Reklama

Królestwo szorstkie i magiczne

O tym, że duszę hartuje się w ogniu nie muszę wam chyba mówić, jednak napiszę o tym czym jest mój ogień i w jaki sposób podróże uczą cierpliwości i kształtują charakter. Nie te, z biurem podróży, tylko te spontaniczne kiedy nie wiesz gdzie wylądujesz za godzinę.

Postanowiłam wyruszyć do Maroko. Wiele osób pytało, dlaczego właśnie tam. Ja po prostu chciałam mieć namiastkę tej Afryki, którą uwielbiam - zamieszkałą przez Arabów i Berberów. Zabrałam ze sobą kolegę. Dzięki temu wyprawa była chwilami pełna zabawy, a czasami wzajemnie działaliśmy sobie na nerwy. Cóż się dziwić kiedy spędza się ze sobą miesiąc praktycznie bez przerwy. Spakowałam plecak, który ważył prawie 15 kg i tak wystawiając prawy kciuk odjechaliśmy z Zakopanki w stronę Bratysławy.

Zanim dotarliśmy do Włoch przesiadaliśmy się z osobówki do osobówki, z osobówki do busa, z busa do osobówki i tak w kółko. To było nieziemsko uciążliwe i męczące, bo dystanse były bardzo krótkie. Po kilku dniach jednak wylądowaliśmy na jakimś parkingu blisko Wenecji. Był zapełniony po brzegi ciężarówkami, a my w prażącym słońcu, powoli zmierzaliśmy do sklepu po coś do picia. W pewnym momencie ktoś zawołał - Autostop?

Reklama

Nie byliśmy pewni czy to na pewno do nas, jednak facet wymachiwał rękami przywołując nas do siebie. Podeszliśmy bliżej, mówiąc, że jedziemy do Maroko. Ten parsknął śmiechem i powiedział, że zabierze nas ze sobą. Musieliśmy się jednak rozdzielić, bo kierowcy ciężarówek mają licencję na przewożenie tylko jednego pasażera. Miał na imię Oktavian i stał się jedną z tych osób, które zapadają w pamięć na zawsze. Przejechaliśmy razem przez całe Włochy i część Francji.

W międzyczasie częstował mnie fajkami i co chwilę proponował jedzenie, a do tego naśmiewał się, że kolega jadący za nami nie mówi w żadnym języku i pewnie wymachuje cały czas rękoma. Był bardzo zabawny. Tak też zrodziła się moja sympatia do Rumunów, bo dzięki nim przejechałam szmat drogi nie musząc się martwić o to, kto mnie zabierze dalej.

Oktavian postarał się, aby za pomocą radia CB znaleźć nam kierowcę, do którego przesiądziemy się, kiedy nasza wspólna podróż dobiegnie końca. Poprosił również tego kolejnego, aby zaopiekował się nami równie dobrze i znalazł osobę, która zabierze nas dalej na południe. Mimo tego, że uwielbiam spontaniczność w takich wyprawach, cieszyłam się na myśl, że mam pewny transport aż do jutra.

Kiedy wylądowaliśmy zupełnie przypadkowo (przypadkowo, bo tym razem stop złapał nas. Dwaj chłopcy jadący do La Linei zabrali nas ze stacji benzynowej) na Gibraltarze, postanowiliśmy sprawdzić, czy nie odpływa jakiś prom do Tangeru. Owszem, odpływał, ale dopiero na drugi dzień.

Nie mieliśmy czasu żeby czekać. Do Tarify dotarliśmy dokładnie o 10:56, mieliśmy zaledwie 4 minuty na kupienie biletu i dobiegnięcie do promu. Nie lada wyzwanie z tak ciężkimi plecakami! Kobieta w kasie obiecała, że jak się pospieszymy, to załoga na nas zaczeka. Niestety, dotarliśmy na równą 11:00 i już było za późno. Kolejny prom odpływał za dwie godziny.

Podczas rejsu promem zupełnie bez konsekwencji mogliśmy się zdrzemnąć. Co prawda na kilkadziesiąt minut, ale to pomogło nam choć w małym stopniu zregenerować siły.

Wysiadając z promu w Tangerze można poczuć odmienność  tego kraju. Im bliżej mediny, tym mocniejsze zapachy ryb, tłumy ludzi, a wszyscy zwracają na ciebie uwagę, bo jesteś Europejczykiem, masz plecak i pewno masę pieniędzy. Trudno przejść spokojnie przez medinę, w której każdy chce coś opchnąć ze swojego stoiska, zaprowadzić cię do swojej albo znajomego restauracji, czy wskazać drogę, za co może dostanie kilka dirhamów.

W Tangerze zostaliśmy na noc i kolejnego dnia ruszyliśmy w stronę Marakeszu. Podróż pociągiem przez Casablankę zajęła nam cały dzień, to ponad 500 kilometrów. Męcząca, ale siedząc w miłym towarzystwie czas mija szybciej. Chwilami może być również niebezpieczna.

Pamiętam kiedy staliśmy w korytarzu wagonu, patrząc przez okno, żeby nie przegapić stacji, na której będziemy wysiadać, z ogromną prędkością wpadł na mnie chłopak, niemal przewracając mnie, przeskakując moje rzeczy, udało mu się przyłożyć mi z łokcia i pobiegł dalej. Początkowo nie wiedziałam co się dzieje, dopiero kiedy zobaczyłam biegnącego za nim konduktora, zrozumiałam przed czym młody Marokańczyk zwiewał.

Do Marrakeszu dobiliśmy po zmroku. Po długich poszukiwaniach udało się nam znaleźć taksówkarza, który zgodził się zabrać nas za 15 dirhamów z dworca do mediny, tam w labiryncie uliczek znaleźliśmy pokój po czym ochoczo wyruszyliśmy na pieszą eksplorację miasta. Tego nie można sobie odmówić nawet w stanie kompletnego zmęczenia. O tej porze na souk-u odbywa się szalona impreza - kuglarze czarują, artyści tańczą, stoły uginają się od pyszności, a kupić można dosłownie wszystko od ubrań, przez naczynia, po małe kameleony, które dyskretnie wyglądają ze swoich klateczek. Ale jako łasuch najlepiej chyba wspominam tłuste i słodkie naleśniki, których każdego ranka pochłaniałam niezliczone ilości...

I tak po zjedzeniu podwójnego naleśnikowego śniadania musieliśmy opuścić miasto magii i ruszyć w stronę Fezu. Znowu przez Casablancę i znowu cały dzień. Jak do każdego z miast dotarliśmy wieczorem. Po dosyć długim szukaniu pokoju osiedliśmy w miejscu, z którego można było patrzeć na zatłoczone alejki mediny i obserwować ludzi w kawiarniach naprzeciwko naszego hoteliku.

Wczesnym rankiem budziły mnie dźwięki nadciągające z meczetu, ale to zbyt wcześnie żeby wstawać. Kładłam się z powrotem spać, ale po chwili miasto budziło się do życia i nie sposób było nie podnieść się z łóżka. Jedni rozkładali miętę tuż pod moim oknem, inni otwierali kawiarenki, rozkładali stoliki, robili naleśniki, nalewali kotom mleko...

Wieczorami w całej starej części Fez było słychać śpiewających Berberów, którzy ściągali do kawiarenki klientów za sprawą swojej muzyki, ale to miasto w porównaniu z Marrakeszem wcześniej wyciszało się. A szkoda, bo uwielbiałam nocne przechadzki, prawie tak mocno jak naleśniki.

Fez przeszliśmy na wskroś, a to oznaczało, że pora wracać do Tangeru. Miasta, które darzę szczególnym sentymentem. Tam po raz pierwszy poznałam prawdziwy smak Maroka, który można odnaleźć w herbacie z liśćmi mięty, poczułam zapach sprzedawanych ryb na ulicy, których nie można z niczym porównać, nawet z garbarnią w Fez i wbrew pozorom polubiłam nawet tych natarczywych marokańskich kupców.

Na końcu kupiłam trzcinowy koszyczek, który wypełniłam po brzegi owocami i wsiadając na pokład promu wróciliśmy do Hiszpanii, a stąd bardzo powoli przemieszczaliśmy się w stronę Polski. Stopem oczywiście, choć podróż w tą stronę była mniej ekscytująca niż do Maroko.  Po miesiącu przemieszczania się z miejsca na miejsce byłam zmęczona, choć jeszcze długi czas tkwiła we mnie magia tych wszystkich niezwykłych miejsc...

Natalia Powroźnik


Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Maroko | podróże | zabytki | turystyka | herbata | Marakesz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy