Reklama

Aga Szynal: Potrzebuję pisania również dla siebie

"To jest opowieść o Marcie. A może też trochę o tobie, jeśli wiecznie walczysz o czerwony pasek na życiowym świadectwie?". "Ja sama" to debiutancka powieść Agnieszki Szynal. Czytając recenzje, w oczy rzuca się jedno, często powtarzające się zdanie: "Czułam, jakbym czytała o sobie". Dlaczego ślepo dążymy do perfekcji, nie zwracając czasem uwagi na to, że wcale nie daje nam ona szczęścia? Odpowiedzi na to i inne pytania szukamy razem z autorką powieści "Ja sama".

Katarzyna Drelich: INTERIA.PL: - Co czuje autorka, która stworzywszy fikcyjną postać, słyszy od wielu czytelniczek, że się z nią utożsamiają?

Agnieszka Szynal: - To z pewnością jest bardzo satysfakcjonujące uczucie. Pamiętam, jak zaczęłam pracę z moją pierwszą redaktorką. Powiedziała mi, że jeśli znajdzie się chociaż jedna osoba, która się utożsami z napisaną przeze mnie historią, to poczuję, że warto było napisać tę książkę. Cieszę się tym bardziej, że dopiero ostatnio przypomniałam sobie, że gdy miałam pierwszy pomysł na tę książkę i wysyłałam go do wydawnictwa, to pomyślałam o mojej bohaterce Marcie, jako o kobiecie, która jest współczesną Dulską. Ale nie w kontekście, który kojarzy nam się z dulszczyzną, czyli z podwójną moralnością, tylko w tym sensie, że Gabriela Zapolska sportretowała wówczas charakterystyczną cechę dla pewnej klasy kobiet w jej czasach. A ja miałam głębokie przeczucie, że moja bohaterka Marta przyszła do mnie nie bez powodu.

Reklama

Że wzięła się dlatego, że my, kobiety współczesne, z pewnej klasy społecznej, mieszkające w dużym mieście, mamy ogromny problem z perfekcjonizmem i jest to dla nas coś wspólnego, ciągle się o to potykamy - każda z nas w trochę innym zakresie. Niektóre próbują być oczywiście we wszystkim dobre, tak jak Marta. Ale to jest w pewnym sensie cecha wspólna naszych czasów, więc cieszyłam się, gdy okazało się, że czytelniczki odnajdują siebie w mojej bohaterce. Niektóre w części zawodowej, inne w domowej. Jednak rys "ja muszę", "kto inny, jak nie ja?" i ogromne poczucie odpowiedzialności za wszystko, jest jakąś cechą wspólną. Zastanawiam się, na ile jest to wspólne dla pewnego pokolenia. I na ile młodsze dziewczyny już tego nie mają lub przynajmniej na ile są świadome tego, że nie chcą iść w tę stronę i powielać pewnych pokoleniowych schematów.

Mam mocne wrażenie, że kobiety w moim wieku, czyli 40-letnie lub starsze, miały to wszystko bardzo mocno wpajane. Bycie "od do", czerwony pasek, który dziewczynki po prostu musiały mieć, bo inaczej były uznawane za niegrzeczne. Nie miałyśmy przestrzeni na to, żeby szukać tego, jakie chcemy być, tylko miałyśmy być osobami spełniającymi polecenia i wyobrażenia innych na nasz temat. To jest coś, co w człowieku później zostaje, pokutuje i ciężko z tym żyć. Marta przyszła do mnie, jako złożony portret wielu kobiet, które mam naokoło siebie. Nie jest nikim konkretnym, a jednocześnie jej cząstka jest gdzieś w każdej z nas. Nie jestem Martą, a długo mogę mówić o tym, co z niej miewam w sobie. W których momentach się odzywa. 

Nie zdradzając fabuły książki, ważnym elementem historii Marty jest jej matka, która pokłada w niej ogromne nadzieje i oczekuje od niej sukcesów. Mówisz, że ten perfekcjonizm jest charakterystyczny dla twojego pokolenia, ale jak myślisz - na ile znaczenie ma także czas, w którym dorastały nasze matki? Czy to poniekąd przez nie towarzyszy nam to wieczne "ja muszę"?

- Ciekawe spostrzeżenie. Czasami jest tak, że  w mojej głowie pojawia się historia i nie wszystkie wątki postrzegam tak jak czytelnicy. Mam nadzieję, że ta historia nie wybrzmiewa w ten sposób, że obwiniam matki. Może też dlatego, że sama nią jestem i wiem, jakie to jest ciężkie zadanie. Mam wrażenie, że w sztafecie pokoleń nasze matki i my same miałyśmy ciężko, bo to pokoleniowo zawsze bardziej dotyczyło kobiet, a my w to wchodziłyśmy, przekazywałyśmy sobie pałeczkę perfekcjonizmu, bo nie wiedziałyśmy, że można inaczej.

Dopiero teraz to zaczyna się zmieniać, a przed nami pewnie jeszcze długa droga. W temacie spuścizn pokoleniowych najważniejsza jest świadomość. Może nasze mamy nawet jej nie miały? Nie doszły do momentu zadania sobie pewnych pytań? To wszystko jest bardzo indywidualnie. Myślę, że inaczej to wygląda w dużych miastach, a inaczej w mniejszych miejscowościach. To, co jest istotne teraz, to fakt, że zaczęła się pewna dysputa. Mówi się o tym, czy kobieta coś musi, czy jednak niekoniecznie. Kiedy już ten publiczny dyskurs się pojawia, to jest początek zmiany. Ona nie zadzieje się od razu, to jest proces. Czasem nawet u starszych pokoleń to się pojawia po pewnym czasie, gdy zauważą, że się w czymś zapędziły. 

W drodze na nasze spotkanie mijałam około 70-letnią kobietę, która rozmawiała przez telefon. Mówiła: "Ja już muszę pewne rzeczy za sobą zamknąć, zakończyć pewien etap. Nie mogę utrzymywać kontaktu z tak toksycznymi ludźmi". Zazwyczaj słyszy się takie słowa od młodszych pokoleń, a tu proszę. Nigdy nie jest za późno na ważne zmiany. Mityczna czterdziestka nie jest jakąś metą w życiowym biegu.

- Gdy mocno się w coś zaangażujemy, poświęcimy jakiejś sprawie w naszym życiu wiele energii, to czasem wydaje nam się, że nie ma już odwrotu, że wszystko jest już za nami. To jest podstawowy czynnik, który blokuje nas przed zmianami. "Tyle tu zrobiłam", "tyle energii włożyłam w to, żeby dojść do miejsca, w którym jestem". Nieważne, że nie warto się już nad tym zastanawiać.

A żeby być otwartym na zmiany, trzeba zaakceptować, że coś się traci. Dobra, włożyłam w coś część swojego życia, ale może teraz przyjdzie do mnie coś zupełnie innego. Nigdy nie jest za późno na zmiany i one w gruncie rzeczy zależą jednak od nas. A wracając do wątku mamy Marty - moja bohaterka w pewnym momencie sama jest zdziwiona, że ona sama projektowała sobie w głowie to, czego matka od niej wymagała. To było też w niej, tę relację kształtowały obydwie, zatem Marta też mogła wziąć odpowiedzialność za nią i powiedzieć: "okej, tego od ciebie już nie chcę brać". Ma swoje przemyślenia i zauważa, że może nie wszystko było takim, jakim się wydawało. Że jej wyobrażenie o tym, czego jej matka od niej oczekiwała, nijak się miało do rzeczywistości. 

Czymś wspólnym dla wielu kobiet, co swoje źródło ma jeszcze w czasach szkolnych, jest czerwony pasek. Później przekładamy to na inne sfery życia i szóstki chcemy mieć nawet z układania ubrań w szafie lub z ilości pasji poza pracą. 

- To się oczywiście wiąże z poczuciem własnej wartości. Trzeba mieć je ugruntowane, żeby móc powiedzieć: "Mam gdzieś, co inni myślą i jak mnie oceną". Łatwiej jest się podpiąć pod zewnętrzne oznaki sukcesu. Przykładem tego jest właśnie ten czerwony pasek, który później powraca w dorosłym życiu jak boomerang. Można mieć mnóstwo zasług, które dobrze brzmią i które dadzą nam order przynoszony przez nas później do domu. Do rodziców, którzy niosą go dalej, chwaląc się nami swoim znajomym.

- W postaci Marty jest dużo o poczuciu kontroli. Jej się wydawało, że od początku ma nad swoim życiem kontrolę, sama je kształtuje i nic nieoczekiwanego nie ma prawa się wedrzeć. Życie jest jednak dość nieoczekiwane i nie da się tak całkiem wszystkiego przewidzieć. Są sytuacje, w których "czerwony pasek" niczego nam nie załatwi. Można zdobywać kolejne ordery, a dalej nie czuć się dobrze. Nie czuć się we właściwym miejscu, na właściwej drodze. I nagle orientujesz się, że idziesz nie wiadomo gdzie i nie wiesz, dlaczego tu jesteś.

Sama miałam ochotę czasem powiedzieć Marcie: "Odpuść". Z jednej strony narzekała na to, że wszystko jest na jej głowie, nie ma wsparcia od męża, a z drugiej - było wiele oznak, że jej to pasuje. Gdzie jest ta granica między "muszę i jest mi z tym źle" a "chcę czuć się potrzebna, więc to robię, ale narzekam"?

- To daje złudne poczucie kontroli, to jest nieustanne dążenie do tego, żeby panować nad wszelkimi procesami. Moja bohaterka ze swoim mężem dobrali się wyjątkowo źle, choć pozornie wyglądało to idealnie: Kuba nie chciał brać na siebie odpowiedzialności, a Marta chciała mieć nad wszystkim kontrolę. Tylko, że tak naprawdę to nie działa dobrze w życiu i nie tworzy partnerskiego związku. Trochę jest tak, że często nie dajemy przestrzeni naszym partnerom, by nas odciążali. Tą granicą jest po prostu nieprzepracowany problem z potrzebą nadmiernej kontroli.

Ile w Marcie jest z fikcji, a ile z prawdziwych zdarzeń, których byłaś świadkiem?

- Na Martę składają się dwa te obszary. Fikcja, bo Marta tak naprawdę nie istnieje. Żadna osoba nie jest w mojej książce żywcem wyjęta z rzeczywistości. Jednocześnie cała historia jest bardzo mocno zanurzona w rzeczywistości, którą znam. Widzą to szczególnie osoby, które znając mnie, czytają tę książkę. W Warszawie dostrzegam takie zjawisko wśród rodziców, którzy osiągnęli samodzielnie sukces, że oni muszą ten sukces przekazać swoim dzieciom.

Mają poczucie, że przeszli pewną drogę, znają błędy i chcą zaplanować swoim pociechom całe życie na kilkadziesiąt lat w przód. A przecież każdy swoje błędy w życiu musi popełnić. To jest proces, który prowadzi nas do dojrzewania, bo jeśli się ich nie popełnia, to ciężko jest się czegoś nauczyć. Takim bohaterem w książce jest Kuba, za którego wszystko robili rodzice, a później żona, więc nawet nie miał okazji popełnić tych błędów.

Z drugiej strony świat zmienia się w takim tempie, że jak ktoś odniósł sukces w 2022 roku, to nie ma absolutnie żadnej gwarancji, że za 10-15 lat jego dzieci również go odniosą, jeśli będą szły tą samą ścieżką. Nie wiemy nawet, jakie kompetencje na rynku pracy będą pożądane za 15 lat, więc jak mamy planować dzieciom przyszłość? Często w ten sposób nie pozwala się im dorosnąć, a wychowuje się je przecież dla świata, żeby mogły sobie poradzić w nim same. Wychowywanie dzieci nie jest o kontroli, a jeśli ona się wkrada, to pojawia się problem.

I ciągniemy tę spiralę perfekcjonizmu dalej.

- Pamiętajmy, że nie trzeba być idealnym, bo gdy wpuszcza się w życie perfekcjonizm, to łatwo zatracić poczucie tego, gdzie kończy się nasza rzeczywistość, a gdzie zaczynają się cudze oczekiwania. Uznania ludzi nigdy nie będzie dostatecznie dużo. Zaczyna się spirala dążenia do kolejnych celów, czujesz się coraz bardziej wypalona i sfrustrowana.

Każdy ma własną drogę do tego, żeby przestać żyć oczekiwaniami innych. To nie muszą być konkretne wydarzenia, choć często tak właśnie jest. Pisząc tę książkę, czytałam sporo wywiadów z psychoterapeutami pracującymi z osobami chorymi na raka. Często te osoby, które były mocno dotknięte chorobą, zmieniają swoje życie w bardzo niestereotypowy i radykalny sposób, bo nagle czują tę presję, że życie jest tylko jedno.

Myślę, że tak samo mnie, jak i inne czytelniczki ciekawić może aspekt tego, jak powstała książka "Ja sama". To w końcu twój literacki debiut, a recenzje są świetne. Zapytam zatem: dlaczego dopiero teraz?

- W przeciwieństwie do większości autorek, które opowiadają o swoich początkach, ja nigdy nie chciałam pisać. Zawsze, co prawda żyłam mocno zanurzona w świecie literatury, ale do tego stopnia, że traktowałam ją jak sacrum. Czytać - tak, i to dużo. Nigdy jednak nie przyszłoby mi do głowy, żeby wydać książkę, choć oczywiście pisałam - dla siebie. Myślałam również o tym, że gdy coś czytam, to bardzo mocno wchodzę w fabułę i czułam, że pisząc, od razu znalazłabym się pod wpływem moich literackich mistrzów.

Dopiero, kiedy mocno dojrzałam, to w głowie zaczęły pojawiać się moje własne historie. One zaczęły się dobijać i wówczas pojawiła się w mojej głowie myśl, że teraz mogę mieć swój głos, ponieważ wcześniej zwyczajnie nie czułam, że mam coś do powiedzenia. Może ta magiczna czterdziestka, której kryzys też przeżywałam, to był moment, w którym uznałam, że historii we mnie jest na tyle dużo, że czas przelać je na papier. Bezpośredni impuls, który sprawił, że zaczęłam pisać, miał miejsce podczas wyjazdu, na który wybrałam się z mężem i dziećmi. Jechaliśmy na narty do Włoch, ale po drodze mój syn się rozchorował i zostaliśmy w Monachium na kilka dni. Mieliśmy czas spędzony trochę na niczym, chodziliśmy po mieście, a wieczorami czytałam.

Wówczas na warsztat wzięłam "Ja, geniusz" Klementyny Suchanow, czyli biografię Gombrowicza. I wtedy miałam takie olśnienie, że nawet Gombrowicz nie zawsze był Gombrowiczem, on się trochę sam stworzył. Pomyślałam: "Zrobię to!". Powiedziałam o tym mężowi, bo gdy coś wypowiadam na głos, to mam wrażenie, że łatwiej się to urzeczywistnia. To było kilka lat temu, trochę czasu mi to zajęło, bo uczyłam się pisać pisząc, bowiem nie jest to moja pierwsza napisana książka - jest to pierwsza wydana.

Czytając książkę szukałam cech wspólnych między tobą, a Martą. Jest ich wiele?

- Mój background zawodowy jest podobny do Marty. Okoliczności i sceneria, w której ona się porusza, to jest coś, co bardzo dobrze znam: Warszawa, wszelkie uliczki, restauracje, kawiarnie. Chciałam, żeby ta książka była jak najbardziej autentyczna, dlatego pisałam o tym, co po prostu dobrze znam. Bohaterowie są fikcyjni, ale stworzeni ze zlepków ludzi, których znałam, okoliczności zewnętrzne też są realne. Marta jeździ na wakacje do Chałup, ja też przez 20 kilka lat tam bywałam, choć w końcu się od tego miejsca oduzależniłam.

Znam te imprezy, o których piszę, znam to środowisko. Sama też biegam i ćwiczę jogę. Dostawałam mnóstwo pytań, czy w związku z tym Marta jest mną, bo to się bardzo rzuca w oczy. Ale jednak nie jest mną, jest raczej niezrealizowaną wersją mnie, która się czasem do mnie dobija z tym swoim perfekcjonizmem. Różnią mnie na pewno dwie rzeczy. Po pierwsze, moi rodzice nie wywierali na mnie presji i zawsze czułam, że mogę wszystko, ale nic nie muszę. I Marta nie jest w partnerskim związku jak ja, tylko de facto wychowywała swojego męża. Jednak problemy zdrowotne Marty były również moimi problemami - myślę, że to był również jeden z powodów, dla których zaczęłam pisać. Choć na szczęście wówczas miałam męża, na którego zawsze mogłam liczyć, czego moja bohaterka niestety nie miała. 

Jak już wspominałyśmy na początku, wiele czytelniczek utożsamia się z Martą. Czy to nie jest poniekąd smutne, że kobiety latami tkwią w niesatysfakcjonujących związkach?

- Nie wiem, czy to jest akurat ten fragment, z którym utożsamiają się czytelniczki. Zresztą myślę, że nikt głośno się do tego nie przyzna. Wydaje mi się, że kobietom łatwiej jest głośno przyznać:

"Tak, ja też nie umiem odpuszczać" niż: "Jestem w złym związku".

Zdarzało się też, że osoby, które pisały recenzję tej książki, później odzywały się do mnie prywatnie i przyznawały, że nie chciały pisać publicznie, ale czuły się bardzo podobnie do mojej bohaterki. Ale publicznie nikt nie napisze, że jest w takim związku jak Marta, bo to trochę przypominałoby wiadomość o rozwodzie. Sama zastanawiałam się, dlaczego właśnie taka historia pojawiła się w mojej głowie i myślę, że my kobiety chcemy być coraz bardziej samodzielne, niezależne, co przecież nie znaczy, że nie chcemy, żeby tacy sami byli mężczyźni. Nie chcemy im tego zabierać.

Można przecież współtworzyć całkiem dobry związek, w którym są obszary, w których pewnie i tak będziemy się ścierać, bo to jest po prostu nieuniknione. Ale jest to związek, w którym obie strony mają dużo do powiedzenia. W naszej emancypacji nie chodzi o to, żebyśmy zostały same i przejęły męskie role i wchodziły w ich buty. Nie chcemy tego robić kosztem ich męskości. Ale co ciekawe, wiele czytelniczek pisało mi o tym, że Marta potrafiła ich strasznie wkurzać.

Jestem to sobie w stanie wyobrazić!

- No i właśnie zaczęłam się zastanawiać, co tak bardzo denerwuje nas w Marcie. Czy czasami nie jest tak, że widzimy w niej siebie? A na ile wkurza nas to, że jest karierowiczką? To słowo w kontekście kobiet jest nacechowane bardzo pejoratywnie. My cały czas mimo wszystko w dalszym ciągu nie jesteśmy przyzwyczajeni do kobiet, które otwarcie mówią, że chcą robić karierę, odnieść sukces i zarabiać duże pieniądze. Badania pokazują, że kobiety z większym trudem proszą o podwyżkę, bo uważają, że ona się im nie należy. Wyobrażają sobie, że będą pracować, a ktoś później powie: "pięknie, wędruje do ciebie czerwony pasek w postaci podwyżki".

Tyle, że takie przekonanie można najczęściej włożyć między bajki. A mężczyźni pracują, znają swoją wartość i idą po pieniądze, które po prostu im się należą. Może to w dalszym ciągu jest tabu, że kobieta spowiada się z tego, że od samego początku miała takie cele. Po karierę do Warszawy. Inną kwestią jest też materializm Marty, który przyznam szczerze, że celowo podkreślałam w książce. Okrągłe sumki wpływające co miesiąc na jej konto,  itd. To jest o poczuciu bezpieczeństwa, ale też kontroli. Ona to też robi po to, żeby mieć poczucie, że panuje nad sytuacją w pracy i w domu. Pieniądze są jednym z tych elementów. W Polsce wciąż wkurza mówienie o nich. To jest dla nas ciągle temat tabu. Widziałam taką dyskusję poruszoną przez Grażynę Plebanek, autorkę mieszkającą w Brukseli na temat tego, że z punktu widzenia życia na odległość dostrzega, że w Polsce nie wypada wręcz mieć pieniędzy. Że ludzie, którzy zarobili ich dużo, są postrzegani w kontrze do intelektualistów, którzy są biedni, ale za to tworzą coś ważnego. W Belgii natomiast szanuje się ludzi, którzy osiągnęli coś finansowo. My jednak mamy z tym jakiś kłopot. 

Tytuł "Ja sama" chyba dużo o tobie mówi. W końcu ty sama wydałaś swoją debiutancką powieść.

- W momencie, gdy już wiedziałam, że chcę pisać i wydać swoją pierwszą książkę, to od razu pomyślałam o self-publishingu. Pewnie poniekąd też dlatego, że wywodzę się z biznesu i już wcześniej robiłam różne projekty. Samodzielne wydanie książki też potraktowałam, jako projekt, co wydało mi się bardzo ciekawe. Jednak dość niepewnie czułam się na początku w zakresie pisania. Nagle przyszłam z zupełnie innego świata strategii reklamowych liczb i analiz. Zastanawiałam się, czy nie popełniam pierwszego kroku w kierunku grafomaństwa.

I kto powie mi, czy warto? Bardzo długo rozmawiałam z wydawnictwem odnośnie innej napisanej przeze mnie książki, jednak chcieli w niej sporo zmieniać. Zaproponowałam im wydanie innej książki, czyli tej, którą właśnie przeczytałaś. Jednak dalej nie mogliśmy się dotrzeć, więc w końcu doszłam do tego, że jestem pchana nie w swoją stronę. Czułam się formatowana do napisania klasycznej powieści obyczajowej, w której po prostu nie czuję się dobrze. Wydawnictwo mówiło, że to, co napisałam w tej formie, po prostu się nie sprzeda. Doszłam więc do wniosku, że to nie jest do końca to pytanie, które ja zadaję swojej książce. Chciałam ją wydać nawet, jeśli nie sprzeda się w tysiącach egzemplarzy. Chodziło mi o to, żeby napisać coś, pod czym mogłabym podpisać się w stu procentach. Ja sama.

Zaczęłam więc współpracę z redaktorką, która powiedziała mi, że jest to wartościowa rzecz i wtedy postanowiłam, że wydam tę książkę po swojemu. Wróciłam do początkowego pomysłu self-publishingu. Na pewno w pracy nad wydaniem książki pomógł mi Instagram i stale rosnąca społeczność mojego profilu o literaturze kobiet: @kobiecasilawsparcia. Poznałam tam mnóstwo osób, które związane są ze światem wydawniczym i literackim. Łatwiej było mi zatem znaleźć zaufane osoby do współpracy przy wydawaniu książki. Wydałam ją "ja sama" i jestem z tego bardzo zadowolona.

- Ciężki był jednak moment wypuszczenia jej w świat. Wówczas byłam jednocześnie osobą, która stoi pod pręgieżem jako twórca, ale też osobą wydającą, która musi prowadzić ten proces dalej i promować książę. To było stresujące, a emocje były tak gigantyczne, że w pewnym momencie musiałam się wycofać z robienia czegokolwiek, schować się w rodzinnym kąciku na wakacjach i dość do siebie, żeby móc wrócić i dalej prowadzić proces wydawniczy.

Czy jako czytelniczki możemy spodziewać się kolejnych książek spod twojego pióra?

- Z pewnością doszłam do tego, że chcę pisać. Moje przewartościowanie przy okazji czterdziestych urodzin spuentowałam wnioskiem, że niezależnie od wszystkiego chcę pisać. Że potrzebuję pisania również dla siebie. Na pewno zatem wrócę z nową pozycją. Nie wiem, kiedy dokładnie, bo póki co muszę ochłonąć od tych emocji, które mnie ogarniały podczas każdego kolejnego etapu wydawania mojego literackiego debiutu. Dużo uczę się słuchając, jak ta książka jest odbierana. Również to, że czytelniczki do mnie wracają i mówią, co było dla nich w niej ważne, bardzo dużo mi daje i z pewnością to wykorzystam.

Do kogo twoim zdaniem najcelniej trafi powieść "Ja sama"?

- Jeśli nie jest się gotowym na zmianę, to zapewne nie przyjmie się żadnego z komunikatów, które płyną z książki "Ja sama". Chyba z każdym tekstem literackim jest tak, że musi trafić w swój moment, żeby mógł w nas coś poruszyć i zmienić. Jedna z moich czytelniczek napisała mi: "Jeśli kiedykolwiek czułaś, że żyjesz według scenariusza napisanego przez kogoś innego, miałaś wrażenie, że realizujesz cudze ambicje, wszystko i wszyscy dookoła ciebie byli ważniejsi, a praca w szczególności, twierdziłaś, że nie masz prawa do okazywania słabości - bo "kto, jak nie ty?" - to ta książka jest o tobie i dla ciebie". Myślę, że to idealne podsumowanie. 

***

Agnieszka Szynal - kobieta, która ciągle się zmienia, żeby czuć się spełniona. Studiowała socjologię na Uniwersytecie Warszawskim. Przez kilkanaście lat pięła się po szczeblach kariery w branży reklamowej. Jako przedsiębiorczyni zarządzała między innymi sklepem internetowym z lokalną i naturalną żywnością Jadłosfera oraz spółkami zajmującymi się doradztwem marketingowym.
Prowadzi profil na Instagramie i blog o literaturze kobiet: instagram.com/kobiecasilawsparcia. Warszawianka, która nie potrafi zbyt długo usiedzieć w miejscu i stale gdzieś gna. Biega. Ćwiczy jogę. Uczy się grać w tenisa. Szczęśliwa żona i mama dwóch huncwotów.

Zobacz również:

Dla urody trzeba cierpieć? Niektórzy byli zdolni dla niej umrzeć

Twórcy tej kreskówki przewidzieli: Trumpa, wojnę w Ukrainie i pandemię

"Marian, tu jest jakby luksusowo" - Czy rozpoznasz te cytaty z kultowych filmów PRL-u? [QUIZ]

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy