Reklama

Filozofia jak kromka chleba

„Życie każdego z nas ma niepowtarzalny wymiar”, podkreśla profesor filozofii Maria Szyszkowska. Niezłomnie walczy o sprawy małe i wielkie, które rozgrywają się w codzienności. Autorka kilkudziesięciu książek, działaczka społeczna. Wybitny naukowiec teoretyk, a zarazem ciepły, otwarty i bardzo kolorowy człowiek.

Szukam telefonu do pani profesor. Dzwonię na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie w czwartki prowadzi wykłady. Udostępniają mi służbowego e-maila, bo dowiaduję się, że nie ma komórki. W końcu zdobywam domowy numer do Nałęczowa. Rozmawiam z jej mężem Janem Stępniem, malarzem, rzeźbiarzem, poetą, i wkrótce udaje mi się skontaktować z panią profesor przez zaprzyjaźnionego taksówkarza, który wiezie ją do Warszawy na posiedzenie Komitetu Prognoz "Polska 2000 Plus". Właśnie dostała nominację członkowską od profesora Michała Kleibera, prezesa PAN-u.

Reklama

Maria Szyszkowska to profesor filozofii, stworzyła Zakład Filozofii Polityki w ISP PAN, jest członkiem Towarzystwa Pedagogiki Filozoficznej, Związku Literatów Polskich, wiceprzewodniczącą Stowarzyszenia Filozofów Krajów Słowiańskich, Polskiego Oddziału Stowarzyszenia Kultury Europejskiej, prezesem Pacyfistycznego Stowarzyszenia Wolnej Myśli. Znana z telewizji uczestniczka debat, propagująca projekt ustawy o związkach partnerskich, mówi głośno o eutanazji i etyce obywatelskiej, co przysparza jej zarówno sympatyków, jak i wrogów.

- Z Marią poznaliśmy się na konferencji dotyczącej stereotypów płci, nieraz różnimy się w postrzeganiu świata, w kwestii wyborów politycznych, ale cenię ją za głęboką wiedzę - mówi psychoterapeuta Andrzej Komorowski. - W nauce osiągnęła bardzo dużo, a jako kobieta musiała pracować dwa razy więcej. Wybiera drogi trudne, czasem nawet dla niej rozczarowujące, jak kandydowanie na urząd prezydenta, ale pozostaje niezłomna.

Na końcu świata

Czeka na mnie na dworcu w Nałęczowie, z okna pociągu widzę jej drobną postać w czarnym płaszczu. Wydaje się krucha, ale mocno ściska dłoń na powitanie. Kręcone włosy do ramion, zielony cień na powiekach dobrany pod kolor paznokci, na nogach martensy. Jedziemy taksówką do wsi Strzelce pod Nałęczowem.

- Na początku lat 90. dostałam mały spadek po ciotce - opowiada pani profesor. - Zastanawialiśmy się z mężem, na co przeznaczyć pieniądze, czy kupić samochód. Wystarczyłoby na małego fiata, ale pomyślałam: jeśli już auto, to dobre albo żadne. Nieoczekiwanie pokazano mi blisko stuletnią chatę na obrzeżach Nałęczowa.

- Maria to maksymalistka - kwituje Jan Stępień, który otwiera nam bramę i przytrzymuje czarnego sznaucera. - Samochodu nie mamy do tej pory, prawa jazdy też.

Chata ma drewniany dach i kamienny, krzywy komin, który wygląda jak obrośnięty mchem. Wchodzących obserwują postacie wyrzeźbione w pniach.

- Wszystko przebudował Jaś, a te twarze to jego parafrazy. Proszę popatrzeć, skonstruował tę brzozową skrzynkę na listy z judaszem, nikt takiej nie ma - zachwyca się Szyszkowska. - To koniec świata, za ogrodzeniem widać szczyt wzgórza, czasem obserwuję, jak ktoś się pojawia i znika, jakby się rozpłynął. Kiedy tu zamieszkałam, nie znałam wsi, w dzieciństwie spędzałam wakacje z mamą nad morzem, zmrok mnie przerażał, gdy wracałam skądś, wydawało mi się, że za drzewami ktoś czyha.

W chacie pachnie żywicą, bo ponad stuletnie deski nie są zaimpregnowane ani pomalowane. Nie ma centralnego ogrzewania, są tylko piece. Trochę chłodno, ale Jan dorzuca węgiel pod kaflową kuchnię.

- Kiedy tu zamieszkaliśmy, obiecaliśmy sobie, że nie założymy kaloryferów, nie znoszę suchego powietrza - deklaruje pani profesor.

Przez okno widać karmnik, sikorki skubią słoninę, którą gospodarze wegetarianie kupują specjalnie dla ptaków. Dużo prostsze jest dla nich karmienie wróbli, Jan wychodzi wtedy z wiaderkiem pełnym nasion. Czasem w tej stołówce pojawiają się bażanty.

- Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś znajomy z Nałęczowa, widząc je za oknem, rzekł do Jasia, żeby złapał jednego na obiad - mówi pani profesor z niekłamanym zdziwieniem w oczach. - Maria nie jada mięsa od dwudziestu lat, ja dłużej - tłumaczy Jan. - Dużo medytuję, wyznaję buddyzm. Gandhi powiedział, że dopóki ludzie będą jedli mięso, dopóty będą wojny, i ja się z tym zgadzam. - Jesteśmy wegetarianami i pacyfistami - dodaje Maria i przyznaje, że jeden z jej mistrzów, profesor medycyny Julian Aleksandrowicz, napisał zdanie, które utkwiło jej w pamięci i skierowało w stronę idei pacyfizmu: "Pokój jest tym dla ludzkości, czym zdrowie dla pojedynczego człowieka".

- Szerzenie wartości pokoju jest częścią filozofii codzienności, jaką pani profesor konsekwentnie tworzy od lat - twierdzi Andrzej Bałandynowicz, kierownik Katedry Pedagogiki Pokoju i Probacji Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach. - Buduje pomost między nauką a zwykłym życiem, łącząc niezwykłą wiedzę, kulturę i empatię; jest jak człowiek renesansu. Jej filozofia codzienności stara się odpowiedzieć na pytanie, jak żyć, by mieć poczucie sensu własnego istnienia.

W chacie oglądamy rodzinne fotografie i rozmawiamy, jak pogodzić idee pacyfizmu, któremu hołduje, z tymi narodowo-wyzwoleńczymi, w których kulcie dorastała. Zdjęcia są czarno-białe, niektóre sprzed stu lat. Na jednym jest matka Marii - Hanna z Jaszczołtów pochodzących z litewskiego rodu Jadźwingów, córka lekarza, z wykształcenia chemiczka, inteligentna, z poczuciem humoru, ale nieradząca sobie z rzeczywistością, a czasy, w jakich przyszło jej żyć, były trudne.

Ojca, lekarza Witolda Szyszkowskiego herbu Ostoja, Maria nie pamięta, zginął w czasie wojny. Kiedy chodziła do szkoły, mieszkała z siostrami mamy, które straciły mężów w Starobielsku. Trzy wdowy wciąż wspominały przedwojenne czasy, starały się jednak żyć normalnie, organizowały obiady rodzinne, wieczorami słuchały Radia Wolna Europa i liczyły na rząd londyński. Ale w tym domu kobiet Maria czuła się jak odszczepieniec. Ciotki krytykowały to, że dziewczynka nie bawi się z rówieśnikami, tylko czyta.

- Nie lubiłam dzieci, lepiej czułam się z dorosłymi - wspomina. - Często zostawałam w domu, a mama wypisywała mi zwolnienia ze szkoły. Czytałam, potrafiłam pochłonąć kilka powieści tygodniowo. Gdy była nastolatką, wymykała się do ciotki Heleny Sulimy-Jaszczołt, aktorki Teatru Narodowego. Ta wdowa po bracie mamy była inteligentna i wyzwolona. Rodzina odnosiła się do niej krytycznie, bo nie kryła się z kochankami i przyznawała do przerywania ciąży.

- Komoda w holu i lustro są właśnie po niej. Dziwne, że tyle spaliło się w czasie powstania, a pewne meble przetrwały i trafiły do mnie - mówi. - W swoim mieszkaniu ciotka urządzała co czwartek jour fixe, przychodzili artyści, rozmawiano o sensie życia. Bywały tam rosyjska księżna, baletnica teatru petersburskiego z młodszym o czterdzieści lat kochankiem, zakochane w sobie kobiety.

Wszystko przez Kanta

Po maturze Maria nie wiedziała, jakie wybrać studia, matka namawiała ją na medycynę. 

- Postrzegam świat w kategoriach piękna i brzydoty, a choroba to rzecz straszna, nie znoszę widoku krwi - przyznaje. - Zdecydowałam się na geografię, ale wytrzymałam tylko semestr. Kochałam się wtedy w poecie, studencie filozofii w Akademii Teologii Katolickiej (obecnie UKSW). Kiedyś poszłam z nim na wykład, który mnie oszołomił, to była filozofia przyrody. Dzięki temu zrozumiałam, że poszukuję istoty zjawisk, a nauki przyrodnicze do niej nie sięgają. Po wykładzie podeszłam do profesora Kazimierza Kłóska, który, jak się okazało, był dziekanem, i poprosiłam o przyjęcie. Filozofia na tej uczelni była studiami drugiego stopnia, jednak dziekan, widząc mój entuzjazm, przyjął mnie jako wolnego słuchacza.

Pełnoprawną studentką ATK stała się po uzyskaniu magisterium Wydziału Prawa UW, na który przeniosła się z geografii. Pracę z filozofii napisała pod kierunkiem ks. prof. Piotra Chojnackiego, wybitnego tomisty (system filozoficzny oparty na poglądach św. Tomasza z Akwinu - red.), a zarazem znawcy Immanuela Kanta. Profesor był jej mistrzem, wprowadził ją w poglądy tego filozofa, bo to bardzo trudny system i trzeba wiedzieć, w którym miejscu zacząć "Krytykę czystego rozumu". Bez pamięci zakochała się w Kancie.

W ATK dominującą filozofią był tomizm, ale Maria przeżyła światopoglądową przemianę, bo chrześcijańska etyka nie przystawała do wyznawanych przez nią idei. Uważała, że nikt nie ma prawa mówić, co jest dobre, a co złe, dlatego poszukiwała systemu autonomicznego. Znalazła go, ale miłość do oświeceniowego filozofa nieźle namieszała w jej życiu. W tamtych czasach marksizm nie uznawał Kanta, mówiono o jego ideach jako o nurcie rewizjonistycznym, jednak jej to nie odstraszało. Doktorat o neokantyzmie pisała na Wydziale Prawa UW u prof. Mieczysława Manelego, który ją zatrudnił. Przymuszony przez władze zaproponował, żeby zapisała się do PZPR - odmówiła, polecił więc Stronnictwo Demokratyczne, ale i na to się nie zgodziła.

Wkrótce straciła pracę na uniwersytecie, nękała ją Służba Bezpieczeństwa, nie mogła znaleźć zatrudnienia na żadnej uczelni, utrudniano jej przewód habilitacyjny. Kontrolowano jej korespondencję, przesłuchiwano ją, chciano, aby podpisała pismo o współpracy, ale nigdy się nie poddała. Dopiero w trakcie rozprawy lustracyjnej jako kandydatka na prezydenta dowiedziała się o olbrzymiej skali inwigilacji. Szyszkowska kilka lat żyła w biedzie. Opiekowała się chorą matką i pożyczała pieniądze na jedzenie. Ratowała ją współpraca ze Stowarzyszeniem Pax i możliwość drukowania książek w jego wydawnictwie. Po habilitacji na KUL-u z trudem znalazła pracę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Kielcach. W latach 80. dojeżdżała na wykłady na Wydziale Prawa w Białymstoku, filii UW.

- Czy warto było tyle znosić w imię idei? - pytam, a ona szybko odpowiada: - Nie miałam chwil zawahania, bowiem sprawą najistotniejszą jest autentyzm poglądów. Odkryłam prawdę w filozofii Kanta i jestem wierna podstawom jego systemu.

Sztuka codzienności

Dużo podróżuje po Polsce, zwykle pociągami. Nie lubi bezczynności, w wagonach kolejowych pisze. W dorobku ma kilkadziesiąt książek z zakresu filozofii prawa, polityki oraz filozofii codzienności - nauki, którą sama stworzyła. Profesor nie pracuje na komputerze, jej książki i wykłady powstają na kredowym papierze. Pisze długopisem i podkreśla kolorowymi mazakami, a wszystko przepisuje Jan.

- Znam Marię i Jana od niemal dwudziestu lat, to zaszczyt być ich przyjacielem - mówi Andrzej Komorowski. - On to wspaniały artysta, który z godnością i miłością znosi przy Marii drugoplanową rolę, chociaż jego proza, poezja i malarstwo już drugoplanowe nie są. Maluje także ilustracje do jej felietonów, książek. Na świecie dzieła Marii byłyby bestsellerami, ale u nas nieraz przechodzą bez echa. Są trudne, choć zawierają tak wiele wskazówek, jak żyć.

Maria i Jan poznali się w latach 80. Po jednym z kieleckich wykładów lokalna dziennikarka zapytała ją, jak wygląda filozofia codzienności w praktyce. Profesor, żeby to przedstawić, zaprosiła ją do akademika na małe przyjęcie, dziennikarka mogła zabrać ze sobą znajomych. W wyznaczonym dniu pierwszy pojawił się czarnowłosy, brodaty artysta, i to był Jan.

- Zafascynował mnie od pierwszego wejrzenia - wspomina Maria Szyszkowska. - Zakochuję się od razu, podobnie było przy poprzednich związkach, tylko że z Janem zostałam na dłużej.

Wcześniej miała dwóch mężów. Z pierwszym, architektem, małżeństwo trwało trzy miesiące, z drugim, tłumaczem i eseistą - trzy lata. Przyczyną pierwszego rozwodu była jej niechęć do posiadania dzieci. Uważała, że macierzyństwo zabrałoby jej czas potrzebny na pracę twórczą. Przyznaje otwarcie, że chciała być wolna.

- Nie umiem udawać, że lubię gotować, prać; nigdy w życiu tego nie robiłam - twierdzi. - Nie wyobrażałam sobie też porodu. Choć niejeden raz miałam ochotę porwać słodkie, pulchne niemowlę z wózka...

Jan jest od niej młodszy. Pochodzi ze skromnego domu, jego ojciec był piekarzem - mama Marii uważała, że córka popełniła mezalians. - Byłam wychowana w duchu mieszczańskim, ale przełamałam w sobie konwenanse - mówi. - Jeden z moich duchowych przewodników, młodopolski pisarz Stanisław Przybyszewski, wskazywał, jak wielką siłę ma erotyzm. Miłość erotyczna pozbawia nas masek, tylko wtedy jesteśmy prawdziwi. Dziś doskonale rozumiem, że miłość nie ma nic wspólnego z wykształceniem, pochodzeniem ani wiekiem. Kiedyś w Wiedniu podczas wykładów poznałam niezwykle interesującego Austriaka, miał 80 lat, ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak opowiadał o namiętności, całował ślady młodej kochanki w pościeli.

Z Janem pobrali się po jedenastu miesiącach znajomości, ale Maria spędzała pół tygodnia z matką w Warszawie. Gdy w 1992 roku Solidarność UW przywróciła jej etat, zamieszkali razem w stolicy. W tym czasie kupili też starą chatę pod Nałęczowem, która z czasem stała się ich domem. Jan remontując ją, spędzał tu mnóstwo czasu, ona znała Nałęczów od dawna, jeździła tam z matką na wakacje, odkąd ta zachorowała na serce. Podczas tych pobytów odwiedzała pałac Małachowskich, w którym odbywały się dansingi przy orkiestrze, bo taniec to jej wielka pasja. Od dzieciństwa go uwielbia, jest dla niej symbolem miłości, flirtu, zgodą na poddanie się woli mężczyzny, tkwi w nim niesamowita energia. Do tańca namówiła męża - dziś już nie ma nałęczowskiego dansingu z orkiestrą, ale co wtorek chodzą do restauracji Wołyń, gdzie pięknie śpiewa pani Wiesia.

- Poznaliśmy kilka par, które tak jak my uwielbiają taniec i życie towarzyskie - mówi. - Zapraszamy się, ostatnio urządziłam sylwestra, było osiemnaście osób, z pokojów na dole wynieśliśmy meble. Goście musieli mieć balowe stroje, jeden z panów nosił frak, a do tańca przygrywał nam akordeonista.

- Maria ma umiejętność zaprzyjaźniania się z ludźmi i stwarzania wspólnoty. Nieważne, czy ktoś jest profesorem, czy fryzjerem - mówi Jadwiga Skrzycka-Wiśniewska, stomatolog i malarka. - Poznałyśmy się w Warszawie. Znajoma poprosiła mnie, żebym przyjęła Szyszkowską jako pacjentkę, a ja byłam szczęśliwa, bo znałam ją z książek i telewizji. Wchodząc do mojego gabinetu, poruszała się tak, jakby płynęła, bo Maria jest istotą nie z tej ziemi. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy. Maluję jej portrety, staram się oddać jej charakter, hart ducha, odwagę głoszenia poglądów, a zarazem delikatność. Wciąż jestem pod wrażeniem jej twarzy, ma niezwykłe rysy porcelanowej japońskiej gejszy. Kiedy przebywa się u niej w Nałęczowie, świat staje się piękniejszy.

Choć żyje skromnie, dba o każdy szczegół: piękną porcelanę, dobrą herbatę, o każdym mówi tylko "miły". Uczę się od niej harmonijnego bycia, przyjaźni i podziwiam, jak bardzo kochają się z Janem.

- Żyją, jak chcą - dodaje Jacek Andrychiewicz, lubelski doktor weterynarii. - Prowadzą dom otwarty, nawet konferencje naukowe odbywają się u nich w ogrodzie. Pani profesor ma szacunek dla natury, zwierząt, razem walczymy o ich prawa. Poznałem ich, kiedy dostali pierwszego psa, teraz leczę ich kozy, koty, kolejnego sznaucera.

Palenie kukły

 - Chciałabym, żeby wszyscy żyli zgodnie z etyką kantowską, ale nie mogę ludzi na to nawracać, mogę ich tylko uświadamiać, że większość z reguły nie ma racji. Trzeba stawać po stronie mniejszości. Przerażają mnie przejawy nietolerancji, homofobii, antysemityzmu - deklaruje Szyszkowska i wiecznie działa. Kiedyś bardzo aktywnie brała udział w życiu publicznym, udzielała wywiadów, pokazywała się w telewizji, angażowała w politykę, kandydowała. Została sędzią Trybunału Stanu RP, a w latach 2001-2005 - senatorem. W działalności politycznej upatrywała możliwość realizacji swych idei, wierzyła w lewicowość SLD, co jednak okazało się błędem.

- Czasem dużo lepszy kontakt miałam ze środowiskiem prawicowym, na przykład z profesorem Zbigniewem Religą czy Andrzejem Lepperem. Gdy przygotowywałam ustawy o rejestrowanych związkach partnerskich czy eutanazji, spotykałam się z oporem także w SLD. Moralność marksistowska większości członków tej partii okazała się podobna do katolickiej, mieszczańska. W 2005 roku kandydowała na urząd prezydenta jako osoba niezależna. W tym samym roku nominowano ją do Pokojowej Nagrody Nobla. Kandydaturę Szyszkowskiej na wniosek Kampanii Przeciw Homofobii zgłosiła minister spraw zagranicznych Szwajcarii Micheline Calmy-Rey. Za przeprowadzenie w Senacie ustawy o związkach partnerskich, której projekt stworzyła, spotkały ją duże nieprzyjemności.

- Grożono jej, wysyłano anonimy z wyzwiskami, a w Nałęczowie pod oknami domu spalono jej kukłę - mówi profesor Andrzej Bałandynowicz. - Przez pół roku miała przydzieloną ochronę antyterrorystyczną. Nieraz były i szykany ze strony środowiska akademickiego, ale pani profesor jest osobą nieugiętą w sferze wyznawania i artykułowania wartości indywidualnych, wspólnotowych i kulturowych.

Jej zaangażowanie w walkę o prawa homoseksualistów zaczęło się jeszcze na studiach. W młodości miała przyjaciela, którego opowieści o miłości na początku nie rozumiała - kochał się w mężczyźnie. Potem, gdy to pojęła, zawsze stawała po ich stronie. On nie wytrzymał otaczającej go nietolerancji i się powiesił. Kolejne samobójstwo, jakie przeżyła, to śmierć znajomego psychiatry, doktora Kazimierza Thiele. Szyszkowska działała w odtworzonym po wojnie Polskim Towarzystwie Higieny Psychicznej. Współpracowała z jego twórcą Kazimierzem Dąbrowskim, psychiatrą, i spotykała tam niezwykłych naukowców, artystów, między innymi reżysera Jerzego Grotowskiego. To z jego inicjatywy powstało w Warszawie Laboratorium Higieny Psychicznej - poradnia dla ludzi, którzy nie potrafili odnaleźć sensu życia.

Aktor Wojciech Siemion w swoim teatrze Stara Prochownia udostępnił im dwa pokoje, Maria Szyszkowska udzielała tam porad, obok niej pracował właśnie doktor Thiele. Praca w Polskim Towarzystwie Higieny Psychicznej odmieniła ją jako człowieka, zaczęła wychodzić z domu, występować publicznie i jest aktywna do dziś. Nadal prowadzi wykłady na UW, ma kilkunastu doktorantów, organizuje liczne konferencje naukowe: ogólnopolskie i międzynarodowe.

- Niestety, w czasach, w których mówi się, że panuje wolność, Polska staje się krajem coraz bardziej katolickim. Bolą mnie bieda i brak tolerancji - mówi Szyszkowska. - Jestem w opozycji do koncepcji państwa i systemu neoliberalnego. Liberalizm gospodarczy, głosząc konkurencję i rywalizację, rozbija wspólnotę i wprowadza podział na bogatych i biednych. Bliski mi jest ruch spółdzielczości, który był urzeczywistniany w Polsce przed drugą wojną światową.

Skąd profesor czerpie siłę i energię? - pytam jej męża.

- Maria ma głębokie poczucie słuszności głoszonych przez siebie poglądów - odpowiada. - Podziwiam ją, jej odwagę i to, że się nie zmienia, wiecznie pracuje nad swym charakterem i żyje jeszcze intensywniej... O wieku czy śmierci nie rozmawiamy, to dla niej tematy tabu. Nie godzi się z przemijaniem.

Monika Głuska-Bagan

PANI 5/2015

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy