Reklama

Czarne chmury w słoneczny dzień

Pan Witold prowadzi klinikę parasoli od prawie czterdziestu lat /Łukasz Piątek /Styl.pl

Pracownia parasoli, w której kiedyś się je produkowało, a obecnie już tylko naprawia i sprzedaje, istnieje od 130 lat. Rodzinny biznes zapoczątkował pradziadek pana Witolda Choynowskiego. Przed nim firmę prowadziła jego mama, wcześniej babcia. Dziś pan Witold z niepokojem spogląda w niebo, wypatrując deszczu, bo jak sam mówi: – Kiedy w Warszawie świeci słońce, nad jego zakładem zbierają się czarne chmury.

Łukasz Piątek, Styl.pl: 130 lat to szmat czasu...

Witold Choynowski: - Firmę założył mój pradziadek, jeszcze przed rewolucją. Nie znam dokładnej daty, bo wszystkie dokumenty spłonęły w czasie powstania, ale było to w okolicach 1890 r. Wówczas zakład mieścił się na dawnej ulicy Erywańskiej, która teraz nazywa się Kredytowa. Po pradziadku pracownię przejęły jego cztery córki. Następnie szefową była moja mama. Teraz firmę prowadzę ja. To już niemalże 40 lat...

Od początku powstania zakład zajmował się parasolami?

Reklama

- Zgadza się. Produkowaliśmy i naprawialiśmy parasole. Teraz, niestety już nie produkujemy, bo jest to nieopłacalne.  Chińczycy zalali świat swoimi tanimi parasolami, więc została mi wyłącznie sprzedaż i naprawa. Skończyła się komuna, zaczęto sprowadzać lekkie, tanie, ale niskiej jakości parasole. Wszyscy się na nie rzucili. Nasze parasole były porządne, ale bardziej toporne. Musiały takie być, bo użyte materiały były świetnej jakości. Dziś słyszę od wielu ludzi, że znowu chcieliby kupić nasz niemalże niezniszczalny parasol. Ale to se ne vrati...

Słyszę żal w pana głosie...

- Nie mam żalu. Świat jest tak skonstruowany, że kiedyś coś się kończy. Trzeba iść do przodu. Wie pan, minęło tyle lat... Ja cieszę się, że miałem możliwość bycia częścią tej wspaniałej historii, którą rozpoczął mój pradziadek. Mimo że już nie produkujemy parasoli, to zawsze można znaleźć w tym jakieś plusy - chociażby ten, że mam teraz mniej pracy na stare lata.

Częścią tej historii był pan od zawsze, prawda?

- Całe swoje dzieciństwo spędziłem w tej pracowni. Podobno już jako niemowlę byłem zabierany do firmy. Ciekawiło mnie tutaj wszystko - druty, kolce, uchwyty, kijki. A najbardziej to chyba materiał. Bo pamiętam czasy, kiedy poszycia robiło się brytyjskich spadochronów. Bawiłem się w tych wszystkich szmatach, z których szyło się parasole. Te spadochrony były bardzo kolorowe. Wyciągałem z nich wielobarwne nitki. To była dla mnie wspaniała zabawa. 

- Jedyną pamiątką, która zachowała się z czasów, kiedy pradziadek prowadził zakład, to ulotka reklamowa. To cud, że przetrwała powstanie. Jeden z klientów znalazł ją u siebie w domu i mi ją podarował. Wisi oprawiona w ramkę. 

Czym różniły się parasole produkowane w waszej pracowni od tych, których używamy obecnie?

- Przede wszystkim jakością. Posiadały metalowe konstrukcje, dzięki czemu służyły ludziom po kilkadziesiąt lat. Takie parasole dziedziczono z pokolenia na pokolenie. Stworzenie takiego parasola wymagało odpowiedniej wiedzy i smykałki rzemieślniczej. Sto lat temu nasz zakład skupiał się przede wszystkim na produkcji, bo te parasole były tak świetnej jakości, że po prostu się nie psuły, więc i nie było czego naprawiać.

Wtedy parasol był czymś więcej, niż ma to miejsce dzisiaj?

- W rzeczy samej. Był nieodłącznym atrybutem garderoby. I to nie tylko w dni deszczowe. Kobiety chroniły się parasolem przed słońcem, a jeśli nawet nie było słońca czy deszczu, to parasol w tamtych czasach służył za ozdobę. Kto miał parasol, ten był modny.

Kim są pana klienci?

- Przeważnie to osoby starsze, które pamiętają pracownię jeszcze z minionego wieku. Czasami zdarzy się klient, który wraca do mnie po dwudziestu latach i z niedowierzaniem pyta, jak to się stało, że zakład nadal istnieje. Niektórzy wpadają tutaj z ciekawości, bo akurat przez przypadek spojrzeli na moją reklamę przed bramą. Teraz ta ulica już spsiała. Coraz mniej ludzi tutaj zagląda.

W jakim sensie spsiała?

- Kiedyś ta ulica tętniła życiem - w tym sensie, że był handel. Ludzie produkowali, sprzedawali, działo się. Teraz same kawiarnie i fast foody. I sami młodzi ludzie. Dla nich ta ulica jest tylko punktem na mapie, który muszą pokonać, żeby dotrzeć na Nowy Świat.

Bywali tutaj klienci znani z pierwszych stron gazet...

- Wielu takich było. Dla mnie klient taki sam, jak każdy inny.

Irena Kwiatkowska przychodziła...

- Miała fatalny parasol. Nie omieszkałem go skrytykować. Później dostało mi się od mojej małżonki za tę krytykę. Stałym klientem był również m.in. Edward Dziewoński. Bywa u mnie obecnie urzędujący minister. Choć dawno już go nie było. Bardzo często gubi parasole. Może teraz rządowe dostaje...

Nie zaproponował pan Irenie Kwiatkowskiej kupna lepszego parasola?

- Żeby to raz?! Krew mnie zalewała, kiedy miałem naprawiać ten jej parasol. Ale ona nie chciała innego. Być może jej nie chodziło w ogóle o parasol. Może chciała po prostu z kimś porozmawiać i znalazła pretekst...

Proszę wybaczyć mi to pytanie, ale po co pan to robi? Po co w 2021 roku prowadzi pan zakład naprawy parasoli?

- Nie wiem. Chyba z przyzwyczajenia. Może z tęsknoty za starymi czasami. Może z pasji. Może, żeby nie zezgredzieć całkiem na stare lata. To już chyba bardziej hobby niż praca zarobkowa. Skoro nadal mam zdrowie, to wie pan...

Kiedyś było łatwiej?

- To zależy, jak na to spojrzeć. Biznes na pewno lepiej się kręcił, ale żeby uzyskać materiały do produkcji parasoli, należało się nieźle nagimnastykować. Musieliśmy jeździć po całej Polsce za drutami, bo w sklepach był tylko ocet, a z octu parasola zrobić się nie da. W najlepszych czasach zatrudnialiśmy 10 pracowników.

- Wszystko ma swoje dobre i złe strony. Obecnie, jak pada deszcz, to klientów jest więcej. Kiedy tego deszczu nie ma, człowiek zaczyna się stresować, bo bywa i tak, że przez cały dzień nikt tutaj nie zajrzy.

Dziś nie zapowiada się na deszcz...

- Sam pan widzi, jaki to paradoks - w Warszawie słońce, a nad moim zakładem czarne chmury...

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: rzemieślnik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy