Reklama

Danuta Stenka: Lubię swoje życie, takie jakie jest

- Kiedy później po raz kolejny usłyszałam, że nie powinnam była tego mówić, bo to źle wpływa na wizerunek, zadałam pytanie "ale dlaczego?". Dlaczego miałabym o tym nie rozmawiać? O złamanej ręce wolno mi mówić, więc dlaczego nie mogę mówić o złamanej psychice - mówi Danuta Stenka. Aktorka opowiedziała o swoim dzieciństwie, początkach kariery i chorobie, która może dosięgnąć każdego.

Magdalena Janczura, Styl.pl: Ma pani jeszcze tremę?

Danuta Stenka: - Mam, oczywiście że mam. I wcale nie jest mniejsza, ponieważ oczekiwania wobec mnie są większe niż kiedyś, więc wzrasta odpowiedzialność, a z nią i trema. Natomiast lepsze jest to, że mam do niej inny stosunek. Kiedyś wyłącznie się jej bałam, teraz wiem, że musi mi towarzyszyć. Choć zdarza się, że mnie zjada, paraliżuje, jednak to ona również działa mobilizująco. Zdarzały mi się spektakle podczas których nie odczuwałam tremy i muszę przyznać, że dla mnie te spektakle nadawały się do wyrzucenia na śmietnik.

Reklama

Czyli trema jednak jest potrzebna?

- Jak najbardziej. Ona działa jak trampolina. Jednak jeśli źle się z niej wybić, skok będzie nieudany.

A jak zaczęła się przygoda z aktorstwem? Miała pani zostać nauczycielką.

- Tak, chciałam pójść w ślady mojej mamy. Ale polonistka w liceum wymyśliła sobie, że powinnam zostać aktorką. Swoją drogą żałuję, że nie zdążyłam zadać jej pytania, co sprawiło, że taki pomysł narodził się w jej głowie. Byłam w klasie matematyczno-fizycznej. Nas mat-fizów nie zapraszano do udziału w akademiach szkolnych, mogła mnie jedynie usłyszeć na lekcjach polskiego czytającą a vista wiersze czy fragmenty prozy, które przerabialiśmy. W ostatniej klasie wysłała mnie na konkurs recytatorski, a mój sukces utwierdził ją w przekonaniu, że się nie myli. Namówiła mnie na zmianę przedmiotów maturalnych ze ścisłych na humanistyczne i na egzamin wstępny do którejś ze szkół teatralnych. Wreszcie - ponieważ uznałam, że rzucam się z motyką na słońce i chciałam się wycofać - jako, że było to w czasach przedinternetowych, zabrała mnie ze sobą tak zwanym pekaesem do Trójmiasta na poszukiwanie studium aktorskiego, o którego istnieniu gdzieś usłyszała.

- Przejechałyśmy przez trzy miasta, stukałyśmy do drzwi każdego teatru i kiedy wreszcie znalazłyśmy to studium, okazało się, że w tym właśnie roku nie robią naboru. Mnie wszystko się posypało i zawisłam, nie wiedząc co dalej, więc postanowiłam wrócić do pierwotnych planów -  zostać tą nauczycielką, o czym kiedyś przecież marzyłam. Zaczęłam pracę w mojej gowidlińskiej podstawówce jednocześnie podejmując zaocznie naukę w tym kierunku. Rok później kolega mojej przyjaciółki zobaczył gdzieś ogłoszenie dotyczące wznowienia naboru do studium i wówczas on wziął sprawy w swoje ręce.

Została więc pani aktorką trochę wbrew sobie?

- Na to wygląda (śmiech). W każdym razie z inicjatywy i w wyniku wielkiego zaangażowania osób trzecich. Ten plan na moją przyszłość nie był mój.

Coś jednak musiało sprawić, że zdecydowała się pani na aktorstwo?

- Ciekawość. Gdyby nie ona, prawdopodobnie nawet bym na tę drogę nie wstąpiła. Mnie nieustająco towarzyszą różne lęki i obawy. Ale szczęśliwie moja ciekawość jest silniejsza od strachu i to ona każe mi podejmować decyzje, które wydają się ryzykowne. Ale dzięki temu, że się tak wyrażę, nawlekam na naszyjnik mojego życia różnorodne koraliki.

Gdyby nie inni ludzie, być może wciąż uczyłaby pani w szkole. Wierzy więc pani w przeznaczenie?

- Wierzę. Wygląda na to, że miałam zostać aktorką mimo, że nie takie były moje plany i niczego w tym kierunku sama nie zrobiłam. Tak było nie tylko z egzaminami wstępnymi, tak działo się przez całe moje zawodowe życie. Nie umiem zabiegać o swoje sprawy, jestem całkowicie pozbawiona cech - niezbędnych w tym zawodzie - które pozwalają zadbać o swój interes, pomagają zająć się swoją karierą. I co się okazuje? Moje życie tak się układa, że ciągle ktoś otwiera przede mną nowe furtki czy prowadzi za rękę do kolejnego etapu.

- Ciągle spotykam ludzi, którzy mi pomagają iść naprzód. Ja, jedyne co potrafię robić, to po prostu pracować. Swoją drogą to niezwykłe - osoby trzecie wymyśliły mi moją przyszłość, wykazały się wobec mojej bierności niesamowitą determinacją, tymczasem ja dopiero kiedy znalazłam się w tym świecie, uświadomiłam sobie, że to jest moje miejsce, że żadne inne nie istnieje, mogą być jedynie namiastki.

Mówi pani o sobie wiejskie dziecko. Często podkreśla związek z rodzinnymi stronami, z Kaszubami.

- Mimo, że wyruszyłam w świat z mojego rodzinnego domu prawie czterdzieści lat temu, w samej Warszawie mieszkam już 25 lat, to jednak moje korzenie tkwią w krainie dzieciństwa, w Gowidlinie. Ilekroć tylko mogę, jeżdżę tam choćby na kilka chwil. To dla mnie wyjątkowe miejsce, bo też wiąże się z nim wyjątkowy w życiu człowieka czas. Wiem, że muszą się pojawiać, ale nie ukrywam, że ze smutkiem obserwuję wszelkie zmiany, które "karczują moje dzieciństwo". Jedyne co się tu prawie nie zmienia, to jezioro.

Skończyła pani 53 lata i wciąż kwitnie. Śmiało można stwierdzić, że stanowi pani ikonę elegancji i piękna. Czy to duże wyzwanie?

- Właśnie nie do końca rozumiem, o co chodzi (śmiech). Według mnie idealnie plasuję się w tak zwanej średniej krajowej. Na co dzień nie noszę makijażu, lubię proste, zwykłe ciuchy. Nie mam oporów, żeby po zakupy wyjść w dresie. Jedynie kiedy wymaga tego sytuacja, kiedy wybieram się gdzieś oficjalnie, dokładam starań. Ale na co dzień jestem całkiem zwyczajna.

Przyznała pani publicznie, że przez kilka lat cierpiała na bezsenność, która okazała się sygnałem depresji. Jak to się stało?

- To było przepracowanie, wypalenie, choć zupełnie nie zdawałam sobie z tego sprawy, ponieważ pojawiały się wciąż nowe wyzwana, a energii i sił nadal było pod dostatkiem. Pamiętam, że kiedyś zapytana jak spędzam wolny czas, uświadomiłam sobie, że urlopu nie miałam już od kilku lat i, że właśnie pracuję trzy miesiące bez jednego wolnego dnia, a przed sobą mam kolejne takie tygodnie. To się musiało tak skończyć. Kiedy teraz patrzę na młodych ludzi w zawodzie, którzy pracują nieprzerwanie, gonią w podobnym kieracie, skóra mi cierpnie, bo wiem czym się to może skończyć. Ale człowiek najczęściej nie reaguje na ostrzeżenia, docierają do niego dopiero kiedy się już ostatecznie zapędzi w kozi róg.

- Wtedy, kiedy się tak intensywnie pracowało, było fantastycznie, bo tyle się ciekawego działo, nowi ludzie, nowe zadania, żal byłoby ich nie spotkać i nie zmierzyć się z nimi, a energia przychodziła sama z siebie. Ale w pewnym momencie okazało się, że organizm już tak dalej nie chce. Nieprzespane noce kojarzyłam z nadmiarem pracy i stresem. Ale kiedy wreszcie pojawił się wolny czas, okazało się, że nadal nie mogę spać, bo po prostu popsuł się mechanizm i wolny dzień a nawet tydzień już tego nie naprawi.

Publicznie przyznanie miało dodać otuchy innym?

- Nie miało z mojej strony miejsca żadne publiczne oświadczenie. Miała miejsce rozmowa - zadawano mi pytania, a ja po prostu odpowiadałam, mówiąc to, co uznałam na ten temat za istotne. Kiedy później po raz kolejny usłyszałam, że nie powinnam była tego mówić, bo to źle wpływa na wizerunek, zadałam pytanie "ale dlaczego? ". Dlaczego miałabym o tym nie rozmawiać? Złamała mi się psychika, tak jak innym łamie się ręka. O złamanej ręce wolno mi mówić, więc dlaczego nie mogę mówić o złamanej psychice?

Nie żałuje pani tego?

- Po pierwsze nie żałuję, po drugie to żaden grzech, wstyd czy przestępstwo, żebym musiała to ukrywać czy "przyznawać się" do tego, po trzecie, nie pojmuję całego tego "teatru" wokół tego tematu, wokół tej sytuacji. Ja nie zamierzam uprawiać fikcji. Nie jestem jakąś wymyśloną postacią, jestem zwykłym śmiertelnikiem. Chodzę tymi samymi ulicami, robię zakupy w tych samych sklepach, leczę się u tych samych lekarzy co wszyscy. Nie omijają mnie ani gorsze dni, ani choroby, bo z jakiej racji? I z wszystkimi problemami muszę sobie radzić, jak wszyscy inni. Więc o co to całe zamieszanie skoro większość z nas boryka się z takim czy temu podobnym problemem.

"Niczego nie ruszałabym w swoim życiu" - to pani słowa. Czy to jest definicja szczęścia?

- Mimo, że na co dzień moje życie, jak każde, biegnie po sinusoidzie - raz na wozie, raz pod wozem - to kiedy czasem uda mi się spojrzeć na nie z lotu ptaka, dochodzę do wniosku, że jestem szczęśliwa. Lubię swoje życie, takie jakie jest, z tymi wszystkimi górami i dolinami. Nie chciałabym w nim niczego zmienić, bo inne byłoby już nie moje. W innym życiu to nie byłabym już ja.  


Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama