemi.

To między innymi właśnie z powodu rafy wszystkim zawsze było do Belize za daleko. Za daleko dla Hiszpanów, którzy co prawda władali pobliskimi złotonośnymi szlakami żeglugowymi, ale do Belize się nie zapuścili. Za daleko dla Anglików, którzy niby zasiedlili Belize - pierwszymi osadnikami byli w XVII wieku brytyjscy drwale - i potem niby sprawowali tam rządy, nazywając go nawet w 1862 r. Hondurasem Brytyjskim. Rządzili tam jednak bardzo słabą ręką. 

Miejsce było zawsze tak odległe od jakiegokolwiek centrum, że brytyjski pisarz Aldous Huxley pisał o Belize takimi słowami: "gdyby świat miał końce, to miejsce byłoby jednym z nich. Do tego kraju znikąd nie jest po drodze". Przez lata do lagun za przybrzeżnymi rafami Belize po drodze było wyłącznie piratom. Tylko oni woleli ryzykować spotkanie z rafami niż pewny stryczek po spotkaniu z kapitanem hiszpańskiego czy brytyjskiego okrętu.

Maleńki kraj wciśnięty na półwyspie Jukatan pomiędzy wielki Meksyk i burzliwą Gwatemalę jest i dzisiaj po trosze miejscem o "pirackiej" opinii. To podatkowy raj o przyjaznych przepisach bankowych, ułatwieniach dla inwestorów i zachętach dla potencjalnych obywateli (jeden z najsłynniejszych polskich aferzystów kupił sobie nawet obywatelstwo tego kraju, by uniknąć problemów finansowych i wizowych). Belizyjczykiem można bowiem zostać za 40 tysięcy dolarów.

Jeszcze do niedawna za daleko do Belize było i dla turystów. Brak zabytków i dzieł sztuki nie zachęcał do odwiedzania środkowoamerykańskiego kraju. Dopiero wyrąbanie w dżungli dróg do świątyń pozostawionych przez Majów i odkrycie fenomenalnych raf koralowych przyciągnęło odwiedzających. Są wśród nich przede wszystkim Amerykanie, dla których kilkugodzinny lot z Florydy nie jest wielkim obciążeniem. Poza tym Belize jest jedynym w okolicy krajem anglojęzycznym. 

Amerykanie pierwsi docenili także to, że kraj jest spokojny, miły, a życie w nim bezstresowe. Na głównym placu stołecznego Belmopan zamiast pomnika poległego bohatera walk wyzwoleńczych stoi... obrotowy bilbord Coca-coli - to nieźle obrazuje przesunięcie środka ciężkości zainteresowań Belizyjczyków.

Nie bez wpływu na powszechny tu dystans do polityki i walki jest mieszanka narodowości, jakie zamieszkują Belize - w żyłach połowy obywateli płynie krew zarówno Majów, jak i Europejczyków. Co czwarty ma pochodzenie afroeuropejskie (to Kreole). Co dwudziesty pochodzi z mieszanego związku afrykańsko-indiańskiego (to Garifuna), a Majem czystej krwi jest tylko co dziesiąty obywatel.

Popularność małego karaibskiego kraju rośnie wraz z falą mody na turystykę ekologiczną i nastawioną na poznawanie dzikiej przyrody. Większość jego powierzchni porasta bowiem wilgotny las tropikalny pełen rzadkich gatunków zwierząt i ptaków. Przede wszystkim jednak za modę na Belize odpowiada rafa koralowa. I my nie oparliśmy się pokusie. 

O nurkowaniu mamy pojęcie - wcześniej wielokrotnie schodziliśmy pod wodę w różnych warunkach, więc nurkowanie na rafie w Belize to dla nas wakacje. Jednak i na debiutantów czekają tu szkoły nurkowe, które w ciągu tygodnia przygotowują na tyle, by również laik mógł czerpać radość z podwodnej wyprawy w ciepłym morzu pod okiem instruktora.

Na bazę wypadową wybieramy Caye Caulker - położoną na uboczu wysepkę, z której codziennie wypływamy szybkimi łodziami motorowymi na najpiękniejsze rafy koralowe tej części świata. Po półgodzinnej jeździe w ślizgu po falach dociera się na miejsce.

Szyper, nurek i przewodnik w jednej osobie sprawnie kotwiczy łódź, a my ubieramy się w krótkie i cienkie pianki (woda ma prawie 30° Celsjusza), zakładamy butle do nurkowania ze sprężonym powietrzem, kamizelki i automaty oddechowe. Wpadamy do wody ciepłej jak w wannie i czystej jak kryształ. W dodatku chyba w sam środek akwarium! Dookoła tysiące ryb w kolorach tęczy. Są metrowe, powolne i majestatyczne, i maleńkie uganiające się niecierpliwie. 

A w końcu pojawia się... Nie! To niemożliwe! "Moje życie nie może zakończyć się w pysku rekina!" - przechodzi mi przez myśl, gdy widzę wrzecionowaty kształt krążący coraz bliżej. Rekin wpływa pomiędzy nurków z naszej grupy. Ma ponad dwa metry długości i małe chytre oczka. Natychmiast przypomina mi się rada, którą wyczytałem w jednym z podręczników dla nurków: "Kiedy zbliża się do ciebie rekin, połóż się na dnie, ruszaj powoli rękami i nogami i usilnie wmawiaj sobie: jestem żółwiem".

Za chwilę z błękitnej toni wypływa kolejny rekin. I jeszcze jeden. Krążą wokół nas. Serce bije co najmniej trzy razy za szybko, oddycham w takim tempie, że jeśli rekiny za chwilę nie odpłyną, zaraz skończy mi się zapas powietrza w butli. Widzę, że wszyscy w naszej grupie reagują podobnie. Przyczajeni na dnie czekamy na rozwój sytuacji.

Tymczasem miejscowy przewodnik podpływa do jednego z rekinów, który właśnie również położył się na dnie tuż przy nogach jednej z dziewczyn. Belizyjczyk gołą ręką zaczyna rybę głaskać po grzbiecie, po brzuchu. Po chwili rozanielonego rekina podnosi z dna, przewraca na grzbiet i zaczyna przytulać! Nie wierzę własnym oczom! Ten milusiński - jak się potem okaże - to rekin wąsaty (ang. nurse shark).

Mimo że dorasta do trzech metrów długości, nie interesuje się pokarmem pochodzenia ludzkiego. Woli ślimaki, langusty, homary i rośliny. Spośród 400 gatunków rekinów tylko cztery atakują ludzi, ale czarna legenda robi swoje.

Nocujemy na pobliskiej bezludnej wysepce. W namiotach, w hamakach, w objęciach zapachów tropikalnego lasu. Raj? Raj. Na rafach Belize nurkujemy przez kolejny tydzień. Odwiedzamy zatopione wraki statków i podwodne kaniony. Piaszczyste łachy z zaroślami i skaliste wysepki pokryte barwnym dywanem korali. Wszędzie towarzyszą nam ławice ryb. Pewnego razu pod wodą przypływają do nas delfiny. Przez godzinę bawią się, łapią bąble powietrza, wygłupiają, pozują do zdjęć, ale nie pozwalają się dotknąć.

Klucząc między zakamarkami rafy, doprowadzają nas dokładnie pod dno motorówki, z której skakaliśmy do wody! W końcu przyszedł czas, gdy należało zejść na stały ląd. Zanim jednak wrócimy, jedziemy obejrzeć pozostałości po tym, co jeszcze kilkaset lat temu było dumnym królestwem, rzucającym na kolana swoich wrogów i ścinającym im głowy - państwem Majów.

Lasy Jukatanu zamieszkane były przez Majów na długo przed przybyciem konkwistadorów. Piramidy, które wznieśli półtora tysiąca lat temu, do dziś zachwycają pięknem i precyzją. Sztandarowe obiekty dumy ich architektów znajdują się w meksykańskim Chichén Itzá i w słynnym Tikál w Gwatemali, ale kilka monumentalnych budowli jest i w Belize.

Jedziemy do Xunantunich, już na stałym lądzie, zaledwie kilometr od granicy z Gwatemalą. Z oddali widać potężne kamienne ostrosłupy górujące nad puszczą. Przeprawiamy się małym promem przez rzekę, idziemy ścieżką wśród ściany tropikalnego lasu, by po godzinie dotrzeć na rozległy plac. To dawne centrum miasta - tu toczyło się życie doczesne, ale i tu kapłani ogłaszali wyroki bogów. 

W głębi stoi wysoka na kilkadziesiąt metrów piramida. To na jej szczycie najwyższy kapłan oddawał cześć bogu Słońca i stworzycielowi świata - pierzastemu wężowi. Na ścianach piramidy do dzisiaj pozostały płaskorzeźby, które opisują wierzenia Majów i wydarzenia z historii tego ludu. Chodząc wśród zabytków, łatwo uwierzyć, że państwo Majów było najpotężniejszym tworem politycznym w dawnej Ameryce Południowej.

Władcy tej federacji państw-miast zawierali sojusze i wymieniali się wiedzą naukowców. Czcili tych samych bogów, a mimo to prowadzili ze sobą krwawe wojny. Jednak to nie konflikty przyniosły kres cywilizacji Majów. Załamała się ona nagle u szczytu rozwoju ok. X wieku naszej ery, prawdopodobnie pod wpływem zmian klimatu i katastrofalnej, 200-letniej suszy. Xunantunich i inne miasta wyludniły się i z czasem pochłonęła je puszcza. Musiały czekać aż do XX w. na powrót do życia. Przywrócili je dopiero archeolodzy.

Marcin Jamkowski

Twój Styl 03/2013

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Majowie | wyspa | nurkowanie | morze | wakacje
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy