Reklama

Michał Kowalonek: Nie ma co czekać na oklaski

Michał Kowalonek solową płytę wydał inspirując się historiami z powstania warszawskiego /materiały prasowe

- W życiu nie ma co czekać na oklaski innych, trzeba doceniać samego siebie - mówi Michal Kowalonek, lider zespołu Snowman i były wokalista Myslovitz, który właśnie wydał solową płytę "O miłości w czasach powstania". - Uważam, że wszyscy jesteśmy w pewnym sensie powstańcami, że w naszej naturze jest siła walki, ratowania i dbania o to, co nasze.

Katarzyna Drelich, Styl.pl: W jednym z wywiadów powiedziałeś: "Na własnych nogach idzie się własną drogą". To jak ci się teraz idzie?

Michał Kowalonek: - Te słowa powiedziała osoba bliska mojemu sercu w dość trudnym dla mnie momencie. Na tej własnej drodze nagrałem solową płytę. Robiłem to dość introwertycznie, w dużym odizolowaniu od świata, bardzo pieszcząc moment tworzenia.

- Fundament na płytę stworzyłem w samotności. Kiedy zakończyłem prace wstępne, dopiero wówczas zaprosiłem bliskich znajomych do tworzenia płyty. Na tej drodze widzę każdy swój ruch i nie mam na kogo zwalić odpowiedzialności, to uczy pokory, cierpliwości i miłości. Także do samego siebie.

Reklama

Satysfakcja chyba też jest większa?

- Jest więcej wszystkiego! Wątpliwości też było więcej: "Może ta płyta się nie nadaje, może beznadziejnie śpiewam?", ale za chwilę jednak wracałem na ziemię i znów wiedziałem, że jestem dobry w tym co robię, nie mam się czego wstydzić, idę dalej. To z pewnością nie jest moja ostatnia płyta solowa. Taka droga niesie mnóstwo satysfakcji i szacunku do samego siebie. Myślę, że w życiu nie ma co czekać na oklaski innych, trzeba doceniać samego siebie.

Odwagi chyba też ci nie brakuje. "Miłość w czasach powstania", zawarta w tytule twojej płyty, to nie jest modny temat.

- Nie jest, ale może będzie? Powinniśmy wiedzieć - przypuszczalnie nie wszystko - o naszej historii, ale kluczowe w dziejach naszych pokoleń wydarzenia wypadałoby znać. Powinniśmy znać nasze pochodzenie, korzenie. To nie jest aż tak odległy temat. Poza tym historia lubi się powtarzać - lepiej uczyć się na cudzych błędach, niż na swoich. Dlatego mam nadzieję, że tą płytą być może zaszczepię zainteresowanie tematem powstańczym także w młodym pokoleniu. Wydaje mi się to całkiem wykonalne.

- Podczas pracy nad teledyskiem do utworu "List od syna" zaprosiłem do współpracy młodzież z puszczykowskiej szkoły. Przy pierwszym spotkaniu na początku trochę kręcili nosem, ale jak już zapoznali się z tematem, byli zachwyceni i nakręceni na tworzenie tego razem. Pytali: "Czemu to już koniec? My jeszcze chcemy się spotykać!". To napawa radością i nadzieją, że ten temat może jednak się odczaruje i też będzie "trendy". Oczywiście w tym dobrym znaczeniu - dającym do myślenia, zachęcającym do poczytania i znalezienia czegoś dla siebie w jednak niełatwym, wojennym temacie. Że ta płyta zainspiruje młodych ludzi.

Dla ciebie inspiracją byli dziadkowie?

- Tak, walczyli podczas powstania warszawskiego. Inspirowały mnie dzienniki z tych czasów, tomiki poezji. Bardzo poruszyły mnie wiersze Romana Wilkanowicza, Franciszka Fenikowskiego. Uważam, że wszyscy jesteśmy w pewnym sensie powstańcami, że w naszej naturze jest siła walki, ratowania i dbania o to, co nasze.

Co wkurza Michała Kowalonka i jak sobie radzi sobie z wyjściem na scenę w słabsze dni - czytaj na następnej stronie >>>

Etap inspiracji to zalążek płyty, a który moment podczas tworzenia albumu jest dla ciebie najciekawszy?

- Najwięcej emocji jest wtedy, kiedy nie ma nic i nagle pojawia się w głowie zarys melodii, albo kawałek tekstu, który mógłby był początkiem utworu. Wtedy nie tracę czasu, biorę mikrofon, długopis, dyktafon i jak taki głodny pokarmu łakomczuch przystępuję do muzycznej uczty.

- Kolejny piękny moment jest wtedy, kiedy wysyłasz te ścieżki do producenta, on oczywiście powie, że to czy tamto mogłeś zrobić lepiej, ale nadaje tej przygotowanej przeze mnie uczcie koloru, nowego smaku. I jak odsłuchujesz taki mix po raz pierwszy - wtedy też jest magia. Niektóre utwory warto odłożyć na chwilę, żeby trochę dojrzały i coś w nich jeszcze później zmienić. Choć też zdarza się, że dojrzewają razem ze słuchaczem i pierwotny zamysł potrafi być tym najlepszym, który trafi najgłębiej.

Do ciebie bardzo głęboko trafia brzmienie muzyki z płyt winylowych. Więc jak odnajdujesz się w tym dostosowaniu do potrzeb odbiorców, kiedy winyl praktycznie został zastąpiony przez aplikacje w smartfonach?

- Trochę mnie to wkurza, że muzyka jest teraz jak woda z kranu. Z drugiej strony jest to piękne, bo wymaga uważności od słuchacza, jakiejś odpowiedzialności w wyborze, kiedy można sięgnąć po wszystko. W pewnym sensie to zachęca to kupienia płyty czy mp3. Nie ukrywam, że dla mnie jako dla artysty jest to możliwość trafienia do szerokiego grona odbiorców. Może gdzieś na Antarktydzie ktoś usłyszy moje kawałki i napisze, że mu się podobają.

- Przecież ja żyłem w czasach, kiedy nie było internetu. Pamiętam, jak moi rodzice przynieśli do domu pierwszy router i przez pół godziny ściągałem jakiś mały plik, cały podekscytowany. A teraz wszystko na wyciągnięcie ręki, w mgnieniu oka. Doceniam to, jednak jestem tradycjonalistą i wolę podejść do adapteru, zmienić stronę. Wiem wtedy gdzie jestem, wiem co robię. A kiedy ta muzyka się leje, mogę wyjść z domu i dalej będzie lecieć bezsensownie.

Jak radzisz sobie w bezsensowne dni? Kiedy nie jesteś w formie, masz fatalny humor, ale i tak musisz wyjść na scenę i dać publiczności to, co najlepsze.

- Moim sposobem jest po prostu szczerość. Gdy tak jest, po prostu mówię, że mam zły dzień, że jest mi z tym źle. W momencie, w którym wypowiada się te słowa, taki dzień już przechodzi do przeszłości.

- Nie da się ściemniać przed publicznością. Szczerość na scenie może niektórym przeszkadza, ale ja wierzę w więź, która może powstać podczas koncertu. Tej więzi nie ma bez szczerości, bez niej też nie ma sztuki w ogóle. Technika nie ma znaczenia, jeśli muzyka nie ma szczerego przekazu, bo samą techniką nie wytworzysz energii między artystą a słuchaczem. W solowej karierze bardzo sobie cenię możliwość rozmowy podczas koncertów, wytworzenia nieco bardziej intymnej atmosfery. Iskrzy, jeśli wszyscy pozwolimy sobie na te iskry.

Czego ci można jeszcze życzyć na tej solowej ścieżce?

- Tego, czego sobie, bo to będzie szczere.

W takim razie życzę ci oddechu.

- Trafiłaś w sedno, bardzo mi się przyda w tym całym pędzie. I przy tworzeniu nowych rzeczy, bo nie mam zamiaru teraz spocząć na laurach!

Rozmawiała: Katarzyna Drelich


Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy