Reklama

Leszek Lichota: Potrzebuję wyzwań i różnorodności

- Gdybym za bardzo przejmował się tym, że coś się nie uda, to myślę, że byłbym w jakiejś głębokiej depresji. Natomiast jeżeli za bardzo bym wierzył w to, że sukces jest czymś, co będzie trwało wiecznie i ustawi coś na całe życie, to mógłbym się dość szybko rozczarować - mówi Leszek Lichota. Rozmawiamy z nim przy okazji premiery serialu "Osaczony" na antenie telewizji Polsat, która będzie miała miejsce już 28 lutego.

Katarzyna Drelich, INTERIA.PL: - Odnosząc się do świetnych seriali kryminalnych, w których pan grał: "Osaczony", "Kruk", "Wataha" - czy ten typ produkcji  jest gatunkiem, który poniekąd wyznacza poziom polskich seriali?

Leszek Lichota: - Wydaje mi się, że my w dalszym ciągu uczymy się gatunkowości. Jak to zwykle bywa, najpierw trzeba się uczyć od kogoś, obserwując i go naśladując, a potem dopiero wytwarza się własny język. Jesteśmy na tej drodze, gdzie próbujemy stworzyć własny język opowiadania seriali w taki sposób, żeby one były charakterystyczne i rozpoznawalne. Na przykładzie: oglądamy seriale skandynawskie i jesteśmy w stanie rozróżnić: "O! To jest norweskie, a to jest szwedzkie". Uczymy się tego dość szybko.

Reklama

Czym pana zdaniem charakteryzuje się polski serial kryminalny?

- Że bierze to, co najlepsze ze wszystkich innych gatunków. 

Co zatem w "Osaczonym" będzie tym najlepszym elementem?

- To może nie jest dobry przedstawiciel gatunku polskiego serialu, ponieważ jest to format.

W dodatku oparty na licencji australijskiej.

- Dokładnie. Format przerzucony na nasze realia. Ale wyróżnia go to, że jest to kryminał, który w odróżnieniu od tych, które wcześniej pani wymieniła, nie jest kryminałem typowo akcyjnym. Jest to kryminał dziejący się w warstwie psychologicznej postaci. Nie biegamy za sobą z bronią, nie strzelamy do siebie. Próbujemy - tak jak w starych kryminałach Agathy Christie - rozwiązać zagadkę za pomocą intelektu. Ta zagadka jest postawiona na początku: jest ciało, trup i teraz zastanawiamy się, kto to zrobił i dlaczego?

Zaczyna się z "wysokiego C" - motyw morderstwa pojawia się już na początku. Pana bohater znajduje ciało. Jaka była trudność w odegraniu roli Michała?

- Trudność polegała na tym, żeby w tym pozornie normalnym życiu postaci, cały czas utrzymać napięcie, które będzie chwytało widza. Ta akcja rozwija się dosyć powoli i nie jest dynamiczna. Napięcie musieliśmy wytworzyć poprzez nasze emocje, które powstawały pomiędzy bohaterami. Na szczęście były one zapisane w scenariuszu. Pod pozorem normalności mój bohater zdrapuje kolejne warstwy i odsłania tajemnice - zarówno w swojej rodzinie, jak i w otoczeniu, w sąsiedztwie, w znajomościach. Nic nie okazuje się takim, jakie wydawało się na początku.

Mówi pan o tej warstwie emocjonalnej, która ma za zadanie trzymać widza w napięciu. Czy ogląda pan seriale ze swoim udziałem i może określić, czy "Osaczony" chwyta widza?

- Mam nadzieję, że będzie trzymał widza w napięciu. On z premedytacją jest opowiadany w sposób, który nie podbija tej atrakcyjności na siłę. Mamy do czynienia z sytuacją, w której oglądamy pozornie normalne życie, a na miejscu bohaterów mógłby być każdy z nas. Są postawieni w dość niezwykłej i dramatycznej sytuacji. To jest ciekawe i jest tym, co odróżnia ten serial od innych kryminałów, gdzie operuje się półmrokiem, światłem, efektami, muzyką podbijającą atmosferę. A tutaj oglądamy to bez całej otoczki. Ale jak się zastanowić nad tym, co tam się dzieje, to niczym się to nie różni od innych kryminałów w warstwie psychologicznej.

- "Osaczonego" obejrzę na pewno ponownie z racji tego, że minęło prawie dwa lata odkąd go robiliśmy i sam nie do końca wszystko pamiętam. To mi pomoże patrzeć na to okiem widza. Z oglądaniem przeze mnie seriali, w których gram, bywa różnie. Czasem oglądam całość, czasem tylko jakiś wycinek na premierze.

Czyli w domu, w tle nie lecą seriale z pana udziałem?

- W domu tym bardziej nie. Zwłaszcza, że mam małe dzieci i nie każdy serial z moim udziałem powinny jeszcze oglądać. 

Powiedział pan, że ten niuans wciągania widza w fabułę w "Osaczonym" opiera się na budowaniu emocji miedzy aktorami. Obsada jest świetna: pan, Eryk Lubos, Maria Dębska, Ilona Ostrowska. Czy sama obsada może być gwarancją dobrej jakości dzieła filmowego lub serialowego?

- Nie, nie może. Może zmylić i przyciągnąć widza, natomiast jeżeli nie idzie za tym dobry scenariusz i realizacja, to widz natychmiast to wychwytuje. Zwłaszcza, że dzisiejszy widz jest bardzo wyrobiony. Wszyscy oglądają mnóstwo seriali na różnych platformach. Kiedyś chodziło się do kina raz w miesiącu, a teraz można oglądać nawet kilka filmów dziennie, więc jesteśmy bardzo wyrobieni. Obsada może pomóc przyciągnąć jako wabik, natomiast podstawą zawsze jest scenariusz i historia. 

Pana debiutem teatralnym był "Hamlet Wtóry" Romana Jaworskiego. Powiedział pan, że odchorował pan to dość mocno. Chciałabym zatem zapytać, jak odchorowuje pan porażki, a jak świętuje sukcesy?

- Staram się traktować je równorzędnie. Nie ekscytować się sukcesem i nie przejmować porażką. Jest to wpisane w życie. Oczywiście idąc na plan, przyjmując propozycję, wierzymy, że to się uda i wierzymy, że będzie sukces. Natomiast składa się na niego mnóstwo elementów. Na niektóre mamy wpływ, a na niektóre nie. Gdybym za bardzo przejmował się tym, że coś się nie uda, to myślę, że byłbym w jakiejś głębokiej depresji. Natomiast jeżeli za bardzo bym wierzył w to, że sukces jest czymś, co będzie trwało wiecznie i ustawi coś na całe życie, to mógłbym się dość szybko rozczarować. Staram się zbytnio nie przejmować jednym ani drugim.

W przypadku "Hamleta wtórego" był pan świeżo po studiach i chciał zrobić z tego perłę.

- Tak, byłem świeżo po studiach i miałem w głowie to, co miałem. Wydawało mi się, że odkryję przed światem zupełnie nową wartość teatru.To mnie wtedy pokonało,. ale tamtymi pierwszymi porażkami i sukcesami zbudowałem siebie i się odnalazłem. To pozwoliło mi mieć ten komfort, żeby teraz się nie przejmować.

Czy zdarza się panu mieć takie poczucie: "zrobimy z tego perłę" już na samym początku, na przykład na etapie propozycji, a potem produkcja okazuje się być wielkim sukcesem?

- Nie, nigdy wchodząc na plan nie mamy pewności, mamy tylko wiarę w to, że uda się zrobić coś fajnego. Oczywiście są pewne elementy, które dają nadzieję, że to będzie bardziej sukces, niż porażka. Na przykład scenariusz, producent, dystrybutor, ekipa, obsada. Musi się tych kilka rzeczy zgrać. No i jeszcze czas - to jest najtrudniejsze - trzeba trafić z produkcją i tematem w dobry czas. W przypadku "Watahy" udało się to doskonale. Nie mamy na to wpływu. Robimy najlepiej jak potrafimy dany projekt. A co się z nim później stanie? Czasami czeka dwa lata na to, żeby się objawić, a świat idzie do przodu. Więc to, co było aktualne jakiś czas temu, może już takim nie być. 

W przypadku "Watahy" powiedział pan, że rola Wiktora Rebrowa była napisana dla pana.. W przypadku "Osaczonego" mamy do czynienia z licencją australijską, ale czy scenariusz i postać Michała "leżały" panu od samego początku?

- Wręcz odwrotnie, miałem inne obawy. W australijskiej wersji, w pierwowzorze grał aktor, który był kompletnie innym typem, niż ja. W innym momencie życia. Musieliśmy przełożyć sobie fakt, że zapominamy o tamtym gościu, że nasz bohater będzie taki, jak ja. Musieliśmy zachować jednak przy tym pewne stałe elementy scenariusza. 

Czyli nie było to takie "wygodne ubranie", jak w przypadku "Watahy"?

- Nie, musieliśmy je przeszyć i przemyśleć tę postać inaczej. Natomiast podobało mi się w tym bohaterze to, że jest to facet, który jest w podobnym momencie życia. On również ma dwójkę dzieci. Potrafiłem sobie tę jego tragedię wyobrazić i poczuć to, co może czuć facet postawiony w takiej sytuacji.

Czy w rolach tak złożonych psychologicznie pojawia się problem wychodzenia z roli i odcinania od tego stanu?

- Na tym trochę ten zawód polega, uprawiam go od lat, uczę i przyzwyczajam się do tego. W przypadku "Osaczonego" mieliśmy bardzo krótki czas na realizację, dość skondensowany, co nam w pewnym sensie pomogło. Wystartowaliśmy i mieliśmy dwa miesiące na to, żeby opowiedzieć tę historię, więc cały czas w niej byliśmy. To jest łatwiejsze, niż w przypadku produkcji, które są bardziej rozłożone w czasie. Tutaj szło to linearnie, musieliśmy cali być w procesie przez dwa miesiące. Nie było więc problemu, żeby się odciąć.

W jednym z wywiadów, a propos "Na Wspólnej", powiedział pan, że tam było za ciepło i za łatwo. Czy potrzebuje pan "zimna" żeby się rozwijać?

- Nie potrzebuję złych warunków, potrzebuję przede wszystkim wyzwań i różnorodności.

I trudnych ról?

- Ciekawych. Takich, które poszerzają spektrum możliwości. Czyli mierzymy się z czymś, czego wcześniej nie dotknęliśmy, a nie ciągle przeżywamy te same emocje jednej postaci.

Czy aktorstwo było pana przeznaczeniem? W jednym z wywiadów powiedział pan o tym, że tak musiało być. W pana mieście trzeba było mieć męski zawód.

- Trudno mi wyrokować, bo im więcej o tym myślę i im jestem starszy, tym bardziej wydaje mi się, że tak po prostu musiało być. Ale z drugiej strony nie było to wtedy takie oczywiste. Wybory odbywały się na zasadzie "czego nie chcę" i co mi w związku z tym pozostaje. Wybór o zdawaniu do szkoły aktorskiej był kompletną abstrakcją, ale miałem dużo wiary w siebie i myślałem sobie: "Dlaczego nie, skoro tylu osobom się udało?". Nie wyobrażam sobie, żebym mógł robić cos innego. Mam to szczęście, że nie muszę się zastanawiać nad czymkolwiek innym.

***

Zobacz także:

Najważniejsze informacje dla uchodźców z Ukrainy, mapa punktów recepcyjnych

Sprawdź jak możesz pomóc

Grupa na FB z informacjami na temat pomocy prawnej dla uchodźców z Ukrainy


Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Leszek Lichota
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy