Reklama

Boję się tylko samotności

Prawnuczka prezydenta i premiera II Rzeczypospolitej Małgorzata Kidawa-Błońska politykę ma we krwi. Drugi raz z rzędu wywalczyła sobie miejsce w sejmie.

Małgorzata Kidawa-Błońska: Rok temu zadała mi pani pytanie, czy kiedykolwiek się złoszczę. Przypomniałam sobie sytuację, kiedy tak się zdenerwowałam na męża i syna, że rzuciłam porcelanowym talerzem. Przez chwilę poczułam się lepiej, tylko zaraz potem zorientowałam się, że zbiłam jedną z ulubionych pamiątek po prababci.

PANI: Czym udało się aż tak panią wyprowadzić z równowagi?

- Właśnie niczym szczególnym. Byłam zmęczona, podenerwowana. Wszystko mnie irytowało i wystarczyła mała iskierka. Mąż z synem stali mi nad głową i każdy czegoś chciał. Potem śmiałam się z siebie. Dla mnie to tylko potwierdzenie, że skrajne zachowania nie mają sensu i obracają się przeciwko nam.

Reklama

Nauczyła się pani tego w domu?

- Dziennikarze często mnie pytają, jak to jest być prawnuczką prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego oraz premiera Władysława Grabskiego. Dużo o nich w dzieciństwie słyszałam, ale bardziej w kontekście tego, komu pomogli, co zrobili dobrego dla Polski. Pradziadek Wojciechowski był bardzo skromny, uczynny. Często mawiał: „Jeśli jesteś wykształcony, zadowolony ze swojego życia, to twoim obowiązkiem jest zajmowanie się tymi, którzy tego nie potrafią, musisz wziąć za nich odpowiedzialność”.

Dorastała pani w wielopokoleniowej rodzinie. To plus czy minus?

- Od najmłodszych lat musiałam nauczyć się żyć w grupie. Poza rodzicami wychowywali mnie babcia Zofia, malarka, i dziadek Władysław Jan Grabski, pisarz. Zawsze pomieszkiwali u nas jacyś ciotka czy stryj. Przez pierwsze lata żyła jeszcze prababcia Maria Wojciechowska. Była już starszą osobą, dzieci ją irytowały. A nas była trójka: mój młodszy brat Jacek, Kasia, córka siostry mojego ojca, i ja, często odwiedzały nas dzieci sąsiadów. Jednak w domu panował rygor. Dziadek wymagał specjalnego traktowania. Rano, kiedy pracował, musiało być cicho. Pamiętam stukot maszyny i zapach jego fajki. Po obiedzie, gdy kładł się na drzemkę, też musieliśmy być cicho. Ten, kto był grzeczny, w ciągu dnia mógł okryć dziadka pledem i wybrać fajkę na następny dzień, to było dla nas wielkie wyróżnienie. Czasem się buntowałam, złościło mnie, że coś dostaję i muszę się ze wszystkimi podzielić. Pamiętam, jak przyjaciółka mojej babci, która mieszkała w Belgii, przysłała dla mnie paczkę. Wtedy to były rzeczy na wagę złota: słodycze i bakalie. Byłam przekonana, że mogę zjeść je sama. A babcia powiedziała, że trzeba się z innymi podzielić.

Trudna lekcja dla dziecka…

- Nasz dom był otwarty, przychodziło mnóstwo ciekawych ludzi, koledzy dziadka: pisarze, naukowcy. My, dzieci, siadywałyśmy w kącie i przysłuchiwałyśmy się fascynującym rozmowom dorosłych. Pamiętam byłego żołnierza, który walczył pod Monte Cassino. Zawsze ubrany na czarno, w czarnym berecie, rękawiczkach, które ukrywały protezę, bo w walkach stracił rękę. Do tej pory, gdy słyszę: „Monte Cassino”, od razu mam przed oczami tego pana. Dużo nam było wolno. Nikt nas nie karał za własne zdanie. Dostałam dobre wzorce. Uwielbiałam dziadka Władysława, który był cudownym mężczyzną, bardzo przystojnym, z ogromnym poczuciem humoru. Tata, mój najlepszy przyjaciel, też ma wielką klasę, wewnętrzny spokój, prawy charakter. Często słyszę opinię, że im dłuższy związek, tym trudniej, mniej namiętnie. Ja wiedziałam, że tak nie jest. Gdy spotkałam Janka (Jana Kidawę-Błońskiego, reżysera – przyp. red.), pomyślałam, że jak będę miała 70 lat, chciałabym, żeby on tak na mnie patrzył i widział we mnie taką kobietę jak dziadek w babci. Oczywiście czasem słyszałam kłótnie, ktoś trzasnął drzwiami, ale nie było obrażania się nawzajem.

Czego nauczyła się pani od babci i mamy?

- Optymizmu. One nigdy nie narzekały. Był czas, gdy dziadka książek nie wydawano. Tata zawsze zarabiał mało, bo był pracownikiem naukowym. I mama z babcią ciężko pracowały. Mama robiła na drutach, babcia sprzedawała swoje obrazy i kwiaty, które hodowała w ogrodzie. Nie słyszałam: „To sprawa mężczyzny utrzymać dom”. Żyliśmy skromnie, ale nigdy problemy materialne nie były najważniejsze. Szybko rosłam i buty, które stawały się za małe, babcia wycinała na czubku żyletką, żeby palec nie bolał. Czasem nurtowało mnie, skąd kobiety w moim domu brały siłę. Kiedyś spytałam babcię Zosię, która przeżyła powstanie: „Jak ty wtedy dawałaś radę?”. Odpowiedziała: „Małgosiu, ja się nad niczym nie zastanawiałam”. Jak się nie myśli o sobie, tylko o tym, co jest dookoła, to jest łatwo.

Nawet w najtrudniejszych momentach nie budziła się pani w środku nocy z niepokojem?

- Nie. Czasem patrzę na ludzi i widzę, że sami sobie robią krzywdę myśleniem, że nic się nie uda. Zawsze, gdy pojawiają się problemy, mówię: „Pomyślę o tym jutro”. Histerii dostawałam w czasach młodości. Wybuchałam płaczem z powodu tego, że nie mogłam gdzieś wyjść albo mój brat krzywo na mnie spojrzał. Ale wtedy każdy wychodził z pokoju, a histeria, jak nikt na nią nie patrzy, przestaje mieć sens.

Nikt nigdy pani nie uspokoił, nie przytulił?

- Nie, gdy cierpiałam z powodu wyimaginowanych problemów. A w poważnych sprawach? Tak, ale czy wtedy ktoś może nam pomóc? Rzadko płaczę. Tylko śmierć potrafi mnie złamać, bo to jedyny moment, gdy filozofia „zawsze coś można zrobić” już się nie sprawdza. Trzy lata temu umarła moja mama. Chorowała dziewięć lat, ostatnie dwa niewidoma leżała w łóżku. Kiedy odeszła, nie poczułam ulgi. Pomyślałam: „Przez dwa lata nie wychodziłam wieczorami, bo potrzebowała opieki, ale mogłabym tak żyć jeszcze dziesięć, byle tylko ona została”.

Zawsze mogła pani na nią liczyć?

- Tak, zawsze była blisko. Mogłam jej wszystko opowiedzieć. Gdy czasem żalę się tacie: „Mam dość polityki”, odpowiada krótko: „Sama chciałaś”. Brakuje mi spojrzenia mamy na wiele spraw. Bardzo za nią wszyscy tęsknimy. Kiedy umierała, byliśmy razem: mój mąż, syn, tata. Wtedy zrozumiałam, że najgorsza jest samotność, a wielu z nas doprowadzają do niej złe wybory.

Ale chyba nie da się zaplanować: „Nie wybiorę źle”.

- Byłam w podejściu do mężczyzn rozważna, nie chciałam popełnić błędu. Czekałam na swojego księcia z bajki. Często słyszałam, że zostanę starą panną. Gdy poznałam Jana, mama na początku go nie akceptowała. „A co on robi, co to za zawód?”. Jednak mnie w nim od początku pociągały spokój i opanowanie. W 1982 r. pojawił się na moich urodzinach, mieliśmy wspólnych znajomych. Byłam wtedy studentką socjologii, on skończył już architekturę na Politechnice Śląskiej i reżyserię w łódzkiej Filmówce. Czasem śmieje się, że zakochałam się w jego milczeniu. Jak na tamte czasy za mąż wyszłam późno, miałam 25 lat. Dziecko też urodziłam późno, w wieku 30 lat.

Kiedyś wyznała pani, że mąż nie zajmował się synem. Nie złościło to pani?

- Rzeczywiście, gdy syn się urodził, to mąż bał się go dotknąć. Kilka razy pomyślałam: „Boże, dlaczego on nic nie robi?”, ale którejś nocy wstałam i zobaczyłam, że siedzi przy łóżku Jasia i tylko na niego patrzy. Dostrzegłam w jego oczach autentyczne przerażenie, czy da radę zajmować się tak malutkim dzieckiem. Odpuściłam. Teraz są najlepszymi przyjaciółmi.

Lata 80. były dla was ciężkie.

- Mieliśmy kryzysy. Jako socjolog nie mogłam znaleźć pracy, mąż swój debiut „Trzy stopy nad ziemią” kręcił we Wrocławiu. Robił go jako student i jedyny z całej ekipy nie zarabiał. Sprzedawałam biżuterię, żeby mógł się tam utrzymać, innym razem rodzinne obrazy. Potem Jan długo nie mógł nakręcić następnego filmu, nie mieliśmy za co żyć. Razem z moją koleżanką kupowałyśmy jedwab i przez półtora roku szyłyśmy z niego spódnice, które później sprzedawałyśmy.

Synem zajmowała się mama?

- Znów wielopokoleniowy dom okazał się darem. Babcia uwielbiała zajmować się Jasiem. Starałam się być i tu, i w pracy. Bo po transformacji założyliśmy z mężem firmę producencką. Świat filmu jest trochę jak polityka. Nigdy nie wiadomo, co wydarzy się jutro. Wtedy musiałam liczyć się z setką rzeczy: że zdjęcia miały być w plenerze, a pada deszcz, że nie dostaliśmy dofinansowania. Wracaliśmy do domu wieczorem, gotowałam kolację i wciąż rozmawialiśmy o filmie.

Rok 2005 musiał być rewolucją w waszym życiu. Trafiła pani do Sejmu.

- Nie planowałam kariery politycznej. Działałam w samorządzie, bo zawsze lubiłam mieć wpływ na to, co dzieje się wokół mnie. W liceum angażowałam się społecznie, na studiach należałam do klubów studenckich. Potem jako mama działałam w komitetach rodzicielskich. Syn chodził do szkoły społecznej, która przechodziła kryzys finansowy. Podczas ferii w dwa tygodnie założyliśmy nową placówkę. Lubię ryzykowne decyzje. Pierwszy raz startowałam z 11. miejsca i poza moimi koleżankami i mężem nikt nie dawał mi szans.

Ciężko się przebić kobiecie?

- Moim zdaniem coraz łatwiej. Ale pamiętam, jak w 2005 r., gdy po raz pierwszy weszłam do Sejmu, siedziałam w kuluarach razem z innymi posłankami. Jeden z posłów powiedział do drugiego: „Zobacz, jaki babiniec”. Dziś już nikt nie pozwoliłby sobie na takie wypowiedzi.

Słyszałam, że film „Różyczka” to w dużej mierze pani zasługa.

- Rzeczywiście zaproponowałam mężowi, żeby zrobił film o trudnej, wielkiej miłości. Bo przecież ludzie nie są doskonali.

Pani też?

- Oczywiście, że nie. Mam mnóstwo wad. Jestem naiwna, bywam choleryczna – może już nie rzucam talerzem, ale też się denerwuję – i uparta. I niekiedy sobie myślę, że może jestem silna, bo nigdy nie byłam sama. Nigdzie sama nie wyjechałam, nawet w kinie nie byłam. Może powinnam to zmienić?

Tygodnik „Polityka” umieścił panią w czołówce rankingu najlepszych posłów ostatniej kadencji za wielką kulturę słowa i minimum zbędnych emocji.

- To wyróżnienie było dla mnie ważne, bo wszyscy, nawet przyjaciele, umieścili mnie w szufladce z napisem: „Za łagodna”. Ciągle słyszałam: „Dlaczego jesteś taka spokojna, powinnaś inaczej, nic nie osiągniesz”. A ja powtarzałam: „Jeszcze zobaczycie”. I miałam rację.

-------

Małgorzata Kidawa-Błońska - posłanka Platformy Obywatelskiej, rzeczniczka kampanii w wyborach prezydenckich (2010)

i parlamentarnych (2011). Polityką zawodowo zajmuje się od 10 lat, najpierw w Radzie m.st. Warszawy, a od 2005 roku w Sejmie. Wcześniej była producentem filmowym. Od 35 lat żona reżysera Jana Kidawy-Błońskiego i mama 24-letniego Janka, który pracuje jako montażysta.

Katarzyna Troszczyńska

PANI 11/2011

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: polityka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy