Reklama
Nie będę żałować

Beata Tadla

Ciepła, radosna, z poczuciem humoru, a jednocześnie ambitna i konsekwentna. Beata Tadla wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza sobie. Swojej pracowitości i odwadze. Nie boi się podejmować ryzykownych decyzji. Ani w pracy, ani w życiu osobistym.

Nie boi się zmian, uważa, że są dobre. Kilka razy w swoim życiu zaczynała wszystko od początku i nigdy tego nie żałowała. Bo na gruzach buduje się coś nowego. Półtora roku temu odeszła z TVN-u do telewizji publicznej i została jedną z prowadzących główne wydanie Wiadomości. W tym samym czasie po szesnastu latach małżeństwa rozwiodła się i związała z popularnym prezenterem pogody Jarosławem Kretem.

Zmiany, zwłaszcza ta w sferze prywatnej, wywołały lawinę komentarzy. Nagle stała się bohaterką tabloidów. Chociaż w mediach pracuje od ponad dwudziestu lat, była tym zaskoczona.

Reklama

- Nie spodziewałam się, że paparazzi zaczną koczować pod moim domem, że trzeba będzie przed nimi uciekać - mówi Beata Tadla. - Nieustannie czytam o sobie różne głupoty, wymyśla się moją datę ślubu, listę gości, informuje, że jestem w ciąży, mam kryzys, że mnie wywalą z pracy, że kupuję dom od Olbrychskiego albo że Jarek mnie zmusza do wegetarianizmu. Nikt sobie nie zadał trudu, żeby do mnie zadzwonić. Dla plotkarskich portali i kolorówek jest oczywiste, że świat można wymyślić, ale ja nie daję na to przyzwolenia. Nie zamierzam się za każdym razem tłumaczyć z działań i słów, z którymi nie mam nic wspólnego. Jest mi oczywiście przykro, że ludzie czytają o mnie nieprawdę i na podstawie tej nieprawdy mnie oceniają - przyznaje.

- Czasem mam ochotę krzyczeć, błagać: "Dajcie już spokój". Innym razem zaczynam się z tego śmiać. O ile człowiek świadomy wie, na czym polegają mechanizmy tworzenia medialnej plotki, to jednak cała rzesza ludzi nie ma dostępu do tej wiedzy. Bywa, że moja mama musi się tłumaczyć w osiedlowym sklepie, że to, co napisał jeden czy drugi tabloid, jest kompletną bzdurą. Moi rodzice też przekonali się na własnej skórze, jak działa ta wielka plotkarska machina. Kilka miesięcy temu sami padli ofiarą manipulacji. Latem przyjechali do mnie w odwiedziny, razem z moim synem Jaśkiem, Jarkiem i przyjaciółmi wybraliśmy się na kolację do restauracji, było ciepło, siedzieliśmy na zewnątrz, w ogródku. Następnego dnia w dwóch tabloidach ukazały się te same zdjęcia, w jednym były podpisane: "Libacja alkoholowa z udziałem dziecka", natomiast w drugim komentarz brzmiał: "Miłe spotkanie w gronie rodzinnym, rodzice Tadli zaakceptowali Jarka". Cóż, od dawna wiadomo, że zdjęcie nie niesie żadnej informacji, trzeba je sugestywnie podpisać.

Pod napięciem

Na rozmowę umawiamy się w domu Beaty Tadli, szeregowcu na warszawskim Gocławiu. Dziś i jutro miała mieć wolne.

- Tak mi się przynajmniej wydawało, ale rano zadzwonił szef i okazało się, że jutro muszę poprowadzić program, w związku z tym wszystko trzeba przeorganizować. Taka praca - uśmiecha się. - Niektórzy sobie wyobrażają, że pojawiam się w telewizji o 17, pozwalam się malować i czesać, a potem odczytuję tekst z promptera. A ja, kiedy mam dyżur (jeden z dziesięciu w miesiącu), jestem w pracy od 9.30 i uczestniczę w całym procesie tworzenia programu. Do domu wracam po dwunastu godzinach. Wszystko piszę sama, bo nie pozwoliłabym sobie na czytanie cudzych tekstów. Poza tym mam mnóstwo innych obowiązków, czasem nagrywamy zwiastuny do późna w nocy, a pojutrze jadę do jednej miejscowości w Wielkopolsce - przygotowujemy program o nietoperzach...

Twierdzi, że to jest niesamowite, ale nawet gdy gorzej się czuje - bo bywa, że przychodzi do pracy chora, ma gorączkę, boli ją gardło albo ma zmartwienia rodzinne - kiedy staje przed kamerą o 19.30, wszystko znika. Ludzie, którzy ją oglądają, mówią potem: "O, już jesteś zdrowa", a ona po programie wraca do domu i dalej choruje. Po prostu o 19.30 ma przerwę na chorowanie.

- Mobilizuje mnie adrenalina - uważa Tadla. - Przyzwyczaiłam się, że urlop zaczynam od choroby, bo kiedy nie pracuję, spada odporność. Ale i tak potrafi odpoczywać dużo lepiej niż dawniej. Kiedyś w nowym miejscu zaczynała od szukania dostępu do internetu, miała na okrągło włączoną komórkę. - Żartuję, choć tak do końca to nie jest żart, że żyję pod napięciem stałym.

- W pracy Beata jest profesjonalistką, widzę, jak ciężko pracuje, i staram się jej nie przeszkadzać. Kiedy proponuję jej kawę, zazwyczaj mnie odgania: "Porozmawiamy w domu, teraz nie mam czasu" - opowiada Jarosław Kret.

- Zanim związałam się z Jarkiem, przez półtora roku byłam sama - mówi Tadla. - Poznaliśmy się w pracy, nie będę o tym opowiadać. Może tylko tyle, że dwoje ludzi wreszcie siebie odnalazło. Oboje jesteśmy zajęci, ale staramy się spędzać jak najwięcej czasu razem, jeść wspólnie śniadania, kolacje. Odkryłam, że potrafię gotować i nawet sprawia mi to przyjemność. Wiem, że bywam trudna, bo jestem wymagająca. Wobec siebie i otoczenia.

Błysk w oku

Nowe życie Tadli jest stabilne, spokojne, pełne miłości, zrozumienia. Jej przyjaciele radzą mi, żebym spojrzała w oczy Beaty - są radosne, błyszczące. Widać, że jest szczęśliwa.

- Przeczytałam kiedyś książkę pielęgniarki, która pracowała w hospicjum, wiele osób umarło na jej rękach i większość z nich żałowała, że przeżyła życie tak, jak chcieli tego inni. A ja nie chcę żałować. Chcę je przeżyć po swojemu, nie dam się wpasować w żadne ramy, nie znoszę schematów. Chyba najdobitniej uświadomiłam to sobie po katastrofie smoleńskiej. Tego dnia razem z Jarkiem Kuźniarem prowadziłam program w TVN24, na bieżąco przynoszono nam kartki z nazwiskami ludzi, którzy zginęli, a potem były relacje ich bliskich, ktoś opowiadał: "Mama wyszła z domu i zostawiła niedoczytaną książkę". Dwa razy ciężko chorowałam, raz moje życie wisiało na włosku, dlatego nauczyłam się je doceniać. Lubię profesora Philipa Zimbardo, który przekonuje, że warto skupiać się na teraźniejszości. I codziennie zrobić coś dobrego dla innych, nawet jeśli to drobiazg. Uważa też, że doświadczenia z przeszłości powinny nam pomóc zrozumieć, czego nie chcemy. Ja już wiem, że nie chcę być dla nikogo dodatkiem.

Tadla ostrożnie dobiera słowa.

- Trudno mi wytłumaczyć, dlaczego tak się działo. Ale o ile w pracy zawodowej zawsze potrafiłam o siebie zadbać, rozwijałam się, o tyle w życiu prywatnym ulegałam. Byłam małą dziewczynką, która pozwala się prowadzić za rękę. Z dziewczynki przeobraziłam się najpierw w zbuntowaną nastolatkę, potem w dojrzałą kobietę, która potrafi definiować swoje potrzeby. I wtedy zauważyłam, że żyję w nie swoim świecie, że się duszę i że nic nie da się z tym zrobić, bo obie strony tak bardzo się oddaliły, że na horyzoncie nie widać żadnych punktów stycznych. Moje byłe małżeństwo to już rozdział zamknięty - mówi stanowczo.

Gdy pytam ją, dlaczego odeszła z TVN-u, w którym miała mocną pozycję, wybucha śmiechem.

- Nie dotarły do ciebie plotki? Podobno stoi za tym premier Tusk. Najpierw robiłam mu PR w TVN-ie, a teraz będę to robić w telewizji publicznej. Czego ja nie przeczytałam na ten temat!

Ale już poważnie dodaje: - Praca w kanale informacyjnym jest potwornie wyczerpująca, nie wiesz, co za chwilę się wydarzy. W końcu zdałam sobie sprawę z tego, że jestem zbyt emocjonalna, żeby na gorąco, bez żadnego dystansu, opowiadać o tragediach. Bywało, że po dyżurze wypłakiwałam się w samochodzie. Teraz, zanim stanę przed kamerami, zdążę przez cały dzień przefiltrować w świadomości nawet te tragiczne informacje, nauczę się o nich mówić i będę miała już własne refleksje. Dla mnie to dużo bardziej komfortowa sytuacja. Czasem jej studenci (Tadla prowadzi zajęcia na wydziale dziennikarstwa w prywatnej uczelni) są ciekawi, czy ma jeszcze tremę. Nie ma, pierwszy program na żywo w TVN24 poprowadziła w 2005 roku. Wtedy była przerażona.

- Myślę, że telewizja jest naturalną koleją rzeczy dla ludzi z radia, a ja wcześniej przez wiele lat pracowałam w różnych stacjach radiowych. Ale to przejście było szokujące z wielu powodów, w telewizji liczy się wygląd! Gorszy dzień, zmęczenie - widzowie wszystko zauważą i potem piszą listy: "Pani Beato, chyba pani utyła, bo się pani marynarka nie dopina". Do tego też musiałam się przyzwyczaić, sama nikogo nie oceniam przez pryzmat figury, wzrostu. Dbam o siebie, ćwiczę, ale nie jest tak, że nie wyjdę z domu bez makijażu. Czuję się fatalnie, gdy ktoś mi wmawia, że jestem gwiazdą. I kiedy zauważa zdziwiony: "Jaka ty jesteś normalna!", irytuję się: "A jaka mam być?". Kompletnie nie interesują mnie blichtr, luksusy, nie wydaję gigantycznych sum na drogie ubrania.

- Znamy się chyba osiemnaście lat i dla mnie Beata w ogóle się nie zmieniła - mówi Agnieszka Milcarz, przyjaciółka, dziennikarka Wydarzeń w Polsacie. - Nie kreuje się na kogoś innego, woda sodowa nie uderzyła jej do głowy i jak mało kto w tym świecie potrafi oprzeć się popularności. Ona wykorzystuje ją tak, że stara się pomagać ludziom, reaguje na maile, które dostaje.

- Mimo że teraz spotykamy się tylko raz w roku, wciąż mogę jej wszystko powiedzieć - podkreśla Maja Grohman, przyjaciółka z Legnicy, która teraz kieruje lokalną telewizją, portalem i gazetą na byłe województwo legnickie.

- Byłam wielką fanką Tadeusza Mazowieckiego. Kiedy się dowiedziałam, że umarł, zaczęłam ryczeć, a Beata była jedyną osobą, której mogłam się wypłakać. Zadzwoniłam do niej, było wpół do ósmej rano, okazało się, że ją obudziłam, ale oczywiście nie powiedziała słowa. Gdy jadę do Warszawy, wiem, że nie muszę szukać hotelu, w jej domu czuję się jak u siebie.

Dziewczyna z radia

Tadla i Grohman poznały się w lokalnym radiu w Legnicy. Był 1991 rok, pionierskie czasy, powstawały pierwsze rozgłośnie komercyjne, Beata miała wtedy 16 lat. Przeczytała ogłoszenie w gazecie, zgłosiła się na casting i została przyjęta. Zawsze chciała występować, nawet myślała o aktorstwie, udało się jej kiedyś zagrać w spektaklu w legnickim Teatrze Dramatycznym.

- Dziennikarstwo pojawiało się w moich marzeniach, choć chyba nie do końca świadomie. Pamiętam, że stawałam przed lustrem i mówiłam: "Dobry wieczór państwu, nazywam się Krystyna Loska i zapraszam państwa na Dziennik Telewizyjny", albo zapraszałam koleżanki z podwórka, na stole leżał magnetofon szpulowy (który ojciec przywiózł ze Związku Radzieckiego), a ja podstawiałam im mikrofon pod nos i przeprowadzałam wywiady. Dziesięć lat później los popchnął mnie w tym kierunku. W radiu robiłyśmy wszystko: czytałyśmy serwisy, nagrywałyśmy sondy uliczne.

- Siedziba radia na początku mieściła się w hotelu, pracowałyśmy w takich warunkach, że to samo w sobie jest już śmieszne, jednak słuchalność tej stacji była ogromna, ponieważ nie było żadnej konkurencji - wspomina Grohman. - Gdy trzeba było przygotować się do dziennika, to niosło się z sobą kilkanaście kaset magnetofonowych, opisanych, kiedy co się puszcza. Zaczynałyśmy o 5.30, po południu miałyśmy dyżury na zmianę. A przecież obie chodziłyśmy do szkoły, Beata do świetnego liceum, normalnie odrabiała lekcje, zaliczała klasówki. Już wtedy wyrastała ponad przeciętność. Miała charakter i była śliczna. W Legnicy wszyscy ją znali.

- Kiedy przygotowywałam się do matury, wygrałam casting na najpopularniejszego mieszkańca województwa, miałam nawet paparazziego, którego wysłano za mną, gdy szłam na studniówkę - uśmiecha się Tadla. - Właśnie wtedy odkryłam, że przekazywanie ludziom informacji sprawia mi przyjemność.

Zanim w 1996 roku przeniosła się do Warszawy na stałe, przyjechała na kurs radiowy do Polskiego Radia, potem na drugi organizowany przez BBC, i tak jej się spodobało, że z dnia na dzień rzuciła wszystko. W Legnicy mogła żyć wygodnie, ale perspektywa rozmów z ludźmi, których znała z telewizji, to było spełnienie jej marzeń. Bardzo dobrze pamięta swój pierwszy dzień w Warszawie - całą noc jechała pociągiem. Z właścicielem kawalerki na Ursynowie, którą chciała wynająć, umówiła się w południe, więc kilka godzin czekała na dworcu.

- Miałam z sobą plastikową torbę, znaną z bazarów, a w niej śpiwór, kubek do gotowania wody, budzik elektryczny i pled uszyty przez mamę - opowiada. - Tak wyposażona rozpoczęłam warszawskie życie. Kawalerka, 25 metrów, była pusta, spałam na podłodze i żywiłam się dmuchanym ryżem, bo czynsz wynosił 500 złotych, dokładnie tyle, ile moja pierwsza pensja w radiu Eska. W nocy przygotowywałam serwisy informacyjne, do domu wracałam o wpół do siódmej rano, kładłam się na dwie godziny i z powrotem do redakcji. W weekendy studiowałam dwa kierunki: historię sztuki i zarządzanie instytucjami kultury na uniwersytecie w Poznaniu.

- Pracowałam wtedy w radiu Wawa, obie całe dnie spędzałyśmy na korytarzach sejmowych albo pod gabinetami w Kancelarii Premiera. To był gorący okres, różne koalicje tworzono, zrywano - opowiada Agnieszka Milcarz. - Media się budowały, a my obie na żywej tkance uczyłyśmy się zawodu.

- Warszawa nie jest łatwym miejscem do życia i pracy, ale mnie się wydaje, że przyjęła Beatę z otwartymi ramionami. Bardzo szybko weszła w środowisko, zdobyła grono znajomych. Była - i to się nie zmieniło do dziś - ciepła, kontaktowa, z poczuciem humoru. A jednocześnie ambitna i konsekwentna. Nie pamiętam jej użalającej się nad sobą, ona potrafi docenić to, co ma. Wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza sobie i swojej pracowitości, uporowi.

- Nikt mi niczego nie załatwiał, nie pomagał - mówi Tadla. - Od razu mogę się przyznać, że nie jestem "resortowym dzieckiem" - dodaje. - Swoją drogą, to obrzydliwe, ludzie muszą się tłumaczyć z wymyślonej przeszłości rodziców czy wujków, nie cierpię takiego "dziennikarstwa" - denerwuje się.

Mama Beaty, dziś na emeryturze, przez lata była nauczycielką zajęć praktyczno-technicznych, jej tata przez całe swoje życie zawodowe pracował fizycznie. Beata jest pierwszą osobą w rodzinie, która skończyła studia wyższe. Przyznaje, że miała różne lęki i kompleksy, które głęboko w sobie nosiła, długo wydawało jej się, że ona, dziewczyna z małego miasta, nie da sobie rady w wielkim świecie. Dopiero gdy poznała ludzi z telewizji, przekonała się, że są różni, bywają i tacy, którzy mają tylko tupet i żadnego zaplecza intelektualnego.

- Zrozumiałam, że prowincjonalizm nie wynika z miejsca zamieszkania, tylko jest cechą mentalną, a ja się nigdy z prowincjonalizmu nie musiałam wyzwalać.

Miała 30 lat, gdy trafiła do TVN-u. Opracowywała materiały, uczyła się montażu telewizyjnego, pisała teksty dla innych. Któregoś dnia przeczytała, oczywiście "bez twarzy", wiadomości, przyszedł jej ówczesny szef i zapytał: "Kto to czytał?". "Ja". "Słyszałem o tobie, podobno pracowałaś kilkanaście lat w radiu. Co robisz między stażystami?". "Zaczynam wszystko od początku". Zaproponował jej przejście na wizję. I tak zaczęła się jej kariera w telewizji.

Do tańca i do różańca

Nie należy do dziennikarzy, którzy napadają na swoich rozmówców, nie podnosi głosu, uważa, że czasem uśmiechem i łagodnością można więcej osiągnąć. Podczas rozmowy cały czas patrzy w oczy, w ogóle nie sięga do notatek, często wywiad idzie w zupełnie innym kierunku, niż sobie założyła.

- Oczywiście wolałabym rozmawiać na przykład z Anną Dymną niż z większością polskich polityków, którzy przyszli do studia po to, żeby się promować. Mimo to staram się z każdego spotkania, z każdej rozmowy czerpać coś dla siebie. Napisała trzy książki - zbiory wywiadów: "Pokolenie ’89...", "Kto pyta, nie błądzi. Rozmowy wielkich i niewielkich" i "Niedziela bez Teleranka". Inspiracją do ich napisania był jej syn Janek. Kiedyś odwiedziła z nim Muzeum Solidarności w Gdańsku. Gdy pokazała mu maszynę do pisania, zapytał: "Mamo, a gdzie tu jest schowany wyświetlacz?". Wtedy pomyślała, że musi młodemu pokoleniu opisać, jak zmienił się świat przez ostatnie trzydzieści lat. Dziś Janek ma 13 lat i chodzi do ostatniej klasy podstawówki.

- Najbardziej na świecie jestem dumna ze swojego dziecka - mówi Tadla. - Może to brzmi banalnie, ale ja nie boję się banału. My jesteśmy tacy "ą-ę", a w sytuacjach podbramkowych odwołujemy się do rzeczy najprostszych, najzwyklejszych i najcieplejszych. Macierzyństwo to moja największa przygoda.

- Beata jest mamą rewelacyjną, mimo że jest bardzo zajęta, spędza z Jankiem dużo czasu i to procentuje - uważa Adrian Furgalski, przyjaciel Beaty, ekspert ds. transportu. - Jasiek jest szalenie inteligentny, ciekawy świata, poukładany. Podobnie jak Beata nie przywiązuje wagi do spraw materialnych - czasem mam problem, jaki mu podarować prezent, Jankowi nie trzeba kupować najnowszej konsoli czy najdroższej gry. Ostatnio pasjonuje się komunikacją. Radość sprawia mu samodzielna wycieczka metrem do centrum albo zwiedzenie lokomotywowni.

- Janek jest na tyle duży, że sam planuje sobie spotkania ze swoim tatą - mówi Tadla. - I bardzo się cieszę, że Jarek tak dobrze dogaduje się z moim synem. Jeśli wszyscy się starają, to da się to poukładać.

Na przełomie listopada i grudnia razem spędzili wakacje na Mauritiusie. Oprócz Beaty, Jarka i Janka pojechali przyjaciele Beaty: Adrian Furgalski i Viola Hamerska, właścicielka agencji marketingowej Etirez. Tadla: - Jak poznałam Jarka, od razu mu powiedziałam, że jeśli chce ze mną być, to bierze mnie z całym dobrodziejstwem: dzieckiem i przyjaciółmi, którzy są dla mnie bardzo ważni. Mówimy o sobie "patologiczna rodzina patchworkowa", bo każdy z nas ma za sobą jakieś zawirowania osobiste.

- Beata to przyjaciółka do tańca i do różańca - mówi Furgalski. - Łączą nas historie zabawne i trudne, które nas scementowały. Chodzimy do kina i rozmawiamy o sprawach błahych, ale kiedy trzeba, nie oszczędzamy się, tylko mówimy sobie ostre słowa, tak że aż w pięty idzie. Viola Hamerska: - Beata ma ogromne poczucie humoru i dystans do siebie, rzadko widzę ją bez uśmiechu, szybko się wzrusza, co z kolei wzrusza mnie, chociaż jestem bardziej zdystansowana. Zawsze znajdzie czas dla przyjaciół, daje nam tyle dowodów sympatii, których tak naprawdę nikt nie oczekuje, bo przecież wszyscy wiemy, ile ma na głowie. Nasza przyjaźń sprawdza się w codziennych sytuacjach i jak dzieje się coś nadzwyczajnego. W ostatniego sylwestra byliśmy na prywatce u Beaty, o północy wyszliśmy przed dom oglądać sztuczne ognie, pech chciał, że kolega upadł na mnie, okropnie bolała mnie ręka. Beata z Jarkiem wsadzili mnie w samochód i razem pojechaliśmy do szpitala na Szaserów. Zaczęły się badania, prześwietlenia, wszystko trwało dość długo. Beata tak mnie rozśmieszała i skutecznie odwracała moją uwagę, że pobyt tam będę wspominać całkiem przyjemnie.

- Rozumiemy, że Beata ma teraz dla nas mniej czasu - mówi Furgalski. - Ale myślę, że dla Jarka to nie był problem, że pojechaliśmy na wakacje większą grupą, on nie jest zaborczy, nie próbuje ograniczać jej kontaktów.

- Mam 39 lat - mówi Tadla. - Kobieta w moim wieku już tak łatwo nie oddaje swojej wolności, wiem, gdzie stawiać granice. Partnerstwo polega na tym, że ja jestem ważna i inni są ważni. Umiem dawać, ale też chcę dostawać.

Nie robi dalekosiężnych planów, nie znosi tego wręcz organicznie, bo nie chce, żeby coś ją ograniczało. Jej największe marzenie jest takie, żeby nic się nie zmieniało. Bo tak jak jest, jest dobrze. Na serdecznym palcu Tadli zauważam pierścionek.

- Zaręczynowy - potwierdza.

- Czyli czas na zmiany? - pytam. 

Iza Komendałowicz

PANI 3/2014


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Beata Tadla
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy