Reklama
Nikt w nas nie wierzył

Patrycja i Andrzej Sołtysikowie

Po dwóch rozwodach był przekonany, że rodzina nie jest mu już pisana. Ale niespodziewanie pojawiła się ona i posklejała jego rozbity świat.

Patrycja Sołtysik - studentka kulturoznawstwa w krakowskiej AGH. Ma 26 lat. Żona Andrzeja Sołtysika i, jak podkreśla, przede wszystkim mama rocznego Stasia. Prezeska fundacji Kraina Mlekiem i Miłością Płynąca propagującej karmienie piersią. Pochodzi z Krakowa i tam mieszka.

Znamy się z Andrzejem sześć lat, a od pięciu jesteśmy parą, choć mam wrażenie, że znacznie dłużej. Wydarzyło się tyle rzeczy! Pięknych, ale też przykrych, trudnych. Były momenty zwątpienia, gdy zastanawiałam się, czy to wszystko ma sens. Kiedyś sam Andrzej powiedział, że zrozumie, jeśli odejdę. Zostałam. Nie dlatego, że się uparłam czy też chciałam sobie albo innym coś udowodnić. Zostałam, bo czułam, że to jest prawdziwa miłość, że bycie razem jest nam pisane. Nawet wtedy, gdy Andrzej był pogubiony, wiedziałam, że to mężczyzna, przy którym naprawdę mogę być szczęśliwa. Czas pokazał, że się nie pomyliłam. Stworzyliśmy fajną rodzinę, chociaż na początku nikt w to nie wierzył.

Reklama

Zanim poznałam Andrzeja, słyszałam różne opinie na jego temat, dyplomatycznie mówiąc - nieciekawe. Widywałam go w krakowskim kinie studyjnym i pierwsze spotkania tylko to potwierdzały. Sprawiał wrażenie bufona, gwiazdora oraz podrywacza. Z czasem okazało się, że to była tylko poza, za którą schowany był prawdziwy Andrzej. Próbował mnie zagadywać, rzucał komplementy, ale ja absolutnie nie byłam nim zainteresowana. Poza tym był dużo starszy, a to też wydawało mi się barierą nie do pokonania. Długo trzymałam dystans. Tak się jednak w końcu ułożyło, że umówiliśmy się na kawę. Wtedy zobaczyłam, że jest zupełnie innym facetem, niż sobie wyobrażałam. Zachowywał się swobodnie, naturalnie. Świetnie nam się razem rozmawiało. Zaczęliśmy się spotykać. Nie ukrywaliśmy naszej znajomości, ale też się z nią nie obnosiliśmy. Myślę, że oboje nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie.

Szczerze mówiąc, był fatalnym kandydatem na partnera życiowego - po dwóch rozwodach, strasznie pogubiony, do tego wciąż prowadził imprezowe życie, które nigdy mnie nie pociągało. Nie planowałam się w nim zakochać i myślę, że on we mnie też nie. A jednak tak się stało. Miłość nie jest ślepa - widziałam, co działo się z Andrzejem w tamtym okresie, ale różne jego nieciekawe zachowania tłumaczyłam pokiereszowanym życiem i brakiem dobrych wzorów, których nie wyniósł z domu. Widziałam, że jest szczęśliwy nie wtedy, gdy baluje, ale wtedy, gdy idziemy we dwoje na spacer czy obiad. Nie próbowałam go zmieniać, zresztą nie wiem, czy mogłabym to zrobić.

Aby osoba uzależniona mogła naprawdę się zatrzymać, musi nastąpić upadek, i u Andrzeja do tego upadku doszło. Wydarzyły się różne niedobre rzeczy, jedną z nich była utrata pracy, a w konsekwencji depresja i niemoc. Sytuacja beznadziejna, ekstremalnie trudna. Paradoksalnie, zobaczyłam, że to może być światło w tunelu, szansa, żeby Andrzej narodził się na nowo. I tak się stało, choć był to długi proces, który także mnie kosztował mnóstwo energii. Większość jego dawnych znajomych całkowicie się odsunęła i zostaliśmy z tym wszystkim kompletnie sami. Andrzej przestał pić, poszedł na terapię. Brzmi to pięknie, ale tak nie było.

Mieszkaliśmy już razem i wiem, że właśnie wtedy poczuł, że to nasze mieszkanko to jest jego miejsce i że tutaj może się schronić przed światem. Żyliśmy bardzo skromnie, z oszczędności, bo on nie pracował, a ja studiowałam i zajmowałam się domem oraz nim. Na moich oczach stawał się innym człowiekiem, domatorem, zmieniła się jego hierarchia wartości. Powoli wracał do pracy, choć były momenty, że musiałam go stawiać do pionu, popychać, żeby uwierzył w siebie, bo stracił tę wiarę.

Kiedy zaszłam w ciążę, byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Andrzej bardzo się cieszył, że będzie miał dziecko, zawsze o tym marzył. Myślę, że jest dobrym ojcem, najlepszym, jakim potrafi być, choć raczej nieobecnym. Dużo pracuje, na co dzień to ja opiekuję się Stasiem, ale weekendy zawsze spędzamy we troje. Jesienią Andrzej rozpocznie pracę w "Dzień dobry TVN". Przekonałam go, że powinniśmy kupić mieszkanie w Warszawie, bo będę ze Stasiem do niego przyjeżdżać. Rodzina powinna być razem. Ale to Kraków był i jest naszym miejscem na ziemi, tutaj chcemy zbudować dom. To jest teraz nasze największe marzenie.

W tej kwestii, i wielu innych, jesteśmy zgodni, podobają się nam podobne rzeczy, mamy takie samo poczucie humoru, lubimy podróże i dobre jedzenie, chociaż po mnie kompletnie tego nie widać. Wybraliśmy tradycyjny model życia. Ja dbam o dom i dziecko, sprzątam, gotuję, on zarabia na rodzinę. Taki układ w naszym przypadku się sprawdza. Macierzyństwo okazało się moim powołaniem, uwielbiam zajmować się synkiem. Staś daje mi siłę do działania. Poza obowiązkami domowymi kieruję fundacją Kraina Mlekiem i Miłością Płynąca, wspierającą karmienie naturalne. Wydaliśmy kalendarz ze zdjęciami kobiet karmiących, z którego dochód został przeznaczony na ośrodek interwencyjny w Otwocku. Oczywiście wraz ze Staśkiem również z dumą zapozowaliśmy. W tym roku celem fundacji jest pomoc wcześniakom.

Szczerze mówiąc, wkurzają mnie pytania, jak to jest być ze starszym facetem. Uważam, że jesteśmy z Andrzejem partnerami, różnica wieku między nami nie ma znaczenia, chociaż zdaję sobie z niej sprawę. Są momenty, kiedy z rozrzewnieniem sobie o niej przypominam, na przykład gdy mąż wspomina coś, co przeżył na początku lat 90., a ja myślę, że miałam wtedy trzy lata. Często powtarzam mu: "Życie jest tylko jedno!". Dlatego cieszymy się chwilami spędzonymi razem, bo nie wiadomo, jaki scenariusz przewidział dla nas los.

Nie jesteśmy związkiem idealnym. Niekiedy wkurza mnie, że jest taki - jak ja to mówię - nieogarnięty, bo ciągle o czymś zapomina. Wciąż jeszcze jest trochę egoistą, czasem nazywam go moim mężem Niemcem, bo w kółko tylko słyszę "ja, ja, ja". Doceniam jednak, że pracuje nad sobą. A ja i Staś czujemy się z nim bezpiecznie.

Andrzej Sołtysik - dziennikarz radiowy i telewizyjny, filmoznawca, prezenter telewizji TVN oraz TVN Fabuła. Od września prowadzi razem z Anną Kalczyńską "Dzień dobry TVN". W październiku skończy 50 lat. Mieszka w Krakowie.

W sierpniu nasz synek skończył roczek i to był ważny, mogę zaryzykować nawet stwierdzenie, przełomowy rok, także dla mnie. Stanisław jest fundamentem albo może drogowskazem, którym teraz kierujemy się w życiu. Ojcostwo jest super i wcale nie jest takie męczące, jak mogłoby się wydawać - może dlatego, że dzieckiem zajmuje się Patrycja. Ona jest pełnoetatową mamą, spędza z małym 24 godziny na dobę. Ale jest jej z tym dobrze - spacerują razem, jeżdżą na zakupy, odwiedzają jej rodziców, gdzie Staś ma drugi dom. Odnoszę wrażenie, że dla niej poza najbliższą rodziną świat mógłby nie istnieć. Chcemy mieć więcej dzieci.

W przyszłości Pati na pewno pójdzie do pracy, ale myślę, że to praca będzie podporządkowana życiu rodzinnemu, a nie odwrotnie, kariera w korporacji jej nie interesuje. Moja żona jest silną osobowością, zdecydowaną, zna swoją wartość. Ja, z racji wieku i doświadczenia, posiadam więcej spokoju i dystansu. Wiem, że czasem lepiej wyjść na papierosa i przeczekać niż iść na zwarcie.

Mamy fajne życie i trzeba o nie dbać. Jestem prawie 50-letnim facetem, który kilka lat temu stał nad przepaścią. Patrycja była cały czas obok mnie. Kiedyś powiedziałem o niej "mój anioł stróż" i myślę, że to określenie jest bardzo trafne. Zanim poznałem Patrycję, miałem już za sobą dwa rozwody i uznałem, że rodzina nie jest mi pisana. Czułem się zraniony, skrzywdzony. Żyłem życiem swobodnym, wolnym, singlowym, uciekałem od stałych związków. Wróciłem do Krakowa, przesiadywałem w małym starym kinie studyjnym, z którym byłem związany od lat - tutaj kiedyś wszystko się zaczęło, zakładałem z kolegami DKF, oglądałem filmy, umawiałem się na spotkania. W biurze mogłem palić i pić alkohol, czyli była to idealna miejscówka dla takiego faceta, jakim wtedy byłem.

Pewnego dnia pojawiła się Patrycja. Śliczna, zgrabna, długie ciemne włosy. Przez dłuższy czas nie zwracała na mnie uwagi, moje próby nawiązania kontaktu nie przynosiły żadnych efektów... Aż do momentu, gdy wreszcie zgodziła się wypić ze mną kawę. Umówiliśmy się w Mleczarni na Kazimierzu. Była jesień, chyba początek października, ładna pogoda. Pati wyglądała pięknie! Czarna sukienka, szpilki. Dobrze nam się rozmawiało, kawa się wydłużyła, ja nie miałem żadnych spotkań ani spraw do załatwienia, ona też nie, poszliśmy więc na spacer, potem na obiad. Okazała się poważną, interesującą osobą, a nie dziewczęciem, które dopiero co zdało maturę. Rozmawialiśmy o malarstwie, literaturze. Prawdopodobnie miała o mnie jak najgorsze zdanie: facet z Warszawy, z telewizji, na dodatek śniadaniowej, bryluje w kinie Mikro... - które uważa za swoje.

Chyba jednak wtedy trochę ją zaciekawiłem, przekonała się, że wizerunek może być fałszywy, a ja też mam coś do powiedzenia, mam osobowość, poglądy, potrafię mówić o ważnych rzeczach. To pierwsze spotkanie było niezwykle interesujące, chciałem się z nią dalej widywać. Planu żadnego nie miałem, bo, jak już przyznałem, byłem w tamtym okresie człowiekiem trochę wykolejonym i, uczciwie mówiąc, chorym, z różnymi nałogami. Nie wiem, kiedy pojawiło się uczucie, bo zauroczenie chyba podczas tej pierwszej wspólnej kawy.

Patrycja miała problem, bo zakochała się nie dość, że w starym, to jeszcze trochę "popsutym" facecie, musiała go naprawić, tylko że on zachowywał się tak, jakby tego nie chciał. Nadal prowadziłem hulaszczy tryb życia, a moje rozbuchane ego mile łechtało to, że taka piękna, zdolna dziewczyna jest obok mnie. Nie stawiała mi żadnych warunków, nie próbowała zmieniać, aż w końcu zaliczyłem konkretny upadek spowodowany piciem alkoholu i niepójściem do pracy. Przestraszyłem się ogromnie, pojawiły się wstyd, niepewność. I wtedy ta młoda Patrycja zaopiekowała się mną, nami, pozbierała wszystko do kupy i powiedziała, że będzie dobrze.

Mieszkaliśmy od jakiegoś czasu razem, ale dopiero wtedy, gdy potrzebowałem schronienia i domu, o którym od lat marzyłem, zrozumiałem, że je mam! Miałem się gdzie schować, leżeć pod kocykiem ze stwierdzoną przez lekarzy depresją. Ten stan trwał rok, może dwa lata. Daliśmy radę, ona się nie zniechęciła, chociaż gdybyśmy to przekalkulowali, toby wyszło, że powinna odejść. Już pomijając różnicę wieku, to moja sytuacja zawodowa i materialna była mocno nieciekawa. Codziennie rano i wieczorem dziwiłem się więc, co ona tutaj jeszcze robi, dlaczego jest dla mnie taka dobra, i czułem, że nie powinienem tego odtrącać. Odciąłem się od wszystkiego, nie miałem siły spotykać się z nikim, poszedłem na terapię. Aż w końcu poczułem się gotowy, żeby bez wstydu wyjść do ludzi.

Próbowałem coś robić. Podjąłem pracę w mediach, wymyśliłem w telewizji TTV program "Bagaż osobisty". Planowaliśmy ślub, choć po drugim rozwodzie zarzekałem się, że małżeństwa nigdy więcej! Z Pati wszystko wyszło naturalnie, nie wyobrażam sobie, aby nie była moją żoną! Dużo ze sobą rozmawiamy, tego mi brakowało w moich poprzednich związkach. Patrycja mówi bez owijania w bawełnę i mimo młodego wieku ma w sobie dojrzałość. Może ja i widziałem więcej filmów, przeczytałem więcej książek, ale to nie ma znaczenia. Nie wchodzę w rolę mentora, bo nie czuję się do tego powołany. Poza tym jest osobą doskonale zorganizowaną, a ja chętnie się podporządkowuję, bo lubię, kiedy ktoś za mnie wybierze koszulę, krawat, buty.

Zdaję sobie sprawę z tego, że nasz związek był zaskoczeniem dla jej rodziny. Pierwsze spotkanie było dla mnie tak stresujące, że z nerwów zjadłem krewetki razem z pancerzykami. Na pewno nie rozwiało wszystkich wątpliwości. Ale czas płynie, weryfikuje relacje. Teraz jej rodzice są zakochanymi w swoim wnuku dziadkami.

Iza Komendołowicz

PANI 10/2016

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Andrzej Sołtysik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy