Reklama

Spacerem po Chinatown

W całym Nowym Jorku mieszka ponad 800 tys. Chińczyków, na Manhattanie, przede wszystkim w Chinatown i East Harlem, ok. 120 tys. Stanowią ogromną, różnorodną społeczność, z lokalnymi telewizjami, prasą w kilku odmianach chińskiego i ze zróżnicowanymi tradycjami.

Przeczytaj fragment książki: "I love Nowy Jork" Anety Radziejowskiej:

Chinatown to jedyna już na Manhattanie dzielnica etniczna, która tak wyraźnie zachowała swoją odrębność. Można powiedzieć: Chińczycy w Nowym Jorku trzymają się mocno. Ścisk, gwar, chińskie napisy nawet na bankach, chiński McDonald, tajemnicze suszone stwory w beczkach, skrzynie przypraw i leków na każdą ludzką dolegliwość. A w księżycowy Nowy Rok do tego jeszcze smoki, korowody, tańce na ulicach, tony serpentyn i kolejki do restauracji  oraz po ciasteczka z wróżbą.

Reklama

Chinatown zaczęło się od 3 ulic: Mott, Pell i Droyers, na których w 1859 r. osiedliło się 150 pierwszych chińskich imigrantów. Dookoła mieszkali ortodoksyjni Żydzi, Włosi i Irlandczycy. Spis ludności w 1900 r. wykazał dziwaczną dysproporcję; 4 tys. mężczyzn i zaledwie 36 zamężnych kobiet. Zgodnie z ówczesnymi przepisami, kobieta posiadająca obywatelstwo amerykańskie traciła je, jeśli wyszła za mąż za Chińczyka. Nowi imigranci nie przywozili ze sobą żon, najpierw jechali mężczyźni. Nie każdy był w stanie zarobić na sprowadzenie rodziny, nie każdy zresztą tego chciał. Popularne stały się gospodarstwa domowe zakładane przez kilku mężczyzn, którzy dzielili się jedną partnerką i wspólnie dbali o jej utrzymanie. Dość szybko do rozrastającego się Chinatown zaczęli też przybywać... turyści, zwabieni sławą miejsca - że egzotyczne, z palarniami opium, dziewczynami, klubami nocnymi i restauracjami czynnymi całą dobę.

Z tego starego Chinatown, podzielonego na obszary, w których mieszkali głównie przyjezdni z Hongkongu posługujący się językiem kantońskim, a w innych mandaryńskim, niewiele zostało. Kilka drakońskich podwyżek czynszów w budynkach i lokalach użytkowych w ostatnich latach zmusiło część mieszkańców do wyprowadzki, reszta się przemieszała. Obecnie szukają tam mieszkań także młodzi przyjeżdżający do pracy z innych stanów, dla których osiedla są za drogie. Niemniej jest to ciągle Chinatown - nie ma co do tego wątpliwości.

W całym Nowym Jorku mieszka ponad 800 tys. Chińczyków, na Manhattanie, przede wszystkim w Chinatown i East Harlem, ok. 120 tys. Stanowią ogromną, różnorodną społeczność, z lokalnymi telewizjami, prasą w kilku odmianach  chińskiego i ze zróżnicowanymi tradycjami.

Agnes Chan jest pierwszą w historii miasta policjantką pochodzącą  z Chin. Jej rodzice przeprowadzili się tu z Hongkongu, gdy miała 10 lat. I dosłownie zaniemówili, gdy pokazała im dokument stwierdzający, że została przyjęta w szeregi NYPD. W tym czasie - był rok 1980 - młode kobiety z chińskich rodzin wybierały bardziej konwencjonalne zawody; ciągle zdarzały się aranżowane  małżeństwa. Poza tym imigranci, szczególnie niedawno przybyli, nie ufali policji, służbom, pracownikom rządowym (skąd my to znamy!).

Matka namawiała ją na kursy kosmetyczne, Agnes skończyła  jednak kryminalistykę i przepracowała 20 lat najpierw w patrolu ulicznym, a potem w grupie dochodzeniowej rozpracowujące zorganizowaną przestępczość i gangi. NYPD stara się rekrutować osoby ze wszystkich grup etnicznych, żeby wśród policjantów była różnorodność, tak charakterystyczna dla Nowego Jorku. Jednak Azjatów jest ciągle za mało - zaledwie 9 proc. Lokalne media zazwyczaj proszą właśnie ją, żeby rozmawiać o problemach rekrutacji, ale i powspominać, pokazać, jak bardzo w ciągu ostatnich zaledwie30 lat zmieniło się życie w Chinatown.

Zmieniły się też oczekiwania młodych Chinek przyjeżdżających do miasta. Dziewczyny studiują, odbywają staże w firmach, kończą intensywne kursy angielskiego. Na dzielnice etniczne ciekawie jest spojrzeć cudzymi oczami, rozumie się wtedy, jak różne mogą wzbudzać emocje.

Znajoma z Pekinu - wysoka, rozgadana studentka projektowania mody - jest Chinatown niezmiennie zachwycona. Wyszukuje tam jakieś figurki, szlaczki na talerzach, naczynka na bambusy, papierki do palenia za dusze zmarłych i w ogóle najchętniej całe to miejsce nakryłaby szklaną kopułą, żeby tylko przetrwało takie, jakie jest. Jej zdaniem to coś w rodzaju żywego muzeum. Przyjaciel, lekarz z Tajwanu, szczerze Chinatown nie lubi - dla niego jest symbolem upadku. Do przyjazdu tutaj zmusiły go rodzinne zobowiązania; patrzenie na jego zmagania, próby przystosowania, odrzucanie i tego, co znalazł w Chinatown, i tego, co daje Ameryka, pozwala zrozumieć, dlaczego dawniejsi imigranci, bez  względu na to, skąd przybyli, często nie byli w stanie się zaaklimatyzować, zamykali swoje życie w obszarze jednej dzielnicy i kurczowo trzymali się tego, co przetrwało w ich pamięci, choć i w ich starym kraju, i dookoła wszystko się zmieniało. Jemu było przy tym szczególnie trudno.

Wychowany w Tajwanie przez dziadków, doskonale znał na przykład europejską muzykę klasyczną, ale nigdy  nie słyszał Lennona; dla nich to już niemożliwa do przyjęcia popkultura. Wędrowanie z nim po Chinatown to swoista przeprawa pełna zadziwienia i sprzeciwu wobec magicznych ziół i uzdrawiających grzybów kupowanych wprost z beczek stojących na ulicy. Starte rogi bawoła, które ponoć zapewniają męski wigor do późnej starości, zabiły w nim resztę nadziei, że w Nowym Jorku może być dobrze. Znalazł w końcu swoje amerykańskie miejsce w San Francisco i jedno jest pewne: jego pacjenci mają szczęście.

Włóczęgi po Chinatown z Markiem Sułkiem, artystą pochodzącym z Tarnowa, obecnie mieszkającym w Warszawie, który z okazji rocznicy 11 września przygotowywał instalację w darze dla miasta, były doświadczeniem zupełnie innego rodzaju. Marek miał dodatkowy zmysł do wyszukiwania ogromnych, ciemnawych magazynów, w których kupowało się rulony folii,  łańcuchy i sznurki na jardy odliczane "na oko". I na tym właśnie polega urok tej dzielnicy: każdy wypatrzy tam coś innego. Coś innego znajdzie, coś przegapi, odrzuci, nad czymś popadnie w zachwyt.

Piętrowe autobusy wiozą turystów przez Canal Street, gdzie roi się od straganów z niesamowicie złotymi roleksami, oszałamiającymi perfumami i wszystkim, co można podrobić. Ale dusza Chinatown to Doyers Street, która wcale na to nie wygląda i gdyby nie chińskie napisy, można by ją wziąć za zaułek w jakimś europejskim kraju. Jest to jednocześnie jedna z najstarszych manhattańskich ulic. W NYC ulice są proste, ta ma zakręt - i to wystarczyło, by zrobiła karierę wśród walczących ze sobą gangów na początku XX w. Łatwiej było się tam chować i uciekać, w okolicy szybko wybudowano więc sieć podziemnych przejść, w których gangsterzy dosłownie znikali. Niektóre tunele łączące kolejne kryjówki istnieją do dziś.

W jednym funkcjonowało kiedyś coś w rodzaju podziemnego kompleksu sklepów; wchodziło się wąziutkimi schodkami i ciemnym korytarzem docierało do kilkunastu przeszklonych, jasno oświetlonych butików. W innym chodziło się jak po bazarze z warzywami. W niektórych ukrywano różne tajemnicze warsztaty, kobiety szyły tam podróbki ciuchów, policja robiła naloty. Po 11 września to między innymi właśnie sieć podziemnych tuneli stała się przyczyną zamknięcia na jakiś czas sporej części tej dzielnicy, mieszkańców kilku budynków ewakuowano, istniało bowiem niebezpieczeństwo, że teren może się zapaść. Doyers Street jest obecnie wychuchana, zadbana i nastrojowa. Pachnie tam zawsze lekko i słodko kwiatami magnolii - trzeba przyznać, dość nietypowo jak na Chinatown, ale duży salon kosmetyczny na zakręcie najwyraźniej bardzo się stara.

Pod numerem 6 znajdziesz charakterystyczny, dobrze oznakowany budynek poczty, najładniejszej w Nowym Jorku. To nie jest ruchliwa ulica, ale wystarczy, że przejdziesz na sąsiednią Mott Street, gdzie Chinatown naprawdę wybucha i wciska się we wszystkie zmysły kolorami, ruchem, hałasem.

MoCA (Museum of Chinese in America), 215 Centre Street. Wszystko, co udało się ocalić z historii Chinatown: zdjęcia, wspomnienia, filmy. Bardzo ciekawe, ale wymaga czasu i odrobiny skupienia; jeśli masz wpaść i wypaść, to lepiej zrezygnować z wizyty i po prostu obejrzeć życie, które toczy się dookoła.

May Wah Vegetarian Market, 213 Hester Street. Kaczka, ryba, żeberka, wszystko z tofu, taro, seitan. Mają także gotowe dania z menu różnych diet: bezglutenowe, bez cukru, bez tłuszczu.

New York Marts, 128 Mott Street. Sklep ze wszystkim, co można zjeść. Produkty koreańskie, chińskie i wietnamskie. Pachnie średnio, jak zresztą wiele miejsc w Chinatown, ale jest obficie zaopatrzony. Tofu w kilkunastu smakach, makarony z fasoli mung, których szczęśliwie nie trzeba gotować, kluski z soi i mnóstwo innych wynalazków dla odważnych, np. czarne kaczki. Sporo tajemniczych warzyw. Duży dział z przyprawami, suszonymi darami morza i grzybami. Sushi, tradycyjne, słodkawe bułki z wieprzowiną, dużo słodkości.

The Original Ice Cream Factory, 65 Bayard Street. Lodziarnia regularnie wygrywająca rankingi w swojej kategorii, słynie z lodów w najróżniejszych smakach i kolorach. Od czasu do czasu dokładają coś nowego i w tym sezonie jest już ponad 30 najróżniejszych pomysłów na lody: z czarnego sezamu, zielonej herbaty, czerwonej fasoli, taro, a nawet wasabi. Warto poeksperymentować, nawet jeśli trzeba odstać chwilę w kolejce.

New Kam Man Supermarket, 200 Canal Street. Sklep ze wszystkim. W piwnicy naczynia, porcelana, kieliszki i karafki do sake, duży wybór czajniczków do parzenia herbaty i herbata na wagę. Na parterze (w Ameryce to oczywiście pierwsze piętro) chińskie, japońskiei koreańskie produkty spożywcze, wszystko, co potrzebne do zrobienia sushi, słodycze. Na drugim piętrze kosmetyki i machające łapkami złote koty - w innych sklepach pojawiają się głównie przed księżycowym Nowym Rokiem, w Kam Man są zawsze. Złoty kot jest znakomitym rozwiązaniem dla leniwych czarownic; wkleja mu się w łapkę życzenie na kartce i już. Te charakterystyczne figurki widać na wystawach wielu chińskich lokali nie tylko w Chinatown.

Tai Pan Bakery, 194 Canal Street. Jedna z wielu cukierni w tej okolicy. Tę polecam ze względu na duży wybór małych babeczek w oryginalnych smakach, które je się na ciepło, choć tak naprawdę lepsze są zimne. Z zielonej herbaty, z czymś w rodzaju budyniu jajecznego, z kwiatów chryzantemy itd. Kupując w Chinatown jakiekolwiek słodycze lub coś, co wygląda na drożdżówki, czytaj uważnie opisy - niektóre są z mięsem.

The Original Buddha Bodai, 5 Mott Street. Dania jednocześnie wegetariańskie, koszerne i chińskie, więc i pełen zestaw gości. Właściciele są buddystami i często goszczą mnichów w podróży W księżycowy Nowy Rok kolejka i tłok. W porze lunchu osobne menu, dim sum. Specjalizują się w "podróbkach" dań mięsnych i rybnych, które są tak dobre, że udaje się nabrać mięsolubnych 166 I Nowy Jork znajomych. Tanio, obficie, wystrój wnętrza jak w dawnej stołówce w chińskim biurze, a do tego bardzo sympatyczna obsługa.

Shanghai Asian Manor, 21 Mott Street. Popularna wśród mieszkańców i turystów niedroga knajpka specjalizująca się w zupach z pierożkami, serwują też ramen. To takie miejsce, gdzie wpada się zimą, żeby zjeść na szybko coś gorącego, a latem na jakąś przekąskę.

Red Egg, 202 Centre Street. Dim sum, duży wybór dań wegetariańskich i mięsnych - dobre miejsce dla par o odmiennych stylach odżywiania. Ich kuchnia jest opisywana jako nowoczesna chińsko-amerykańska. Tak czy inaczej, sympatyczne miejsce.

Pulqueria, 11 Doyers Street. Dość droga, duża meksykańska restauracja, urządzona jak stara hacjenda, zawsze nieco mroczna. Tacos na kilkanaście różnych sposobów, wymyślne koktajle, tequila. Zawsze tłok. Spróbuj koniecznie tradycyjnego meksykańskiego napoju ze sfermentowanej agawy - to ich specjalność.

Chinese Tuxedo, 5 Doyers Street. Niedawno otwarta, ekskluzywna kantońska restauracja, bar i klub w dawnym budynku chińskiego teatru, gdzie wystawiano i widowiska operowe, i pokazy klasycznych sztuk chińskich, na które zjeżdżali widzowie z całego Nowego Jorku. Na mocy niepisanego prawa gangi walczyły jedynie między sobą, przyjezdnych zostawiano w spokoju. Ten swoisty pakt został brutalnie zerwany pewnej nocy w 1905 r., gdy 4 widzów nie przeżyło strzelaniny między załatwiającymi swoje porachunki gangsterami. Przez wiele lat budynek wraz z tunelami stał opuszczony i odwiedzali go jedynie łowcy duchów, indywidualnie albo grupowo, na wycieczkach organizowanych przez działające na Chinatown biura dla turystów. Obecnie jest to przytulne miejsce, które robi się coraz bardziej popularne. Pachnące, aromatyczne potrawy. Atmosfera trochę jak z dawnych lat, idealnie uprzejma obsługa. Można zamówić mniejsze porcje albo kilka wspólnych dań dla wszystkich.

Pearl River, 395 Broadway. Sklep, który niegdyś stanowił przedmurze Chinatown, ale w końcu został zmuszony podwyżką czynszu do zmiany lokalizacji. Kolejne etapy negocjacji i przeprowadzki opisywała lokalna prasa, bo był bardzo lubiany i miał wielu klientów. W nowym miejscu nie udało się ocalić herbaciarni, ściany wody ani sztucznego potoku i stojącego nad nim ogromnego pomnika śmiejącego się Buddy, którego przychodziło się łaskotać po brzuchu. Niemniej jest to wciąż dobre miejsce do kupienia ładnych pałeczek, porcelany i drobnych prezentów.

Durian, na straganach wzdłuż Canal i Mott Street. Kolczasty owoc w siatce, z niewiadomych powodów do kupienia wyłącznie w Chinatown. O jego zniechęcającym zapachu krążą legendy, w Internecie można znaleźć mnóstwo porad pomagających uniknąć porażenia i technik spożywania miąższu z zatkanym nosem. W rzeczywistości nie jest jednak tak strasznie i naprawdę nie trzeba używać masek przeciwgazowych. Durian jest uważany za afrodyzjak, 168 I Nowy Jork a dodatkowo ma pobudzać poetycką wenę i wprawiać w romantyczny nastrój. Jeśli się na niego skusisz, szukaj dość miękkiego.

Everyday Beauty Lab, 115 Bowery. Drogeria z azjatyckimi kosmetykami: koreańskie i japońskie maseczki, kremy BB i CC. Ostatnio hitem są produkty z węglem i śluzem ślimaka - tu znajdziesz ich olbrzymi wybór. Dużo promocji.

oo35mm, 81 Mott Street. Mała drogeria z zaskakującą ilością wszystkiego, co pachnie, pieni się i poprawia nastrój. Maseczki, kremy BB i inne upiększające wynalazki, głównie koreańskie i japońskie, w przystępnych cenach. Dodatkowa atrakcja: salon feng shui tuż obok.

Dobra rada - gdy stary Chińczyk mruknie, żeby nie kupować awokado ze straganu, to się słuchaj. Oni potrafią to ocenić absolutnie po mistrzowsku. Dotykają skórki przez mniej niż sekundę i zaraz wydają wyrok.

Z Chinatown jest już dość blisko do Sea Port, można podjechać metrem, autobusem albo się przejść, co zajmie ok. 30 minut. Kiedyś Sea Port było po prostu sympatycznym miejscem. Obecnie ciągle trwa przebudowa, ale już widać, że będzie to jeden z najciekawszych parków miasta. Projektantom udało się uchwycić klimat starego portu i miejskiej dżungli jednocześnie: stare żaglowce wkomponowane w panoramę wieżowców, kładki przypominające trapy. Jeśli się uda, dobrze jest tam trafić na zachód słońca.

Fragment książki "Anety Radziejowskiej "I love Nowy Jork", Wydawnictwo Pascal

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy