Reklama

Mówili o mnie "Shakira"!

Choć nie dotarła do finału „Tańca z gwiazdami”, energii, luzu i wdzięku zazdrościliśmy jej wszyscy. Do szkoły teatralnej zdawała na złość mamie aż cztery razy! Znamy ją m.in. z filmów: „Dziewczęta z Nowolipek”, „Kogel-mogel”, „Bellissima” i „Och Karol 2” oraz seriali: „Złotopolscy”, „Magda M.”, „Przyjaciółki” i „Nie rób scen”.

Przyglądałam się pani w "Tańcu z gwiazdami". Skąd ma pani tyle pary?

- Mam kondycję, bo albo biegam, albo ćwiczę tajski boks, albo pływam. Jestem typem sportowca. Przy mnie wysiadały młodsze roczniki!

Jakieś urazy? Ból?

- Co za pytanie? A wie pani, ile ja miałam problemów z różnymi częściami ciała w zwykłej aktorskiej pracy? Kręgosłup, kolana... Ramię, gdy kamera na mnie spadła. A w "Tańcu..." tylko paski butów wrzynały się w stopy tak, że myślałam, że zemdleję. I wszystko bolało - od każdego tańca co innego. Od robienia gwiazdy - na przykład barki.

Reklama

Specjalnie do programu nauczyła się pani robić gwiazdę?

- Zawsze robiłam. Także na kolanach Janka. A w cza-czy robiłam przewrotkę na jego ramieniu.

Zero lęku?

- To kwestia zaufania do partnera. Raczej bałam się, że to ja wykończę Janka, bo przecież do podniesienia miał parę kilo.

Pewnie pani schudła. Ile?

- Siedem kilo. Zgodziłam się na to szaleństwo dla przygody i fantastycznych kostiumów Malwiny Wędzikowskiej, których nigdy nie miałabym okazji założyć. jaką energię tam dostałam! W dodatku przelewy szły. Choć przecież ja dla pieniędzy do "Tańca..." nie poszłam (śmiech).

A ryzyko, że ludzie powiedzą, że w tym wieku nie wypada?

- W tym kraju słyszę to zawsze! Co mnie to obchodzi? To jest czyjś problem. Michał Malitowski, mistrz świata, juror, powiedział, że dla niego jestem nastolatką. On w Stanach tańczy z 70-latkami, tam nie ma z tym problemu. Tancerze są zmysłowi i bezpośredni. Dałam się wciągnąć w wir ich zwariowanego życia (śmiech). Mówili o mnie Shakira. Albo kiler - wszyscy ginęli, a ja doszłam do 9. odcinka. To sukces. I strasznie mi się podobało, że co tydzień był inny taniec, czyli premiera, inna rola do zagrania.

Po kim jest pani takim twardzielem, skąd taki apetyt na życie?

- Po tacie. Był dyrektorem szkoły w naszym rodzinnym Stargardzie Szczecińskim, ciągle gdzieś jeździł, nie mógł usiedzieć na miejscu. Mama, szefowa dwóch stargardzkich restauracji, była spokojniejsza, żadnych szaleństw. Ale lubiłam do niej chodzić do pracy, nawet przez to chciałam być kelnerką (śmiech).

Kiedy strzeliło pani do głowy, żeby zostać aktorką?

- W szkole. Ktoś zainteresował mnie poezją, spróbowałam działać w kółku amatorskim, spodobało mi się. Przeszłam przez konkursy recytatorskie. A kiedyś zobaczyłam, jak Stefan Sówka recytował poemat "Obłok w spodniach" Majakowskiego. Tak wspaniale, że i mnie się zachciało siedzieć w poezji, wchodzić w głąb duszy i w ten sposób wyrażać siebie. To było ważne, bo byłam bardzo nieśmiała. Moja mama w ogóle mnie nie widziała w tym zawodzie: "Ty aktorką?", słyszałam.

Nie dodawała pani odwagi!

- Toteż na złość mamie zdawałam do szkoły teatralnej. Cztery razy - bez skutku. Tata namówił mnie na studia pedagogiczne, które zresztą skończyłam, ale marzenie o scenie nie dawało mi spokoju. Po raz kolejny pojechałam na egzaminy do Krakowa, już jako magister.

Była pani najstarsza na roku?

- Starsza, ale jak i w "Tańcu z gwiazdami", w ogóle mnie to nie zrażało. Raczej pomagało, bo byłam zdystansowana do metod proponowanych w szkole. Pozbawiano nas w Krakowie osobowości, a ja sobie tego nie dałam zabrać. Gdy na pierwszym roku nie podporządkowałam się profesorowi, chciał mnie wyrzucić. Wisiałam na włosku! Aż wreszcie przyszła Ewa Lassek, fantastyczna profesor i aktorka, u której byłam najlepsza.

O zmarłej parę tygodni temu Barbarze Sass mówiła pani, że jest pani aktorską matką. Jak dostała się pani do obsady "Dziewcząt z Nowolipek"?

- Przyjechała na nasz dyplom, zaprosiła na casting. Byłam duża, wysoka, pasowałam jej na Kwirynę. Gorzej, jak przyszło stanąć przed kamerą. Basia z Wieśkiem (Wiesławem Zdortem, operatorem, prywatnie mężem Barbary Sass - red.) kazali mi w rogu pokoju postawić kij od szczotki i myśleć, że to kamera, żebym miała świadomość, że ktoś na mnie patrzy. Pomogło! Tak zaczęła się moja przygoda z Basią. Trwała 30 lat. To był ktoś bliski, jak rodzina.

W "Dziewczętach z Nowolipek" partnerowały pani wielkie gwiazdy - Łapicki, Cembrzyńska, Korsakówna, Nowicki...

- Pamiętam, jak z Andrzejem Łapickim (na egzaminie w Warszawie był jednym z tych, którzy mnie oblali) grałam scenę na cmentarzu. Teraz powiedział do Basi Sass: "Skąd taką wspaniałą dziewczynę wzięłaś?". To było o mnie. "Dziewczęta z Nowolipek" okazały się dobrą przepustką do dorosłego życia zawodowego.

Dlaczego zaraz po studiach poniosło panią do Gdańska?

- Bo tam wyszłam za mąż, urodziłam dziecko i dostałam angaż.

Co sprawiło, że po 17 latach przeniosła się pani do Warszawy?

- Miałam 42 lata i ugruntowaną pozycję gwiazdy w gdańskim Teatrze Wybrzeże, ale ja przecież lubię od czasu do czasu coś rozwalić. Dzwoni do mnie Edmund Karwański, dyrektor warszawskiego Teatru Kwadrat, w którym gram do dziś: "Cenię panią, ale na razie nie mam dla pani roli. Jak będę miał, zadzwonię". Minęło parę tygodni, zapomniałam o sprawie. Akurat jechaliśmy z mężem na narty, kiedy dyrektor dzwoni raz jeszcze. Decyzję podjęłam w sekundę: "Dobrze, mówię, będę przejeżdżać przez Warszawę, podpiszę umowę".

Żadnych wątpliwości?

- Są momenty w życiu, kiedy człowiek dochodzi do ściany. Denerwowałam się, że wszystko w moim życiu jest takie przewidywalne. Mąż teraz jest na emeryturze, ale wtedy pracował jako inżynier budowy okrętów, nad morzem było mu dobrze. A ja pomyślałam: Pobędę w Warszawie rok, sprawdzę, jak jest, w Gdyni mam dom, szybko wrócę.

I została tu pani do dziś. A córka?

- Dziecka się nie zostawia. Dziecko jest moje, a mąż zawsze się może jakiś znaleźć (śmiech). A mówiąc serio, Gosia miała 14 lat, nie była zadowolona z moich planów. Wtedy pomyślałam o jej przyszłości. Warszawa wydawała się dawać więcej możliwości. Oczywiście, nigdy nie możemy powiedzieć, czy życiowy wybór był słuszny. Możemy tylko akceptować to, co jest. Teraz córka rzuciła anglistykę, zaczęła śpiewać, nagrała już drugą płytę. Spełnia swoje marzenia.

Jakie były te początki w Warszawie? Przychodziły propozycje? "Kogel-mogel" był już za panią, "Głód serca", "Kolejność uczuć" i fantastyczna "Bellissima".

- Nie byłam aktorką bez nazwiska. Wcześniej jeździłam do "Złotopolskich". I akurat zaczęły wpadać nagrody za "Bellissimę" (m.in. na festiwalu w Gdyni). Nie przypuszczałam, że ta rola wyjdzie aż tak świetnie. Na castingu były dziesiątki aktorek, ale w końcówce o rolę walczyłyśmy z Kasią Figurą. Reżyserzy ciągnęli karty, bo Żurek, czyli drugi reżyser (Xawery Żuławski - red.) bardziej chciał mnie, a pierwszy (Artur Urbański - red.) Kasię. Dostałam ją ja. Reżyser pamiętał mnie ze "Złotopolskich". Bał się, że się nie dam pobrzydzić, że będę chciała być taka piękna jak Ilona, co akurat mi ubliża, bo dla roli zrobiłabym wiele.

Obcięłaby się pani na łyso? Tak jak kiedyś Kasia Figura?

- Dlaczego nie? Lepiej potem włosy rosną. Wkrótce pojawiła się propozycja zagrania Podstoliny u Wajdy, ale tym razem się nie udało. Kasia żartuje: "Nie mogę ci wybaczyć tej Bellissimy". "A ja ci Podstoliny!", odpowiadam.

Czas płynie. Kiedyś grała pani córki, teraz matki. Ale apetyt aktorski chyba zaspokojony?

- Babcie też już grałam, choćby w reklamie. W serialu, gdy mam córkę, która rodzi dziecko, to staję się babcią. O jedno tylko proszę: "Nie mów do mnie babciu, mów po imieniu". Cóż, taka kolej rzeczy. Ale mam wrażenie, że w zawodzie czeka mnie jeszcze coś fajnego! Byłoby przykro, gdyby to miał już być koniec.

Jaki koniec? Ma pani swoje projekty. Kiedyś świetną "Patty Diphusa". Co teraz?

- Monodram według Michaliny Wisłockiej. Lubię monodramy, choćby dlatego, że nie muszę się do nikogo dostosowywać. Mam na siebie milion pomysłów, tylko że nie zawsze jest gdzie je realizować. Dobijanie się z pomysłem do kogokolwiek jest trudne. W tym zawodzie mało kiedy ktoś komuś pomoże. A w moim teatrze nie zagram tego, co chcę, bo to teatr komediowy. Teraz chciałabym grać poważniejsze role. Może Czechowa, Dostojewskiego? Może Szekspira? Coś z współczesnego dramatu amerykańskiego? Potrzebuję "aktorskiego mięsa".

23/2015 Tele Tydzień

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy