Reklama

Historia pewnego uczucia

Zakończyła się kolejna edycja konkursu literackiego PANI "Czerwone jabłko miłości". Oto fragment opowiadania Olgi Malinowskiej, które zdobyło I nagrodę.

Mówią, że jak założysz perły w dniu ślubu, to twoje małżeństwo zaleje morze łez. A gdy narzeczony zobaczy cię w sukni jeszcze przed ceremonią, to pech gwarantowany. Mówią też, że wątpliwości tuż przed są jak najbardziej naturalne, bo zdenerwowanie, bo strach przed nieznanym, bo… Bóg wie co jeszcze.

Dużo mówią, każdy mądry, doświadczony życiowo, bogaty w opinie. A moi bliscy nie mówili nic, nie ingerowali. Przewracałam swoje życie do góry nogami, zrezygnowałam z pracy, spakowałam walizki i wyjechałam za ocean układać sobie życie z ukochanym człowiekiem, a oni patrzyli ze strachem w oczach, ale z jeszcze większą ufnością w moją siłę, odporność, determinację, no i przede wszystkim w to ogromne uczucie, które było piękne i wielkie jak najbardziej okazałe jabłko w sadzie.

Reklama

Równie wielka była moja ufność. Bo kochałam. Raz jeden zdarzyło mi się tak kochać.

Ślub wzięliśmy w październiku, w przepięknej jesiennej aurze, prawdziwie złotej, choć nie polskiej. Skromna, ale piękna ceremonia uboga była jedynie w obecność moich bliskich. Bo to prawdziwe świętowanie miało być jeszcze przed nami, w Polsce, za rok, najdalej za dwa lata.

Pamiętam, że noc przed ślubem głowa pękała mi od natłoku myśli, od procesu uświadamiania sobie, że to się dzieje naprawdę i że moje życie będzie już na zawsze z dala od rodziny, od wypracowanych latami przyjaźni, od wszystkiego, czego przez dwadzieścia pięć lat uczyłam się na pamięć - wyjątkowości atmosfery świąt Bożego Narodzenia, świeżych bułek w osiedlowym sklepie, jezior i lasów, naszego morza.

Odwiedziny są tylko namiastką obcowania z czymś naprawdę; żeby coś rozumieć, żeby relacje miały sens, mogły dojrzewać, trzeba się w nich osadzić, trzeba nimi żyć. Dlatego wiedziałam, że tęsknota nie minie nigdy, ale z drugiej strony z tego samego powodu weszłam w nową rolę - żony, w perłach na szyi i w sukni, w której narzeczony zobaczył mnie kilka dni przed ślubem.

Dbaliśmy o siebie nawzajem, o uczucie, o żar, wspólne kolacje, niespodzianki, drobne rzeczy, które robią ogromną różnicę. Nie było ciągłego tulenia się do siebie, trzymania za ręce, ale i tego się nauczyłam, w końcu wyszłam za byłego zawodnika drużyny futbolowej, był twardzielem. "Kiedyś się zmieni, złagodnieje" - myślałam.

Nie było idealnie, kompromis często zdawał się być utopią, w końcu spotkały się dwie silne osobowości. Wszystko było jednak warte zachodu - byłam szczęśliwa, realizowała się moja potrzeba bezpieczeństwa, bliskości, przynależności, a jednocześnie dawałam komuś szczęście, czułam się potrzebna. Miałam skarb, który był świętością, uczucie, którego owocem było małżeństwo, i wiedziałam, że niezależnie od tego, jak ciężko i trudno bywa czasami, nie ma to większego znaczenia, przecież wszystkie pary przeżywają gorsze chwile, wszystkie prędzej czy później dopadają kryzysy. Z nami nie było inaczej.

Po kilku miesiącach zaszłam w ciążę, której nie planowaliśmy. Skończyło się źle, nie byłam w stanie jej utrzymać, ale nie rozpaczałam, wiedziałam, że wszystko jeszcze przed nami, że widocznie tak miało być. Przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. To nie był kryzys, który mógłby cokolwiek zmienić, chociaż patrząc z perspektywy czasu, byłam w tym doświadczeniu bardzo osamotniona.

Ten, który zmienił wszystko, pojawił się rok później. Szybko stabilizowała się nasza sytuacja materialna. Znalazłam pracę, która dawała mi dużo satysfakcji, nawiązywałam nowe znajomości. Chciałam mieć swoją małą autonomię, czuć, że aklimatyzuję się w nowym miejscu, że oboje to czujemy i że tym samym moja tęsknota za tym, co zostawiłam w kraju, nie jest dla naszego związku uciążliwa. Chciałam prowadzić normalne życie we dwoje, w którym jest dużo przestrzeni dla każdego z nas i szacunek do tego, co jest wspólne.

Myślę, że to nam się udawało. Szukaliśmy domu, w którym takie życie miałoby rację bytu. Nasz własny kąt, gdzie zamieszkałby z nami biszkoptowy labrador, gdzie w przyszłości wychowamy nasze dzieci.

Był rok przed wybuchem kryzysu gospodarczego na świecie, kredyty hipoteczne rozdawano w Stanach jak świeże bułeczki, mogliśmy sobie na ten dom pozwolić, tak samo jak mogliśmy pozwolić sobie na podróż poślubną czy choćby krótkie wakacje. Ani jednego, ani drugiego nie doświadczyliśmy. Wraz z poszukiwaniem domu rozpoczęliśmy przygotowania do ślubu w Polsce, drukowaliśmy zaproszenia, kupiłam jedną suknię, za chwilę drugą - długą, wymarzoną, a za pierwszą premię bajeczne szpilki wysadzane kryształami Swarovskiego.

Czternastego lipca, półtora roku po ślubie cywilnym, mieliśmy powiedzieć sobie sakramentalne "tak". Któregoś dnia po powrocie z pracy do domu poprosił mnie o chwilę rozmowy. Nic nadzwyczajnego, w końcu rozmawialiśmy dużo, często, byliśmy przyjaciółmi. Usiadłam spokojnie na kanapie. "Nie chcę mieć dzieci ani teraz, ani w przyszłości. Nigdy" - powiedział. Nie rozumiałam, przecież miał czworo rodzeństwa, był cudownym wujkiem, przecież rozmawialiśmy o tym, chcieliśmy mieć rodzinę, chciałam zostać matką. Wiem, że nie wydarzyła się żadna tragedia, ale mój świat się zawalił. Po raz pierwszy poczułam się bezsilna, bezradna, głupia. Próby rozmów nie przynosiły żadnych rezultatów.

Po kilku dniach zastanawiania się nad tym, co zrobić, jak postąpić, powiedziałam: "Nie wiem, jak się zachować, żeby nam pomóc, ale znam cię, wiem, że nacisk spowoduje opór i w rezultacie efekt będzie odwrotny. Nie chcę naciskać, nie chcę prosić cię o dziecko, kiedy mój instynkt macierzyński będzie domagał się posłuchu, dlatego daję ci trzy miesiące i zastanów się nad tym, co powiedziałeś kilka dni temu. W kwietniu wrócimy do tej rozmowy i wtedy postanowimy co dalej".

To były bardzo trudne trzy miesiące. Chciałam, abyśmy przeszli przez nie w spokoju, bez zbędnych emocji, chciałam być silna, musiałam być silna. Nie wracaliśmy do tego tematu, właściwie życie toczyło się dalej niezmiennie, wstrzymaliśmy tylko przygotowania do ślubu, no i poszukiwania wymarzonego domu. Dużo pracowałam, zaczęłam grać w tenisa, wypełniałam każdą chwilę po brzegi po to, by nie myśleć, bo myślenie było udręką. Im mniej było mnie w pobliżu, tym bliżej mnie chciał być. Zaczęłam upatrywać w tym metodę, myślałam, że jeśli dam mu dużo przestrzeni, zatęskni, wyobrazi sobie życie beze mnie i w rezultacie zmieni zdanie.

Przyleciałam na kilka tygodni do rodziców. Tęsknił, poza tym żadnych zmian. "Mogłam zostać dłużej" - to jedyne, co wówczas przychodziło mi do głowy. Wszędzie szukałam znaków, podpowiedzi. Żyliśmy w Stanach, kraju, w którym ludzie odwiedzają gabinety terapeutyczne na co dzień, namówiłam męża na taką wizytę, w końcu nasze małżeństwo nie miało się najlepiej. Poszliśmy we wtorek. Po piętnastu minutach zostałam sama w gabinecie. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Ale to, co było ważniejsze, wydarzyło się w ciągu kolejnych czterdziestu pięciu minut. Terapeutą była kobieta, po czterdziestce, cierpiała na zanik mięśni, śmiertelną chorobę, której towarzyszy pogłębiająca się niepełnosprawność. Poruszała się na wózku, obok czuwał biszkoptowy labrador. Słuchała mnie bardzo uważnie, potem rozmawiałyśmy, aż nagle zadzwonił telefon. To jej mąż, sprawdzał, jak się czuje i o której wróci do domu, czekał z kolacją. Rozmawiali tak ciepło, tak czule, że z każdą sekundą robiło mi się coraz bardziej przykro.

To uświadomiło mi, że walczę o coś, czego nie ma, nie było i pewnie nigdy nie będzie. Tamten dzień był bardzo ważny. Odtąd w każdy wtorek chodziłam na spotkania z dr Corbin i chociaż jej telefon już nigdy nie zadzwonił, za każdym razem wychodziłam silniejsza, mądrzejsza, bardziej gotowa na to, z czym miałam się wkrótce zmierzyć. Sprawa rozwodowa trwała najwyżej pięć minut. Bez nerwów, bez emocji, ze łzami w oczach. W pięć minut straciłam poczucie bezpieczeństwa, przynależności, bliskości. Wróciłam do domu, zalewając się łzami, zdjęłam obrączkę. To był koniec. Szlag trafił proces aklimatyzacji, nowych znajomych, dobrą pracę, to już nie był mój świat, mój dom, wszystko nagle zaczęło uwierać, zrobiło się obce.

Do Polski wróciłam tydzień później. Był lipiec, ten sam, który miał być jak z bajki. Telefon zadzwonił niespełna miesiąc po moim powrocie. "Pomyliłem się, przepraszam. Nie mogę bez ciebie żyć. Kupię dom, będziemy mieli dzieci. Jedno, dwoje, ile chcesz. Tylko wróć". Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Wciąż bardzo kochałam, ale jeszcze bardziej czułam się zraniona, zawiedziona, oszukana. Nie można eksperymentować z własnym poziomem dojrzałości kosztem człowieka, którego się rzekomo kocha, nie można lekceważyć bólu, który przejechał się przez niego jak walec, nie można być tak nieodpowiedzialnym. Miał tyle czasu! Chciałam to wszystko wykrzyczeć, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Słowa i tak nie miały już teraz większego znaczenia.

Mając w ręku najbardziej okazałe, najpiękniejsze ze wszystkich jabłek, nie można świadomie wziąć je pod swoją opiekę, zobowiązać się do jego pielęgnowania, potem mniej lub bardziej świadomie zgnieść je z całym impetem, a następnie próbować zaczarować rzeczywistość i udawać, że jabłko jest tak samo piękne i atrakcyjne jak na początku. Tak się nie da. Czas po powrocie był jeszcze trudniejszy niż tamte trzy miesiące, ale powoli zaczęłam na nowo wszystko układać. Po raz kolejny praca pomogła mi stanąć na nogi, a najbliżsi - odzyskać równowagę.

Od czasu do czasu dzwoni telefon zza oceanu, znajomy głos pyta, czy nie zmieniłam zdania. I chociaż nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będzie mi dane pokochać tak jak wtedy, włożyć na szyję perły babci, być szczęśliwą żoną, matką, to wiem, że wielką nieuczciwością byłoby dzisiaj podporządkowanie przeszłości swojego życia po raz kolejny. Nie ma już we mnie tamtego uczucia, które było wielkie i piękne i któremu bezgranicznie zaufałam. Gdy się pojawiło, odnalazłam w nim swoje marzenia, tęsknoty. Dopóki trwało, było moim drogowskazem, dawało mi siłę, odwagę, nieprzeciętne wręcz pokłady energii. Gdy go zabrakło, była pustka, długo, długo nic, aż przyszły spokój, wyciszenie.

Po wielu bojach stoczonych ze sobą mogłam w końcu odłożyć na półkę ważne życiowe doświadczenie. Za kilka miesięcy skończę trzydzieści lat, jestem sama. Wszystko jest na swoim miejscu, a jeśli nawet nie wszystko, to o więcej nie miałabym śmiałości prosić. Jeszcze nie teraz.

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy