Reklama

Lubię ostro pod górę - część II

Justysia spala się nerwowo, wraca i mówi: "Trenerze, koniec, więcej nie biorę w tym udziału". Czasem beczy na mecie.

Czekoladki dla twardzielki

Pięćdziesiąt startów w sezonie, czyli od listopada do marca. Poza sezonem - zgrupowania. Z trenerem łyżwiarstwa szybkiego szkoli krok łyżwowy w wersji narciarskiej - to jej atut. Latem szuka miejsc, gdzie można jeździć na specjalnych rolkach. Czasami na takim treningu ciągnie za sobą oponę na lince przyczepionej do specjalnego pasa, żeby zwiększyć obciążenie. Już się nie może doczekać wyjazdu do Sierra Nevada w Hiszpanii. Tam są świetne trasy biegowe, rolkostrady, wymagający teren. Taki lubi - dużo wzniesień, czasem ostro pod górę. Będzie trenować ekstremalnie. - Ciało mam wtedy tak wyczerpane, że sen dla wypoczynku nie wchodzi w rachubę. Po prostu nie da się zasnąć. Ratuje mnie masaż, kawałek czekolady - opowiada. Codziennie wstaje o szóstej. - Plan dnia: rano przyjemny wysiłek, nie katorga, jak lubią pisać dziennikarze. Potem prysznic, śniadanko, pierwszy trening, prysznic, regeneracja, obiad, czas dla siebie, drugi trening o siedemnastej, kolacja, odnowa - wylicza. O dziewiątej pada.

Reklama

Trener opowiada: - Gdy jedziemy na zawody, wynajmujemy apartament z kuchnią. Bo w restauracjach jest problem, szczególnie na południu Europy, tam ludzie się nie spieszą. Kelnerzy podają jedzenie z długimi przerwami. I Justysia: pach - nagle zasypia nad talerzem. - Muszę zaliczyć pięć tysięcy kalorii dziennie. Uwielbiam sałatki. Wiesz, ile musiałabym ich zjeść, żeby wyrobić normę? Kiedyś obliczyłam: trzy wiadra! Nadrabiam słodyczami. Lubię proste zdrowe jedzenie, potrafię sama je przygotować - opowiada Justyna. W Libercu, na ostatnich mistrzostwach świata krążyła plotka, że Kowalczyk je tylko flaczki, które przywiozła z Polski. Firmę kateringową odprawiła z kwitkiem. - Nie chodzi o to, że jestem wybredna. Raczej zapobiegliwa. Gdyby ktoś podsypał cokolwiek, wyszłoby na testach antydopingowych. Ale nie jest prawdą, że rozgrzebuję widelcem każdy kotlet - śmieje się - choć lubię wiedzieć, co jem. Co trzy miesiące dostarcza międzynarodowej federacji antydopingowej (WADA) precyzyjną rozpiskę - gdzie i o której można ją zastać: kraj, miejscowość, ulica, numer. - W dowolnym dniu przyjeżdża kontrola. Nie ma zawodniczki - żółta kartka. Dwie żółte - dwa lata dyskwalifikacji. Jak Justysię boli ząb i musi w wyznaczonym czasie jechać do lekarza, powinna wrócić z kwitkiem: od dziesiątej do jedenastej była u dentysty, pieczątka, podpis. Tej zimy kontrolowano ją 24 razy - mówi Wierietielny. Smycz? Takie są reguły gry. I Justyna zrobi wszystko, żeby nie powtórzyła się sytuacja sprzed czterech lat.

Łzy supermenki

23 stycznia, jej urodziny. Po ostatnim badaniu antydopingowym przychodzi informacja: "w organizmie wykryto niedozwolone substancje". - Najpierw szok: Jezu, skąd, jak?! Potem analiza: co jadłam, jakie leki brałam. Bolało mnie ścięgno Achillesa. Poszłam do przychodni w szpitalu rejonowym. Dostałam lekarstwo, jak się okazało, zawierające zakazany składnik. Więc od razu przyznałam się do winy- opowiada. Na przesłuchaniu przed komisją tłumaczyła nie "czy", ale "dlaczego" wykryto "doping". Werdykt: dwa lata dyskwalifikacji. - Płakałam, byłam załamana. Czemu tak długo? Czy to lekcja pokory, bo jestem młoda, a mam wyniki?! Odwołaliśmy się do Trybunału Arbitrażowego w Lozannie. Komisja orzekła: dwa lata, przesada. Rok. Potem jeszcze jedno odwołanie i ostateczna decyzja: osiem miesięcy Najstraszniejsze osiem miesięcy w moim życiu - mówi poważnie Justyna. Ale zaraz się rozpromienia: - Nie byłoby medalu na igrzyskach w Turynie, gdyby nie ta kara. Pracowałam ciężej niż dotąd. Byłam zdeterminowana, chociaż wciąż niegotowa na olimpijski sukces - nie miałam doskonałej techniki, wytrzymałej psychiki. Ale byłam wytrenowana do ostatnich granic. Dlatego brązowy medal. A z dopingiem... Nie ma tego złego. Przynajmniej zweryfikowałam kilka nieszczerych przyjaźni. Wielu ludzi się wtedy ode mnie odwróciło.

O swojej psychice słyszy często: fenomen. - Znów przesada - prostuje. - Przed startem, jak każdy, jestem zdenerwowana. Nie mam żadnych rytuałów, talizmanów, nie modlę się, nie dzwonię do bliskich. A potem start i emocje, co będzie? W zeszłym sezonie dwa razy straciłam podium na końcowych metrach - raz, bo brawurowo finiszowała Marit Bjoergen, drugi ponieważ rywalka złośliwie włożyła mi swój kijek pod nartę. W takich sytuacjach tłumaczę sobie: Zdechłaś? Objechały cię i nie masz medalu? Nie szkodzi. To zawody pucharowe, liczy się nawet 20. miejsce, załapujesz punkty. Jakoś się uspokajam... - Fenomen? Cyborg? Bzdury - mówi trener. - Ona przeżywa. Nie cierpi biegów sprinterskich, w których najpierw trzeba wejść do trzydziestki, a potem zawodniczki biegną w szóstkach. Liczą się ułamki sekund na wspólnym starcie. Justysia spala się nerwowo, wraca i mówi: "Trenerze, koniec, więcej nie biorę w tym udziału". Czasem beczy na mecie. Jak wtedy, gdy z Bjoergen przegrała o jedną dziesiątą sekundy. Rozpłakała się jak dziecko. Pocieszam ją, ale gdy widzę, że za bardzo się rozkleja, mówię: "Weź się w garść. Nie gejgaj" - Wierietielny powtarza swoje powiedzonko. A gdy czuje, że "Justysia" ma dość, stosuje niezawodny zabieg: pakuje ją do auta i zawozi do sklepu z ciuchami. Justyna uwielbia zakupy.

Hantle i bransoletki

Na wywiad przyszła w nowej fryzurze. - Jesteś zaskoczona? - śmieje się. Jestem, przecież kilka dni temu była blondynką! - Byłam, ale już nie jestem - Justyna poprawia długie, prawie czarne włosy. - Miała być lekko fioletowa poświata, nie wyszło - mruczy. Lubi ten kolor. - Dobrze mi w fiolecie. Myślisz, że ja tylko dresy i dresy? Skąd, uwielbiam ciuchy - opowiada. Przed sesją wywołała panikę stylistów: trzeba jej przygotować ubrania w trzech rozmiarach: 36, 38, 40. Co to znaczy? Spodnie szersze, talia wąska, ramiona w jeszcze innym rozmiarze. Nieproporcjonalna? Nic podobnego. Justyna jest zgrabna. Tylko wyczulone oko zobaczy niuanse - dżinsy na udach są opięte - to te rozbudowane mięśnie. Barki trochę też. Justyna mówi nawet o kompleksie. No jest, jest, wszystkie dziewczyny biegające na nartach go mają - za mało wdzięku, trochę za dużo masy. Nawet krok mam taki niebabski, trudno mi złapać równowagę na szpilkach, dlatego kupuję buty na słupkach albo platformie. Mam całą szafę butów - niektóre zupełnie nienoszone, niektóre po razie. Nie było okazji. Ale nie mogę się oprzeć w butiku...

Jest wiosna, więc teraz dres i polary leżą na najniższej półce. Justyna otwiera szafę, potrzebuje poczuć się kobieco. Przed lustrem przygląda się sobie krytycznie. Sukienka - w miarę, kolorowa, może być. Włosy? Upięte za wysoko, trzeba je "ugłaskać". Bransoletka - jedna OK, z trzema przesadziła. Za dużo tuszu, za czerwone paznokcie, za mało umiaru. Generalnie: przegięcie. - Szaleję z makijażem, ozdobami. Muszę w porę powiedzieć sobie: stop. Inaczej wyjdę na ulicę "przemalowana". Nadrabiam okres startów. Bo jak ja wyglądam po biegu? Mam przekrwione oczy, wyraz twarzy jak po łamaniu kołem, odmrożone policzki. Zawisam na kijkach jak worek treningowy, zero kobiecości. Ale przecież nie zakopię się w śniegu, nie pogonię kamerzystów. Taka praca. Ładne masz kolczyki - zauważa. - Ja nie noszę. Podczas zawodów przymarzłyby do uszu. Ale ty przejdź się po sklepach przy Parku Zdrojowym, są śliczne kolczyki, z kryształu. Lubię kryształy, a najbardziej... Kryształową Kulę - śmieje się.

Agnieszka Litorowicz-Siegert

Przeczytaj pierwszą część wywiadu

Przeczytaj trzecią część wywiadu

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy