Reklama

Nierozważne i romantyczne

Jesteśmy wykształcone, zaradne, mamy różne zainteresowania. A jednak pieniądze często wprawiają nas w zakłopotanie, nie lubimy o nich rozmawiać, rzadziej niż mężczyźni zwracamy się o podwyżki. Słysząc pojęcia: "netto", "brutto", "odsetki", automatycznie się wyłączamy. Planujemy wakacje dla całej rodziny, ale nie myślimy o zabezpieczeniu własnej przyszłości finansowej. Czy można to zmienić?

Żona na utrzymaniu

Dorota wychowała się w tradycyjnej rodzinie. Podział ról był jasny. Matka w domu, o 16 obiad na stole, kanapki dla dzieci i męża co rano. Ojciec pracuje i zarabia. Dorota na historię poszła więc dla przyjemności, wiedziała, że po studiach założy rodzinę i zajmie się dziećmi. Finansami w ogóle nie zawracała sobie głowy - to przecież męska domena. Ślub z Piotrem wzięła, będąc na piątym roku studiów, on już pracował w firmie szkoleniowej. Konserwatysta, podobnie jak ojciec Doroty lubił, by kobieta była zawsze w domu.

Reklama

Zamieszkali u ciotki Piotra, która wyjechała na kontrakt do Szwajcarii, wzięli kredyt i zaczęli budować dom pod Warszawą. Wprowadzili się po trzech latach razem z dwuletnią córką i kolejnym dzieckiem w drodze. Żyliby pewnie dotąd jak wszyscy, gdyby nie cukrzyca Piotra. Gdy pewnego dnia Dorota wróciła do domu z dziećmi, znalazła męża leżącego na podłodze, nieprzytomnego. Choć Piotr kilka miesięcy spędził w szpitalu, nie odzyskał świadomości. Lekarze nie umieją mu pomóc, jest teraz w zakładzie pod opieką sióstr zakonnych. A Dorota? Nie ma pracy, oszczędności, ale musi utrzymać siebie i dwoje dzieci, spłacać wieloletni kredyt - rata wynosi ponad dwa tysiące złotych miesięcznie, do tego comiesięczne opłaty. Dom trzeba będzie jak najszybciej sprzedać, bo bank nie chce czekać ze spłatą kredytu.

Konkubina zawsze traci

Eliza żyła z Janem bez ślubu. Gdy wspominała o małżeństwie, reagował zniecierpliwieniem. Był po trudnym rozwodzie, bał się powtórki. "Po co psuć dobre partnerstwo ślubem?", mówił. Nie naciskała. W końcu kochali się, było im dobrze razem. Wprowadziła się do niego, więc musiała oddać mieszkanie komunalne, bo sąsiedzi zgłosili, że już tam nie mieszka. Miała niedużą rentę zdrowotną, aby dorobić, pomagała Janowi prowadzić sklep spożywczy, zaprzyjaźniła się z jego dorosłymi synami. Wspólnie z Janem zrobili remont, kupili sprzęty i meble. Oszczędzali, żeby na dziesiątą rocznicę wspólnego bycia wyjechać do Egiptu. Pewnego dnia w drodze po zaopatrzenie do sklepu Jan miał wypadek. Nie przeżył. Eliza w jednej chwili została bez pracy, mieszkania i wspólnie wypracowanego majątku. Jan był przecież dla niej obcą osobą.

W Polsce konkubina nie może dziedziczyć po swoim partnerze, chyba że on zapisze jej majątek w testamencie. Jan nie sporządził testamentu, ale nawet gdyby to zrobił, jego synowie mieliby prawo ubiegać się o zachowek, czyli część wartości spadku. Prawnie Eliza nie jest nawet właścicielką sprzętów, które kupiła w czasie, gdy mieszkała razem z Janem.

Rozwód i ci potem

Basia ma dwa fakultety, studiowała bankowość i zarządzanie. Za Andrzeja wyszła po pięciu latach wspólnego życia. Razem kupili piękne, duże mieszkanie, planowali dziecko i otwarcie własnej firmy. Nic nie zapowiadało katastrofy. Nagle tuż po Bożym Narodzeniu Andrzej się wyprowadził. Stwierdził, że chce zobaczyć, czy się za nią stęskni. Basia dziś wie, że już wtedy podjął decyzję o rozwodzie. Poradzić sobie z rozstaniem emocjonalnie - to jedno. Poradzić sobie z finansami w pojedynkę - to drugie. Została sama w wielkim, niespłaconym, za to w pełni urządzonym mieszkaniu. Z kosztami obliczonymi na dwie osoby, a z możliwościami spłaty na jedną. Mieszkania sprzedać nie mogła, bo nie dogadali się z Andrzejem co do podziału majątku.

Mąż odmówił też ponoszenia jakichkolwiek kosztów związanych ze sprzedażą. Trzeba było poczekać na wyrok. Basia nie poddała się. Przewalutowała kredyt, wydłużyła okres spłaty tak, by obniżyć wysokość rat. Zrezygnowała z kablówki i dużego abonamentu telefonicznego, jak przeliczyła, sama nie rozmawiała tak dużo, więc nie wykorzystywała go w pełni. Udało się jej obniżyć miesięczne koszty z 3600 na 1500 zł. Dziś, już po rozwodzie i podziale majątku, zastanawia się, czy sprzedać mieszkanie, czy je sobie zostawić i powiększyć kredyt, by spłacić męża. Trudne doświadczenia na coś się jej przydały: została doradcą finansowym. Pomaga kobietom zadbać o przyszłość materialną.

Zosia Samosia

Agata studiowała psychologię, ale dyplomu nie zrobiła, wciągnęła ją praca w agencji reklamowej, gdzie trafiła na ostatnim roku studiów. Nie było czasu: nowe projekty, wyzwania, znajomości z gwiazdami, które angażowała do reklam, wyjazdy, coraz wyższa pensja, awans. Trochę zawróciło jej to w głowie. Stać ją było na najdroższe ciuchy, dobre knajpy. Kupiła apartament z widokiem na miasto - oczywiście na kredyt, jeździła modnym autem. Lubiła życie w pojedynkę, czuła, że jest niezależna.

No i ta satysfakcja, że sama na wszystko zarobiła, rodzice nie mogli jej przecież wiele pomóc. Pewnego dnia wezwał ją szef: - "Jak ruszy nowy projekt, to do nas wrócisz, dziś firma jest w kiepskiej kondycji". Nie zmartwiła się specjalnie tym, że ją zwolnił, miała doświadczenie, pieniądze - pół roku spokojnie mogła nie pracować. Luz. Po kilku miesiącach zrobiło się mniej wesoło. Żadnych inwestycji, które pomogłyby jej się utrzymać, żadnej propozycji pracy. Dla większości firm miała za wysokie kwalifikacje. "Nie stać nas na panią", słyszała. Pieniądze się rozeszły, za to kredyt wzrósł, bo zmienił się kurs franka. Jest na początku drogi, jakby ostatnie kilkanaście lat w agencji zupełnie nie istniało.

Uwięzione w schematach

Co sprawia, że my, kobiety wykształcone, nowoczesne, mające tyle zainteresowań, tak często oblewamy egzamin z finansów? Dlaczego uciekamy od tematu, wolimy myśleć, że wszystko będzie dobrze, i nie zabezpieczamy się finansowo na wypadek naturalnych wydarzeń losowych, takich jak rozstanie, śmierć czy rozwód? Psycholog Iwona Majewska-Opiełka, autorka książki "Czas kobiet", uważa, że Polki, choć w innych dziedzinach kompetentne i zaradne, w dziedzinie finansów są zaskakująco naiwne, przesądne i romantyczne. Większość z nas w głębi duszy uważa, że miłość i pieniądze do siebie nie pasują. To sprawia, że niechętnie zajmujemy się sferą materialną związku. Często bardziej zależy nam na zdobyciu i utrzymaniu przy sobie mężczyzny niż na zabezpieczaniu siebie i obronie własnych interesów. Wolimy nie myśleć, "co by było, gdyby", żeby nie zapeszyć. Choć ostatnie kilkadziesiąt lat przyniosło wiele zmian, nadal odmawiamy wzięcia finansowej odpowiedzialności za siebie.

Do pieniędzy podchodzimy emocjonalnie, a nie racjonalnie, często wstydzimy się własnej niewiedzy, tego, że nie rozumiemy oferty instytucji finansowych. Choć to marne pocieszenie, w podejściu do finansów nie różnimy się specjalnie od innych Europejek czy Amerykanek. Pokazuje to książka Sheconomics, czyli "jej ekonomia", napisana przez profesor psychologii Karen Pine i trenerkę biznesu Simonne Gnessen. Okazuje się, że nowoczesne mieszkanki Nowego Jorku czy Londynu podobnie jak my wolą myślenie o pieniądzach zostawić mężczyznom. Same zaś chętnie zajmują się... wydawaniem. Łatwiej im pół pensji przeznaczyć na nową torebkę, bo to szybko poprawia humor, niż tę samą kwotę włożyć na lokatę, która zabezpieczy im przyszłość...

Renata Mazurowska

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy